Przegraną Obamy prorokowałem wcześniej, każdy kto chce, może to sprawdzić, ale teraz jestem jej więcej niż pewien.
Jak może wygrać ktoś, kto tylko cudem wygrał poprzednie wybory i nie dotrzymał żadnej z obietnic?
To prawda, wielu politpoprawnych sympatyków prezydenta nie chce przyjąć tego wiadomości. Mają swoje usprawiedliwienia i swoje powody. Pomagają mu, werniksują sondaże jak mogą i przedstawiają je w najkorzystniejszym świetle.
Odnoszę jednak wrażenie (i nie jestem chyba osamotniony), że im bliżej wyborów, tym gorzej wypadają dla rzekomego faworyta.
Miesiąc temu znajomy z Nowego Jorku pokazał mi na i-Phonie wynik sondażu CNN. Wynikało z niego, że Obama ma już czterdziestoprocentową przewagę. WOW. Może liczyć na 70 % poparcia, podczas kiedy na Romney'ego zagłosuje raptem 30% Amerykanów.
Od tego czasu sporo się zmieniło. Nawet najwięksi zwolennicy Obamy nie kryją obaw, że kandydaci idą łeb w łeb z minimalną przewagą Obamy. To "z minimalną przewagą" oznacza jednak, że wynik wyborów jest już przesądzony i że wygra je Romney.
Warto odnotować, że wybory w USA doczekały się nowej formy sondaży. Nic nie kosztują i nic nie znaczą, ale budzą zrozumiałe zainteresowanie mediów.
W Niemczech Obama mógłby liczyć na poparcie jeszcze większe niż w sondażach CNN sprzed miesiąca. Głosowałoby na niego 90 % Niemców.
Ale dlaczego mieliby na niego nie głosować, skoro nie będą ponosić konsekwencji?
To samo mamy w Polsce i we Francji. Słyszałem dzisiaj w serwisie informacyjnym Polskiego Radia (IAR), że 70 % Francuzów i Polaków wybrałoby Obamę,
No cóż, pomysłodawców takich sondaży należałoby zapytać, kto wygrałby wybory w Polsce, gdyby przeprowadzano je w Turcji? Albo w Maroku? To też mogłoby doczekać się paru interesujących newsów, jak chociażby ten, na którym poległa Rzepa.
Ale w wyborach amerykańskich jak narazie głosować będą Amerykanie i wszystko wskazuje, że wygra tam jednak Mitt Romney.