Było to krótko przed zamknięciem sklepu. Niedźwiedziowaty drab w kolejce przede mną miał ponad dwa metry wzrostu. Nie zwróciłbym jednak na niego uwagi, gdyby nie kasjerka.
– Znowu będziesz jadł rybie trupy w kawałkach? – westchnęła głośno z dezaprobatą.
Spojrzałem na czarną taśmę, po której podjeżdżały chwiejnie do kasy dwa opakowania śledzi w śmietanie, truskawki, mleko i parę zawiniętych w folię pomidorów.
– Kac gnębi mnie od samego rana – powiedział jakby w zadumie. Po czym dodał – wpadłem w piwo.
– Beze mnie? Trzeba było po mnie zadzwonić.
Była w wesołym nastroju. On zaś mimo potu ściekającego strużkami po szyi wyglądał młodziej, niż sądzić można było po jego rumianej łysinie z kępkami posiwiałych włosów, pod którymi odbijały się świetlne refleksy nocnego Berlina.
– Żeby mi pomóc? Dziękuję, ale może innym razem. Musiałem wstać o piątej, żeby zdążyć na samolot do Monachium i wróciłem dopiero pół godziny temu. To przerasta moje siły. Marzę o łóżku.
– Rozumiem. Starość nie radość. Potrzeby przerastają wydolność.
Roześmiał się.
– Najgorsze było, że nie miałem dostępu do kierownicy. Prowadził ktoś, kogo nawet nie widziałem na oczy.
Chichotali teraz oboje. Zapłacił kartą.
– Mach’s jut. Do jutra – powiedział.
– Mach’s jut. Do jutra – odpowiedziała.