waldburg waldburg
709
BLOG

Ivan

waldburg waldburg Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

 

 

 

 

Starszy wiekiem mężczyzna w okularach niczym się nie wyróżniał. Siedział na ulicy przed kawiarnią obok stolika, przy którym miałem zamiar usiąść. Czytał gazetę, ale bez zainteresowania. Musnął mnie spojrzeniem.

Chciałem zrobić parę zdjęć ludziom wysiadającym na przystanku z piętrowych autobusów parę metrów dalej. Do tego potrzebny był mi stolik. Z doświadczenia wiedziałem, że siedząc przed kawiarnią, staję się niewidoczny dla przechodniów nawet z aparatem fotograficznym w ręku.

Ulica tonęła w słońcu. Od południa nadciągały granatowe chmury, które pogłębiały tło i poprawiały optykę pierwszego planu. Już miałem rzucić na krzesło plecak z aparatem, ale zawahałem się.

Musiałem iść po kawę do wnętrza lokalu. Gdybym zabrał plecak ze sobą, ktoś mógłby zająć moje miejsce. Zostawiając go na krześle, ryzykowałem jeszcze więcej. Stwarzałem pokusę dla kogoś, kto mógł go sobie przywłaszczyć i zniknąć w tłumie.

Równo rok temu w tym samym miejscu ktoś taki połasił się na moją bawełnianą torbę z zakupami. Strata była niewarta wzmianki. Nie przekraczała 10 euro, ale byłem zaskoczony.

– Pan się dziwi, że tu kradną? – Właściciel kawiarni zareagował z schadenfreude na pytanie, czy widział, co się stało z moją torbą. – Proszę się rozejrzeć. Niemcy wymierają. Kradzieże od dawna są tu codziennością – zaśmiał się bardziej do siebie niż do mnie.

 

 

 

Znowu poczułem spojrzenie starszego mężczyzny. Złożył gazetę i obserwował mnie z błyskiem myśli w oku. Zapytałem go po niemiecku, czy mógłby przypilnować mój plecak.

– Dobrze, dobrze. Będę go miał na oku. Niech się pan nie boi – odpowiedział po polsku uśmiechając się.

Przesłyszałem się?

Chciałem zapytać, skąd zna polski, ale wszedłem do środka. Zapytać mogłem go później. Zanosiło się na ciekawą rozmowę. Kim był? Miał swoje lata, ale na to, żeby nauczyć się paru polskich wyrażeń w 1939, był chyba za młody.

Może był przesiedleńcem ze Śląska? Łatwość, z jaką wymówił słowo „dobrze” i „niech się pan nie boi”, wskazywała na native speakera.

Ale skąd wiedział on, że zrozumiem jego polszczyznę? Wyłapał mój akcent? Pytanie załaskotało mnie na końcu języka. Wróciłem z kawą i już miałem otworzyć usta, kiedy zamilkłem.

Nagrzaną słońcem ciszę wiosennego popołudnia rozdarł zwielokrotniony ryk klaksonów. Ulica dudniła od ogłuszających fal powietrza. Bębniły w ciemnych wnętrzach sunących jezdnią białych mercedesów z tureckimi nowożeńcami.

Za opuszczonymi szybami kiwały się wykrzywione w grymasie, nie wiadomo – czy ekstatycznej radości, czy nienawiści – gęby gości weselnych. Mentalność osmańska była dla mnie zawsze zagadką. Nigdy nie mogłem zrozumieć ich dobrego samopoczucia. Burzyciele antycznych zabytków kultury Grecji i Bizancjum, jak w dowcipie o festiwalu piosenki radzieckiej, nie znali granic. Uzurpowali sobie prawa do Konstantynopola, Belgradu, Budapesztu i Wiednia, tak jak teraz domagają się zwrotu „ich” Pergamonu.

Dlaczego w zetknięciu z cywilizacją Zachodu są tacy hałaśliwi i tak manifestują swoją obecność? Chcą dowieść, że są pępkiem świata i że wszyscy mają ich podziwiać za ich urojenia? Na masce największego w kolumnie mercedesa królowała kiczowata lalka z plastikową blond grzywą, wianuszkiem i wstążeczkami. Turecki symbol płodności.

 – Gariaczaja pagoda – przywitał mnie z tym samym uśmiechem tym razem po rosyjsku.

Żartował sobie?

Może był jednak na wojnie? Nauczył się na Syberii paru zbitek polskich i rosyjskich? Ale to niemożliwe, żeby ktoś z tego pokolenia trzymał się tak prosto. Miał swoje lata, ale nie wyglądał na dziewięćdziesięciolatka.

– Ho, ho… Sie sprechen einige Sprachen. Hut ab – pochwaliłem go i dorzuciłem po polsku – mówi pan po polsku, po rosyjsku….

– Jestem Chorwat.

– Chorwat? Przez chwilę myślałem, że spotkałem rodaka.

– Znałem paru Polaków.

– I dlatego zaczął pan rozmowę po polsku?

Mrugnął do mnie i uśmiechnął się. W tym momencie podeszła do nas Cyganka z niemowlęciem na ręku. Mogła mieć 20 lat. Mój rozmówca spoważniał. Odwrócił głowę w innym kierunku.

– Nigdy nie żebrałem – powiedział po niemiecku. – Mieszkam w tym kraju od prawie 40 lat i do głowy by mi nie przyszło, żeby wyciągać rękę. A ci… - wskazał głową na Cygankę, która oddalała się w kierunku przystanku autobusowego.  

– Wszystko jest kwestią wychowania – powiedziałem. – To się wynosi się z domu.

Nastawiłem się na to, że nasza rozmowa będzie krążyć wokół polskich tematów. Chciałem wyciągnąć z niego, kto nauczył go tak dobrze polskiego, ale przypomniała mi się myśl, która zaprzątała mnie od jakiegoś czasu.

– Chciałbym pana o coś zapytać – powiedziałem. – Zacznę od tego, że nie jestem znawcą Bałkanów. Nigdy tam nie byłem. Nie widziałem Dubrownika i nie kąpałem się w Adriatyku. Wszystko, co wiem o Serbach, Chorwatach, Bośniakach i Czarnogórcach, jest co najmniej wyrywkowe i powierzchowne. Ten temat zawsze mnie odstraszał. Miałem uczucie, że mnie przerasta. Pewnie nie mnie jednego. Na pewno nie jestem pod tym względem odosobniony. Miałem znajomych, którzy zaprzyjaźnili się kiedyś z serbskim małżeństwem, ale kontakt urwał się szybko. Powiedzieli mi, że zrazili ich swoją nienawiścią. Nie wierzyli w to, co im opowiadali. Dla mnie też był to zawsze węzeł gordyjski, wolałem go nie rozsupływać. Nie miałem kompasu, czyli wiedzy. Ale od niedawna mam swoją teorię na ten temat. Bardzo prostą i dlatego myślę, że nie sprawi panu kłopotu. Odkryłem pewien szczegół historyczny, którego dawniej nie znałem i który otworzył mi oczy. Ciekaw jestem, co pan powie na ten temat.   

– Niech pan mówi. Też jestem ciekaw.

– Zawsze mnie dziwiło, jak to jest możliwe, żeby narody mówiące tym samym językiem, bo przecież serbo-chorwacki jest wspólnym językiem Serbów i Chorwatów, mogły odczuwać do siebie taką nienawiść.

– Tak, to jest ten sam język. I do czego pan doszedł?

– Mówiąc najkrócej zakładam, że główną przyczyną zatargów i nienawiści była okupacja osmańska, przymusowa islamizacja Słowian oraz to, co po sobie pozostawiła.

– Jest pan bardzo blisko prawdy. Punktem zapalnym zawsze była Bośnia. Swary zaczęły się od wchłonięcia Bośni-Hercegowiny przez Austrowęgry w 1878. Serbom to się nie podobało i mieli rację. Nawiasem mówiąc Serbowie byli zawsze naszymi sojusznikami. Mieliśmy inne religie, ale więzy były mocne. Byli naszymi braćmi. Czym innym jest prawosławie i katolicyzm albo judaizm, a czym innym islam, który zagraża każdemu, kto mu się nie podporządkuje. Ma to wypisane na swoich chorągwiach. Hasła zabijania wyznawców Chrystusa, prawosławnych, katolików i Żydów są nadrzędne. Wie pan chyba, że dla mahometan zabicie innowiercy jest przepustką do raju?

– Religia pokoju. Wiecznego spoczynku. Ale interesują mnie w tej chwili inne aspekty, choć zgadzam się z panem. Islam jest strukturą z gruntu totalitarną, która wyklucza wolność, niezależność, prawo do innego światopoglądu, indywidualizm. Pod tym względem nie różni się prawie od komunizmu. Można powiedzieć, że komunizm plemienny, którego nie mogła strawić Europa, był jednym ze wcieleń islamu. Szczególnie w jego wersji kaukaskiej, dopracowanej przez Stalina.

Znowu zagłuszyły nas klaksony zwiastujące kolejne tureckie wesele. Tym razem mercedesy z lalkami ugrzęzły w korku. Miałem ochotę wyjąć aparat i zrobić parę zdjęć, ale zarzuciłem ten pomysł. Nie chciałem rozpraszać uwagi mojego rozmówcy.

 

 

Patrzył na hałasujących Turków z wyrazem twarzy, z którego trudno było coś wyczytać.  Wyjące klaksony przypominały gruboziarniste obrazy, które oglądałem jeszcze w dzieciństwie w czarnobiałej kronice filmowej. Gniew taksówkarzy, którzy przejeżdżali przez jakieś miasto odreagowując nienawiść do zabójców jednego z ich kolegów.

 

Dobre – przeleciało mi przez głowę. – Chęć odwetu i weselne wiwaty pod tę samą melodię klaksonów.– Chodziło mi o coś innego – zwróciłem się do niego, kiedy hałas zaczął się oddalać. – O pewne wydarzenie z lat trzydziestych.  

– A o co konkretnie?  

– O zamach na króla Aleksandra I w Marsylii w 1934. Oglądałem parę miesięcy temu w telewizji ciekawą dokumentację BBC na ten temat. Wynikało z niej między innymi, że został zabity z inspiracji Mussoliniego, który nie życzył sobie zbliżenia małej ententy z Francją.

- Tak było. Po pierwszej wojnie światowej Włosi utracili obszary nad Adriatykiem na korzyść Jugosławii. Mussolini chciał je odzyskać próbując skłócić sąsiadów. To nie było trudne. Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców i tak było beczką prochu. Podsycał konflikty. Pavelic był jego marionetką.

- A ten król Aleksander I? Z komentarza BBC wynikało, że był to całkiem przytomny polityk. Miał szansę na załagodzenie tych sporów?

– Szansę miał i pewnie dlatego zginął. Na rozpadzie Jugosławii najbardziej zależało Mussoliniemu.

– Kominternowi też?

– A jakże… Jednak najskuteczniejszy był Pavelic. Robił to niby w interesie Chorwatów, wśród których nie miał dużego poparcia. Był wyjątkową gnidą. Sprowadził na nas największe nieszczęścia.  

– Zadam panu jeszcze jedno pytanie – powiedziałem. – W dokumentacji BBC padła informacja, że oddziały Wehrmachtu, które wkroczyły do Jugosławii w 1941, składały się głównie z Austriaków. Jest to zgodne z prawdą?

– Tak, tak. Podobno zadecydował o tym Hitler.

– Czy to prawda, że Austriacy postanowili wziąć odwet za Sarajewo, arcyksięcia Ferdynanda i rok 1914?

– Tak było. Nikt nie wiedział lepiej od Hitlera, kogo wysłać na Bałkany.  Jego rodacy pomaszerowali tam z ochotą. Mogli wreszcie odegrać się na Serbach, którzy ich zdaniem wywołali wojnę w 1914.  Przez Serbów doszło do upadku cesarstwa. Austria stała się państwem kadłubowym, nic nieznaczącą, alpejską republiką.

– No tak… Ale chyba trzeba pamiętać, że za Habsburgów ludziom wcale tak źle się nie wiodło… - wtrąciłem.  

– Pamiętam, pamiętam – uśmiechnął się. – Austrowęgry do dzisiaj są mile wspominane. Mój ojciec zawsze stawał na baczność i salutował, ilekroć padło imię Franciszka Józefa. W Serbii też go lubiano. Zamach był dziełem garstki zapaleńców. Ale Austriacy zemścili się strasznie. To, co wyprawiali z Serbami, da się porównać tylko z tym, co wyczyniali Niemcy w Polsce albo w Rosji.

 Rozejrzał się jak gdyby w oczekiwaniu na czyjeś przyjście. Spytałem, czy mogę zrobić mu zdjęcie. Zgodził się bez entuzjazmu.

– Mogę spytać, jak ma pan na imię?   

– A do czego to panu potrzebne?

– To była ciekawa rozmowa. Może coś o niej napiszę?

– Ivan – powiedział. – To u nas popularne imię.

– W 1941 – dodał po chwili – nie było innego wyjścia. Niemcy mieli za dużą przewagę sprzętu. Zajęli Jugosławię w parę dni. Opór był nadaremny. Uznali nas za sprzymierzeńców. Byłem wtedy dzieckiem, ale co nieco widziałem. To było piekło.

– A po rozpadzie Jugosławii?

– Ciąg dalszy piekła.

– W Polsce zawsze slyszało się narzekania na położenie geopolityczne, ale u was powodów do narzekań jest więcej, gdyż do geografii dochodzi historia. Osmańska niewola, austriackie wpływy i porachunki, spory, państwo skłócone, rozdarte i naciskane przez siły zewnętrzne…

Nic nie powiedział.

– A jak jest teraz? – zapytałem. – Jak pan uważa? Czy są szanse na pojednanie?

– Chyba pan żartuje? Gorzej niż teraz być nie może. Jak może dojść do pojednania po rzeziach, które były wczoraj? Wszyscy pamiętają, co ich spotkało, kto zginął i kto zabijał. Tego się tak szybko nie zapomina. To potrwa jeszcze długo, co najmniej dwadzieścia lat.

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura