olgerd olgerd
4045
BLOG

Opowiedzmy razem o Solidarności Walczącej. Tekst na konkurs

olgerd olgerd Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Tekst, który jest poniżej, napisał Jerzy Roś, mój przyjaciel, którego znam jeszcze z czasów liceum. Poznałem go dzięki Krzyśkowi Kocjanowi, który nas sobie przedstawił. Jurek, który już wtedy studiował archeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, jawił mi się jako bohater romantyczny bezkompromisowo walczący z tzw. komuną. Podrzucał nam od czasu do czasu ulotki, nielegalne książki. Zaczął też wydawać podziemną gazetkę zatytułowaną „Olkusz”, w której ukryty pod akronimem GG opublikowałem jeden ze swoich pierwszych wierszy, zatytułowany „Generał”. Zasady konspiracji nie pozwalały mu wtedy opowiadać o swoich wyczynach, ale coś tam słyszałem. Dzięki tekstowi, który podesłał mi Jurek, na konkurs Salonu 24, wiem już mniej więcej, co wówczas robił. W wolnej Polsce Jurek ze swoimi poglądami, człowiek ostry w sądach i zdecydowany w działaniu kariery nie zrobił. Przyszło mu, jak wielu rodakom, szukać chleba na obczyźnie (w Niemczech). Przysłał mi niedawno swoje wspomnienia, prosząc, bym wstawił je na mój blog - na konkurs Salonu24 - w jego imieniu (Jurek nie ma konta), co niniejszym czynię. Zachęcam do lektury; to dość długi tekst, ale ciekawy, napisany żywo, z biglem, co akurat nie dziwi, bo Jurek jest przecież również autorem znakomitych opowiadań (np. tom „Miasto zaklęte”).

Olgerd Dziechciarz

 

 

 Terrorystyczna grupa krakowska II

           Rok 1991. Jest już po wyborach prezydenckich, wybrano Wałęsę, Kornela nie dopuścili, zginęły podpisy. A ja mam kłopot. Dwa lata wcześniej byłem na Białorusi, jeszcze w składzie ZSRR. Byłem na tzw. „wymianie naukowej” jako student i poznałem tam, na wykopaliskach archeologicznych, bardzo fajną ekipę. Założyli organizację pod nazwą „Czerwony Rząd”, nawiązując do tradycji Kostusia Kalinowskiego i Powstania 1863 roku, a chcą ni mniej ni więcej, tylko odrodzenia Białorusi i połączenia się z Polską i Litwą w ramach jednej Rzeczpospolitej. Studenci historii, archeologii, dziennikarstwa itd. Wróciłem do Polski, korespondowaliśmy ze sobą, dzwoniliśmy, wysyłaliśmy sobie wzajemnie gazetki, wreszcie dostałem prośbę o oficjalne zaproszenie: „Czerwony Rząd” chciałby zobaczyć Polskę! Nie ma sprawy, mam, jako członek samorządu studenckiego, pewne możliwości, czyli dostęp do pieczątki z napisem „Uniwersytet Jagielloński – Uczelniana Rada Samorządu Studentów”, więc zaproszenie zostaje wysłane. Tylko na jego podstawie delegacja „Czerwonego Rządu” może przekroczyć granicę polsko-radziecką. Pierwszy zgrzyt to to, że okazało się, iż „Czerwony Rząd” afiliowany jest przy białoruskim Komsomole, po prostu inaczej się tam nie da działać! Drugi zgrzyt i to jest mój kłopot, to że na zaproszeniu nie było podanej liczby osób zaproszonych i delegacja „Czerwonego Rządu” składa się z 46 studentów, dwóch kierowców i żony jednego z nich. Jedzie do mnie cały autobus Białorusinów! Trzeba ich przez kilka dni przenocować, nakarmić, napoić itd. Kogo się da, upychamy po pokojach w DS „Nawojka”, reszta rozkłada się na podłodze w sali klubowej. Żaden problem, przechodzę wieczorem po pokojach, wszystko w porządku, na stołach polska kiełbasa i białoruska słonina, wódki obojga narodów, Białorusinki są po prostu śliczne, Białorusini mają to samo zdanie o polskich studentkach – jednym słowem: idylla. I tak przez kilka dni, zwiedzanie Wawelu, konferencja w Collegium Novum, zakupy, kawiarnie, tym nie mniej jednak pewne koszty powstały, choćby obiady w stołówce studenckiej. I z tym kłopotem zwracam się do Kornela, słucha bardzo uważnie, nie zadaje żadnych pytań. Ubrany jest w jasny garnitur, zakupiony specjalnie na potrzeby zeszłorocznej kampanii prezydenckiej. Sięga do kieszeni tego garnituru i wyciąga zwitek banknotów. Patrzy na mnie, jest dokładnie w wieku mojego ojca, obydwaj urodzeni w maju 1941. Odlicza dwa banknoty, podaje mi i zaczyna przepraszać, że nie może więcej, bo to są pieniądze, które Centrum Koordynacyjne „Warszawa 90” dostało na walkę z komunizmem na całą Europę Wschodnią, ma nimi obdzielić jeszcze Litwinów, Tatarów, Azerów, po prostu na Białoruś więcej się nie da, mam mu tylko pokwitować, jak chcę to nazwiskiem, jak nie chcę, to pseudonimem, że to na organizację „Czerwony Rząd” z Białorusi. Dał mi 200 dolarów, sumę na ówczesne czasy dość poważną, przynajmniej dla mnie, studenta IV roku. Spuszczam wzrok, Kornel ma na nogach półbuty, zapewne też jeszcze z zeszłorocznego „prezydenckiego” przydziału – podeszwa się leciutko odkleiła i Kornel, pracownik naukowy Politechniki Wrocławskiej, kandydat na prezydenta, przewodniczący Organizacji „Solidarność Walcząca”, ma w swoim bucie dziurę! Nosi przy sobie kilkaset, może nawet kilka tysięcy dolarów, rozdaje je takim jak ja, na podstawie pokwitowania podpisanego może nazwiskiem, może pseudonimem, ale nie weźmie z tych pieniędzy 20 dolarów i nie kupi sobie nowej pary butów, bo to jest na walkę z komuną!

           Dlaczego Kornel Morawiecki w ogóle ze mną rozmawia i finansuje moje poczynania? Znamy się osobiście od kilku miesięcy, może zapytał kogoś innego o moją skromną osobę, bo ja mu nigdy swojego życiorysu nie musiałem opowiadać, w każdym razie wie, że w krakowskim oddziale Partii Wolności ma dwóch „terrorystów”, pierwszym z nich jest, sławniejszy ode mnie. Krzysztof Ochel, bohater nieudanego niestety zamachu gazowego na pochód pierwszomajowy na krakowskim Rynku, który Organizacja „Solidarność Walcząca” zamierzała przeprowadzić w 1986 roku (niech będzie że to jest „terrorystyczna grupa krakowska I”, Krzysztof zginie tragicznie w 1997 roku, mój syn urodzony w 2004 nosi to samo imię na Jego cześć). A ja? Eeee, co ze mnie za „terrorysta”, ja tylko o mało co, według Jerzego Urbana, z grupą podobnych sobie, nie rozwaliłem obrad „okrągłego stołu”. Na szczęście odpowiedzialne siły polityczne doszły do kompromisu i „okrągły stół” nie dość, że się odbył, to jeszcze zakończył się sukcesem. Radykałowie i terroryści, tacy jak Kornel, Krzysiek i ja znaleźli się na marginesie. A mogło być tak pięknie...

           Tak zwane „wydarzenia krakowskie” z 17-24 lutego 1989 roku zyskały w tamtym czasie znaczny rozgłos, głównie z powodu propagandowego wykorzystywania ich przez ówczesne władze PRL (wspomniane były na konferencjach prasowych rzecznika rządu Jerzego Urbana, Telewizja Polska nadała w porze największej oglądalności, w niedzielny wieczór 26 lutego 1989 obszerny reportaż im poświęcony, wypowiadali się na ich temat czołowi przedstawiciele obydwu stron w toczących się właśnie obradach „okrągłego stołu”). Później popadły w zapomnienie, prawdopodobnie głównie ze względu na ich jednoznacznie „anty-okrągłostołowy” charakter, chociaż wzmianki o nich pojawiają się w pracach historycznych np. A. Dudek i T. Marszałkowski „Walki uliczne w PRL”, R. Kasprzycki „Opozycja polityczna w Krakowie 1988-89”. Wydarzenia te miały swoją genezę w rozwoju sytuacji w środowisku studenckim Krakowa w drugiej połowie lat osiemdziesiątych oraz w ogólnym rozwoju sytuacji społecznej w Polsce, łącznie z ewentualną bezpośrednią inspiracją ze środowiska Służby Bezpieczeństwa. Niestety pełna rekonstrukcja (i weryfikacja) tego zagadnienia nie będzie możliwa ze względu na znane ograniczenia dotyczące akt byłej SB, a nawet tak tragiczne wydarzenia jak śmierć bezpośrednich świadków (śp. Krzysztofa Ochela, śp. Daniela Podrzyckiego, śp. Roberta Bodnara, śp. Krzysztofa Kornasia).

           Rok 1986. Kontakt organizacyjny z opozycją polityczną PRL nawiązałem jesienią 1986 roku, wtedy to do mojego pokoju w domu studenckim „Akropol” dokwaterowano nowego mieszkańca – studenta nauk politycznych Jarosława Kałużę. Poznałem go w pierwszych dniach października, wróciłem z archeologicznych badań powierzchniowych na terenie Podhala i zastałem w moim pokoju dwie obce mi osoby. Byli to Jarosław Kałuża „Kurczak” i Dariusz Piekło „Swój”, zajęci akurat spożywaniem alkoholu i dyskusją na temat: jak należy ze sobą kulturalnie dyskutować, aby dyskusja nie zamieniła się w kłótnię. I oczywiście się zamieniła. Takich dyskusji przeprowadziliśmy jeszcze kilka w ciągu najbliższych tygodni, a po demonstracji na Wawelu z okazji 11 Listopada , kiedy to dość liczna grupa studentów archeologii, mimo przeciwdziałania ze strony ZOMO, dotarła jednak w pobliże Placu Matejki, który był celem demonstracji, zostałem włączony w kolportaż, a później redagowanie „Przeglądu Akademickiego”. Pokój 1000 na X piętrze DS. „Akropol” stał się siedzibą redakcji „Przeglądu Akademickiego”, a wkrótce też Komisji Uczelnianej Niezależnego Zrzeszenia Studentów UJ. Rozpocząłem tworzenie kolejnych konspiracyjnych „trójek”, najpierw wśród studentów archeologii, jako pierwsi do NZS UJ zostali zwerbowani Robert Bodnar „Pułkownik” i Mirosław Koralewski „Koral”. W tym czasie główną dziedziną aktywności Komisji Uczelnianej NZS UJ było wydawanie „Przeglądu Akademickiego”, który udało się przekształcić w regularnie ukazujący się miesięcznik o nakładzie 1500-2000 egzemplarzy, rozprowadzany praktycznie we wszystkich budynkach i domach studenckich Uniwersytetu oraz kolportaż prasy i wydawnictw książkowych innych organizacji opozycyjnych. Robert Bodnar, który objął w KU NZS UJ funkcję skarbnika zorganizował nawet system pobierania regularnych składek od członków organizacji. Oprócz tego napływała (w bardzo ograniczonym zakresie) pomoc finansowa z zewnątrz, chociaż z największym jej elementem – kwotą kilkuset franków francuskich wynikła nieprzyjemna afera: ksiądz, który miał ją przywieźć rzekomo bał się rewizji na granicy i zakupił za nią aparaturę video, a następnie zapomniał nas o tym fakcie poinformować. Po kilku awanturach zgodził się na wypożyczanie jej - organizowaliśmy nielegalne seanse w salach klubowych w domach studenckich zakazanych w PRL filmów, takich jak „Łowca jeleni” i pobieraliśmy opłaty od widzów na rzecz NZS.

           3 Maja 1987 w Krakowie miała miejsce brutalna pacyfikacja patriotycznej demonstracji schodzącej z Wawelu. Jeszcze wcześniej, przed mszą, miało miejsce masowe wyłapywanie przez SB i MO zmierzających do katedry wiernych, zwłaszcza młodzieży i studentów. Aresztowano wtedy prawdopodobnie około 200 osób, zamknięto ich na podwórzach wojewódzkiej komendy milicji na ulicy Mogilskiej, a po wylegitymowaniu wypuszczono. W wydarzeniach tych nie brałem udziału z bardzo prozaicznego powodu: dzień wcześniej odbywało się wesele mojego kolegi, trzeciego, oprócz mnie i Jarka Kałuży, mieszkańca pokoju 1000 w DS „Akropol” - Piotra Łopatkiewicza, studenta historii sztuki UJ. Obudziliśmy w tzw. „stanie wskazującym na spożycie” i zbyt późno, aby wziąć udział we Mszy świętej i demonstracji. Dopiero w godzinach popołudniowych w miarę napływu informacji od zwalnianych kolejno demonstrantów zarysował się przed naszymi oczami obraz rozwoju sytuacji i zaczęła narastać w nas frustracja, tym bardziej, że nasi koledzy mieli do nas uzasadnione pretensje o karygodne zaniedbanie i brak odpowiedzialności – jako jedni z głównych organizatorów powinniśmy, jeśli nie dowodzić manifestacją, to przynajmniej dać się pobić lub chociażby aresztować. W ciągu następnych dni odbyliśmy kilka ciężkich rozmów z innymi działaczami konspiracji, dużą rolę w podtrzymaniu naszego autorytetu odegrał Robert Bodnar (aresztowany wówczas) wraz ze środowiskiem moich kolegów z Instytutu Archeologii UJ. Wtedy narodziła się koncepcja zorganizowania grupy doskonale znających się między sobą, ufających sobie wzajemnie uczestników konspiracji jako ochrony w trakcie demonstracji i prób aresztowań.

           Grupa taka, sformowana ze studentów archeologii UJ powstała już czerwcu 1987 roku, w trakcie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Podczas jego wizyty w Krakowie, oprócz „normalnego” stawienia się na Mszy świętej na krakowskich Błoniach z namalowanym transparentem „NZS UJ” otrzymaliśmy zadanie ochraniania uczestnika uroczystości, który przybył z Czechosłowacji – nie pamiętam niestety, które ze środowisk opozycyjnych nam go „przekazało”, były to albo kręgi kościelne albo Organizacja „Solidarność Walcząca” – w każdym razie mieliśmy nie dopuścić do jego „namierzenia” przez SB i wylegitymowania, gdyż po powrocie do Czechosłowacji groziły mu poważne represje za nielegalny udział w zgromadzeniu religijnym. Rudi okazał się człowiekiem w naszym wieku, bardzo szybko się porozumieliśmy, a jego przygody na krakowskich Błoniach na długo zapadły nam w pamięć. Przede wszystkim w ogromnym tłoku nie udało nam się wejść i przemycić transparentu do zaplanowanego sektora, więc staliśmy dość daleko od ołtarza. Jako kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi, szczerze mówiąc niespecjalnie zainteresowana (poza Rudim) duchową i religijną stroną spotkania z Ojcem Świętym nawiązaliśmy kontakty z sąsiednią grupą młodych dziewcząt, którym nasz transparent całkowicie zasłaniał widok na ołtarz. Jedyną możliwością dostrzeżenia czegokolwiek był podnoszenie ich „na barana” i wkrótce już ujrzałem niezmiernie „uduchowioną” twarz Rudiego wystającą spomiędzy kształtnych ud młodziutkiej Polki, którą dźwigał na ramionach. Po zakończeniu Mszy świętej zaczął na Błoniach formować się pochód zmierzający w stronę hotelu „Cracovia” i Wawelu, gdzie miało się odbyć spotkanie Ojca Świętego z Jaruzelskim. Pierwsza grupa ZOMOwców, która próbowała zatrzymać pochód jeszcze na Błoniach wywołała atak panicznego strachu u Rudiego. Rzucił się do ucieczki, ale uspokoiliśmy go jakoś, tłumacząc, że jeszcze nic strasznego się nie dzieje. I rzeczywiście, po kilku minutach nad tłumem, który po prostu „przykrył” nieliczną grupę milicjantów wyposażoną tylko w paradne mundury i krótkie pałki, pojawiły się zatknięte na drążkach od transparentów milicyjne czapki. Kolejna grupa milicji była już liczniejsza, na jej czele szedł osobnik ubrany w sutannę, nawołujący do spokoju i rozejścia się. Rudi, który w międzyczasie zaczął już popadać w coś w rodzaju euforii religijno-erotyczno-politycznej był bardzo zdziwiony, że rzucając kamieniami nawołujemy się do celowania w księdza (braliśmy go za przebranego esbeka, byliśmy bardzo zdziwieni, gdy po kilku dniach oburzony zakonnik, od którego wypożyczaliśmy video, stwierdził, że był to prawdziwy duchowny, wypełniający podobno polecenia kurii). Milicja zaczęła strzelać pociskami z gazem łzawiącym, starcia przeniosły się z Błoń na odcinek Alei Trzech Wieszczów na wysokości kina „Kijów”, tam do akcji ruszył kordon w pełni przygotowany do tłumienia demonstracji, z hełmami, tarczami, nagolennikami. Rudi, porwany entuzjazmem, sam jeden rzucił się przeciw szeregowi ZOMO i trzeba go było powstrzymywać siłą, tłumacząc, że od tych w hełmach lepiej trzymać się z daleka i dlatego ich taktycznie ominiemy, maszerując drugą stroną Alei. Pod domem handlowym „Jubilat” stanął kolejny kordon, a nawet kilka uniemożliwiając jakikolwiek manewr, gdyż odcięli wejście zarówno w ulicę Zwierzyniecką, jak i na most Dębnicki. Tył demonstracji był atakowany przez ominięty kordon spod kina „Kijów”, można było albo wycofać się w ulicę Kościuszki albo atakować. I tak się stało, pod naporem tłumu kordon pękł i przeskoczyliśmy na bulwary wiślane. Droga na Wawel była zablokowana przez kolejne oddziały milicji, w tym antyterrorystów w czarnych mundurach, większe grupy demonstrantów były ostrzeliwane gazem łzawiącym i rozpraszane atakami z kilku stron, bardziej aktywni uczestnicy walk byli kolejno wyłapywani, więc ponieważ odpowiadaliśmy za bezpieczeństwo Rudiego, wycofaliśmy się. Było to pierwsze nasze wystąpienie jako niewielkiej grupy działającej w konspiracji w tak zorganizowany sposób, na tak dużą skalę, zakończone pełnym sukcesem – mimo aktywnej postawy w trakcie całej demonstracji (pod „Jubilatem” byliśmy w pierwszym szeregu rzucających się na kordon) nikt z nas nie odniósł poważniejszych obrażeń ani nie został aresztowany.

           Na marginesie muszę wspomnieć, że właśnie w maju i czerwcu 1987 roku podjąłem starania o uzyskanie paszportu. Miał to być paszport służbowy, gdyż miałem uczestniczyć w naukowej wyprawie archeologicznej na Spitsbergen. Jako że wyspy te formalnie należą do Norwegii, był to wyjazd do kraju kapitalistycznego, członka NATO (lot samolotem przez Moskwę i Murmańsk). Z pewną obawą odwiedzałem biura paszportowe w rodzinnym Olkuszu i w Katowicach, gdzie miałem paszport odbierać, spodziewając się co najmniej odmowy uzyskania dokumentu, a nawet prób przesłuchań czy werbunku do współpracy. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca, poza podpisaniem w trakcie odbioru paszportu sformułowanej w stylu urzędowym, ale bardzo górnolotnym, notatki dotyczącej godnego zachowania się za granicą, jako przedstawiciela PRL na służbowym paszporcie. Wydaje mi się, że do połowy 1987 roku moja działalność w konspiracyjnym NZS nie była znana SB.

           Wydarzenia z maja i czerwca 1987 były bezpośrednią przyczyną powstania Grup Specjalnych NZS – formacji przeznaczonej do akcji bezpośrednich jak rozwieszanie transparentów, wykonywanie napisów i ulotkowanie w szczególnie niebezpiecznych miejscach poza uczelnią oraz do ochrony demonstracji. Jesień  roku 1987 upłynęła przede wszystkim pod znakiem wzmożonej akcji propagandowej związanej z referendum, zarządzonym na koniec listopada. Nadal funkcjonowała siedziba komisji uczelnianej w pokoju „Akropol 1000” (ja i Jarek Kałuża), z tym, że już wcześniej Piotra Łopatkiewicza zastąpił Grzegorz Urbaniak – student historii. W krótkim czasie również i on się „wykoleił”, nawiązując z nami bardzo bliskie kontakty towarzyskie, co było o tyle dziwne, że należał do ścisłego kierownictwa oficjalnego Zrzeszenia Studentów Polskich w Krakowie i stał się dla nas nieocenionym źródłem informacji na temat funkcjonowania, finansowania i mentalności działaczy komunistycznych organizacji studenckich. Oprócz niego mniej więcej stale waletowało w „ Akropolu 1000” od dwóch do czterech działaczy konspiracyjnego NZS, którzy akurat nie mieli się gdzie podziać, czasami wraz z osobami towarzyszącymi. Utrudniało to co nieco codzienną działalność podziemną (nie wspominając o nauce), ale było też źródłem przyjemnych niespodzianek. Zimą 1987/88 miało miejsce symptomatyczne zdarzenie, kiedy to wraz z Jarkiem Kałużą około 2 w nocy, po wieczorze spędzonym na wykonywaniu makiety kolejnego numeru „Przeglądu Akademickiego” i jego druku, wraz z całym nakładem przesiąkniętym zapachem farby drukarskiej, powróciliśmy do „naszego” pokoju i musieliśmy ciągnąć zapałki, który z nas będzie spał na rozstawianym łóżku polowym, a który obok pulchnej brunetki. Wygrałem.

           11 listopada 1987 miała miejsce tradycyjna demonstracja na Wawelu , z okazji 69 rocznicy odzyskania Niepodległości. Po jej zakończeniu zaczął formować się pochód, pierwszy, który miały chronić nasze Grupy Specjalne. Na czele stanął olbrzymi transparent wykonany specjalnie na tę okazję z napisem: „Niezależne Zrzeszenie Studentów” i orłem w koronie, do jego niesienia zostali wyznaczeni oprócz mnie: Mirosław Koralewski „Koral” i Marek Mularczyk „Kuriozum” z archeologii oraz Piotr Hertig „Siwy” z historii – wszyscy mieliśmy po około 190 cm wzrostu, więc wyglądało to dość malowniczo. Wzbudziliśmy entuzjazm wśród studentów, którzy stanowili zapewne około 70% obecnych na demonstracji, entuzjazm tak daleko posunięty, że cały misternie opracowany plan ochrony legł w gruzach – działalność Grup Specjalnych została sparaliżowana, tłum ruszył rozdzielając naszą grupę, transparent znalazł się , tak jak było planowane na samym przedzie, a większość z tych, którzy go mieli chronić daleko z tyłu, oddzielona zwartym tłumem.

           17 lutego 1988, a więc kolejna rocznica rejestracji NZS, wypadł w Środę Popielcową, czemu w znacznym stopniu zawdzięczaliśmy ogromną wręcz frekwencję (około 1500 osób) na Mszy i w marszu na miasteczko studenckie, kilkuset studentów uczestniczyło w wiecu pod domem studenckim „Piast”. W połączeniu z przeprowadzonymi w ciągu dnia akcjami ulotkowymi, wywieszaniem transparentów i ustawianiem tablic, dzień ten stanowił wielki sukces organizacyjny Zrzeszenia, które zademonstrowało swą obecność na niemal wszystkich uczelniach krakowskich, nie udała się tylko planowana audycja radiowa, którą przygotowywaliśmy z Jarkiem Kałużą, Dariuszem Warpasem i Sławomirem Onyszko, znów powód był nader prozaiczny – tuż przed emisją jakiś krakowski menel ukradł nam zwój miedzianego kabla, przeznaczonego do zasilania aparatury nadawczej. Nie będąc całkowicie pewni, czy akcja ta jest dziełem przypadkowego złodzieja czy przemyślanych działań SB, odczekaliśmy równo miesiąc i 17 marca późnym wieczorem wraz z „Kurczakiem” udaliśmy się w celu zdemontowania reszty głośników. Zdejmując ostatni z nich z drzewa na skwerze przy domach studenckich przy ul. Bydgoskiej zostaliśmy zatrzymani przez patrol MO. Wpadka była ogromna: przewodniczący i zastępca przewodniczącego Komisji Uczelnianej NZS UJ z workiem pełnym aparatury elektronicznej ucharakteryzowanej na budki lęgowe dla ptaków, zajmowaliśmy wspólny pokój w akademiku, wypełniony akurat w tej chwili pozostałymi działaczami, znacznymi zapasami „bibuły” i maszyną do pisania używaną do redagowania „Przeglądu Akademickiego”. Patrol pieszy wezwał już przez radio tzw. „sukę’, w celu odwiezienia nas na komendę milicji. Uratowali nas działacze samorządu studenckiego z Bydgoskiej, zgodnie twierdzący, że jesteśmy znanymi im osobiście pijakami i wariatami, których ulubionych dowcipem jest nagłaśnianie skweru o północy i puszczanie sobie muzyki zespołu „Pink Floyd”. Milicja nas wypuściła, nie zadając sobie nawet trudu spisania personaliów, oddali nam dokumenty.

           Jeszcze wcześniej miały miejsce wydarzenia związane z XX rocznicą wydarzeń marcowych’68. Podstawowym ich elementem był wiec zaplanowany na dzień 8 marca przed Collegium Novum, organizowany wspólnie przez NZS, Federację Młodzieży Walczącej oraz Ruch Wolność i Pokój. Po wiecu, na którym wygłoszono kilka przemówień, pochód miał zamiar przejść na rynek Główny, pod pomnik Mickiewicza. Na skrzyżowaniu ulic Jagiellońskiej i św. Anny zagrodził nam drogę kordon milicji, doszło do przepychanek i pałowania. Po przedarciu się czołówki pochodu przez kordon milicji w kierunku Rynku Głównego, część uczestników manifestacji, którą kierował Piotr Hertig „Siwy”, była bita pałkami i kopana przez ZOMOwców na ulicy Jagiellońskiej, a następnie została rozproszona szarżą radiowozów na ul. Franciszkańskiej. Najbardziej w wyniku interwencji ZOMO ucierpiała wycieczka z Danii, która zaciekawiona okrzykami i śpiewami dobiegającymi z ulicy, przerwała zwiedzanie Collegium Maius i wyszła obserwować i fotografować demonstrację akurat w czasie szarży ZOMO. Opór na Plantach przez budowę barykad z ławek, rzucanie koszami na śmieci i kamieniami w radiowozy, w wyniku czego zostały w nich rozbite co najmniej dwie szyby (co widziałem na własne oczy) stawiły Grupy Specjalne NZS i członkowie Federacji Młodzieży Walczącej, zwłaszcza wyróżnili się bracia Markiewiczowie – wówczas studenci archeologii i chemii.

           26 kwietnia 1988 rozpoczął się strajk w Nowej Hucie. Natychmiast wszystkie grupy opozycyjne działające na uczelniach włączyły się w akcję organizowania pomocy dla strajkujących hutników i przeprowadzanie akcji solidarnościowych. Redakcje dwóch czasopism NZS UJ i AGH „Przeglądu Akademickiego” i „Gwarka” połączyły się wydając wspólny biuletyn przez niemal dwa tygodnie jako dziennik w nakładzie 8000-10000 egzemplarzy, kolportowany nie tylko na uczelniach, ale również wśród mieszkańców Krakowa, szczególnie w środkach komunikacji miejskiej. Proklamowany przez NZS jednodniowy strajk absencyjny na wszystkich krakowskich uczelniach przyniósł znakomity efekt propagandowy. Zajęcia zamarły nawet na tak mało „politycznych” uczelniach, jak Akademia Muzyczna. Mobilizację całości Grup Specjalnych i innych struktur NZS zapowiedziano na 3 Maja, na demonstrację niepodległościową, która miała przejść tradycyjną trasą z Wawelu pod Grób Nieznanego Żołnierza na placu Matejki. Na placu przed katedrą zgromadziło się około 7000 osób, w znacznej większości studentów, do zgromadzonego tłumu przemawiał m.in. w imieniu NZS Jarosław Kałuża „Kurczak”, następnie demonstracja ruszyła w dół wzgórza i weszła w ulicę Grodzką, gdzie została zaatakowana przez ZOMO. Tu, jako Grupy Specjalne mieliśmy okazję wykazać się po raz pierwszy, niestety walczyliśmy gołymi rękami, w najlepszym przypadku przy użyciu drzewców od transparentów przeciw chronionym przez tarcze, hełmy i kamizelki zomowcom uzbrojonym w długie, szturmowe pałki. Mimo to, kosztem wielu osób, które odniosły dość poważne obrażenia, udało się rozerwać kordon blokujący ulicę Grodzką.

           Grupy, które przebiły się przez kordon ZOMO na wysokości ul. Senackiej, dotarły do Rynku, przeszły ul. Floriańską niszcząc dekoracje pierwszomajowe i doszły w bezpośrednie pobliże Placu Matejki. Na Plac Matejki nie weszliśmy, gdyż był dosłownie zapchany ciężarówkami z ZOMO, ale na ul. Basztowej doszło do licznych starć z milicją. Atakiem na kordony ZOMO na Basztowej kierował Andrzej Zapałowski „Czumak” z WSP. Podczas późniejszych rozpraw przed kolegium do spraw wykroczeń zeznawali żałośnie milicjanci poszkodowani podczas tych zajść, m.in. dwaj boleśnie skopani na ul. Basztowej przez Henryka Głębockiego, studenta historii UJ.

           5 maja od rana, gdy dotarła wiadomość o pacyfikacji strajku w hucie Lenina, trwały gorączkowe ustalenia co do sposobu reakcji na to wydarzenie. Rozpoczęliśmy przygotowania do kolejnego wiecu solidarnościowego z Nową Hutą, tym razem został on uznany przez rektora Aleksandra Koja za oficjalny, organizowany wspólnie przez samorząd studencki i władze uczelni – powodem była wiadomość o masakrze, do jakiej doszło na ulicy Grodzkiej i pacyfikacji Huty (rektor sądził, że nadanie wiecowi charakteru legalnego uchroni studentów przed atakiem ZOMO). Powołana została 50osobowa straż samorządowa, złożona przede wszystkim z członków Grup Specjalnych NZS, ale także KPN i WiP. Dziewczęta z NZS i samorządu (Elżbieta Majgier, Maria Z. Olech i Dorota Kulczycka) uszyły białe opaski opatrzone pieczęcią uczelnianej rady samorządu UJ i kolejnymi numerami (nr 1 – Paweł Graś, nr 2 – ja… ,itd.). Od rana obserwowaliśmy koncentrację oddziałów ZOMO i grup SB wokół kwartału uniwersyteckiego, niektórzy byli wyposażeni nawet w broń maszynową, a sądząc po rejestracjach samochodów znajdowały się tu jednostki od Katowic po Rzeszów. Tuż przed rozpoczęciem wiecu, kiedy tysiące studentów znajdowały się na terenie Collegium Witkowskiego, na przyległym podwórzu i na placu przed Collegium Novum, ZOMO zaatakowało. Straż samorządowa stawiła opór, chroniąc wejścia do budynków, Paweł Graś został zatrzymany i skopany (a następnie wypuszczony po interwencji prorektora Stanisława Grodziskiego), mnie członkowie Grup Specjalnych NZS dosłownie wyrwali z rąk patrolu i wciągnęli do wnętrza Collegium Witkowskiego. Wiec trwał kilka godzin, podjęto na nim szereg ustaleń odnośnie wyrażenia protestu przeciw brutalnym działaniom władz, ale nie zdecydowano się na podjęcie strajku okupacyjnego uczelni. Strajk przeniesiono na miasteczko studenckie, gdzie mieszkało około 10 tysięcy studentów AGH, UJ, WSP i innych uczelni, a jednocześnie ponownie proklamowano strajk absencyjny, tym razem bezterminowy. Strajk na Miasteczku trwał do wieczora 9 maja (dłużej od nas trzymała się na fali wiosennych strajków tylko Stocznia Gdańska, skąd robotnicy wyszli 10 maja), zasadniczym jego celem było zamanifestowanie solidarności z hutnikami i poinformowanie społeczeństwa o trwającym oporze. Miasteczko nadawało się do tego celu znakomicie, położone było przy jednej z wylotowych dróg z Krakowa, a wszystkie budynki zostały obwieszone transparentami i flagami, trwający strajk uniemożliwiał jednocześnie władzom wycofanie z Krakowa ściągniętych z innych miast jednostek ZOMO, które rozlokowano na terenie kompleksu sportowego „Wisły” w bezpośredniej bliskości miasteczka studenckiego. Równocześnie prowadzono rozmowy z władzami uczelni objętych strajkiem oraz wysyłano emisariuszy na uczelnie, które jeszcze do niego nie przystąpiły. Byłem takim emisariuszem 6 maja na wiecu w Akademii Ekonomicznej przy ulicy Rakowickiej, zaproszonym przez tamtejszy samorząd studencki, gdzie prezentowałem swoje rany i siniaki odniesione 3 i 5 maja oraz chwalebnie podartą przez ZOMO kurtkę. Poznałem wtedy profesora AE Jerzego Hausnera, który jako znany działacz PZPR usiłował uspokoić atmosferę wśród swoich studentów, ale przeszkodził mu w tym rozemocjonowany głos kobiecy nawołujący ze środka sali: „Nie wierzcie mu, nie wierzcie w ani jedno słowo, wiem co mówię, bo jestem jego rodzoną siostrą!”. Akademia Ekonomiczna przystąpiła do strajku absencyjnego.

           Wydarzenia z kwietnia i maja 1988 doprowadziły do niemal całkowitego ujawnienia struktur NZS na uczelniach. Wielu działaczy jawnie przemawiało na wiecach, uczestniczyło w pracach komitetów strajkowych, prowadziło negocjacje z władzami uczelni, dawało swoje nazwiska na listy straży porządkowych, wreszcie było zatrzymanych lub wylegitymowanych przez milicję. Tym nie mniej zdecydowaliśmy nie ujawniać swoich funkcji pełnionych w Krakowskiej Radzie Koordynacyjnej ani poszczególnych komisjach uczelnianych NZS. To wtedy jakiś dowcipniś namalował na korytarzu X piętra w DS „Akropol” półtorametrowej wysokości napis: „TAJNY NZS” i strzałkę prowadząca wprost do drzwi pokoju nr 1000. Równocześnie działania Zrzeszenia przysporzyły mu wielu zwolenników wśród studentów chcących zaangażować się w działalność polityczną i społeczną w narastającym w Polsce oczekiwaniu na rychły przełom, przez co każdy rozumiał upadek komunizmu.

           Jesienią 1988 na porządku dziennym stanęła sprawa relegalizacji NZS, który to postulat pojawiał się od dwóch lat na demonstracjach i strajkach studenckich. Zakończenie strajków sierpniowych na Śląsku i w Stoczni Gdańskiej wraz z zapowiedzią rozmów „okrągłego stołu” i spodziewanej legalizacji NSZZ „Solidarność” skłoniło działaczy NZS na szczeblu krajowym do próby doprowadzenia do legalnej działalności Zrzeszenia. Byłem wtedy delegatem środowiska krakowskiego do Komisji Krajowej NZS, a nawet sygnowałem pierwszy wniosek o ponowną legalizację, mimo znacznych oporów natury moralnej. Na tle ponownej legalizacji doszło bowiem w NZS do dość znaczących kontrowersji. Działacze związani ze środowiskiem „Solidarności”, zwłaszcza z Warszawy i Gdańska, próbowali osiągnąć cel na zasadzie ponownej legalizacji, rejestrując NZS jako zupełnie nową organizację, środowisko krakowsko-lubelskie (gdzie silniejsze wpływu miała orientacja niepodległościowa, zwłaszcza KPN i Solidarność Walcząca) stało na stanowisku legalizacji poprzez cofnięcie decyzji ze stanu wojennego. Pierwszy wniosek o rejestrację został przez władze odrzucony pod pozorem dokonania kosmetycznych zmian w statucie z 1981 roku, dostosowania go do prawa obowiązującego w 1988. Środowisko warszawskie było skłonne dokonać tych zmian, natomiast my uważaliśmy, że odtworzenie statutowych władz i struktur Zrzeszenia, jawna działalność na uczelniach i pozycja w krajobrazie politycznym Polski, jaką zajmuje NZS jest zupełnie wystarczająca i oczekiwanie na jakiekolwiek pozytywne decyzje władz PRL, a już zwłaszcza dostosowywanie naszego statutu do ich oczekiwań, jest zupełnie pozbawione sensu. Działacze z Warszawy i Gdańska, związani z powstającym właśnie Komitetem Obywatelskim przy Lechu Wałęsie, starali się jednak za wszelką cenę doprowadzić do legalizacji Zrzeszenia na warunkach władz PRL. Byłem świadkiem, na posiedzeniach Komisji Krajowej NZS, prób regularnego przekupstwa kierowanych do przedstawicieli uczelni z mniejszych ośrodków, kiedy to powołując się na obietnice Lecha Wałęsy, Zbigniewa Bujaka i Jacka Kuronia proponowano im sumy wówczas ogromne, rzędu setek dolarów w zamian za poparcie koncepcji „warszawsko-gdańskiej”. Na tym tle (i ogólnie na tle stosunku do Wałęsy i „okrągłego stołu”) doszło do regularnego rozłamu w NZS - Kraków, Katowice i Lublin wycofały swoich przedstawicieli z Komisji Krajowej, powstał tzw. NZS-Południe, nie uznający decyzji Komisji Krajowej i odrzucający reprezentantów NZS w obradach tzw. „podstolika młodzieżowego” przy okrągłym stole. Ostatni mój pobyt na obradach Komisji Krajowej to styczeń 1989, głosowałem przeciwko przystępowaniu NZS do „okrągłego stołu” i delegowaniu tam naszych przedstawicieli.

           W grudniu 1988 odbyły się na Uniwersytecie Jagiellońskim wybory do komisji uczelnianej NZS, jej przewodniczącym został Paweł Graś. Konspiracyjna Komisja Uczelniana NZS UJ przestała istnieć, natomiast pozostały zakonspirowane: redakcja i drukarnia „Przeglądu Akademickiego”, Grupy Specjalne NZS i człowiek-instytucja Robert Bodnar, który nadal kontrolował kanały pozyskiwania pieniędzy z zewnątrz, m.in. od Ryszarda Czarneckiego z Londynu. Do pierwszych konfliktów między NZS-em „jawnym” i „tajnym” doszło na tle stosunku Komisji Uczelnianej do „Przeglądu Akademickiego”, który komisja usiłowała sobie bezpośrednio podporządkować, następnie zaczęto domagać się przekazania komisji środków finansowych pozostających w gestii „tajnych”. Sprawa była o tyle śmieszna, że większość z tych „tajnych” działaczy i struktur była doskonale znana zarówno Pawłowi Grasiowi, jak i innym członkom komisji od dawna zaangażowanym w działalność opozycji, łącznie z numerami telefonów, adresem drukarni, nazwiskami i imionami „konspiratorów” – tym nie mniej to oni najgłośniej domagali się „ujawnienia”, podczas gdy grupa „świeżo zaangażowanych” w działalność NZS nie miała nic przeciw istnieniu częściowej konspiracji. Jeżeli chodzi o finanse wszelkie sumy otrzymywane z zewnątrz były potwierdzane na łamach „Przeglądu Akademickiego” i też nie były to jakieś oszołamiające kwoty. Zostałem w styczniu 1989 roku dokooptowany do składu Komisji Uczelnianej NZS, poza procedurą demokratycznych wyborów jako łącznik między Komisją a strukturami „tajnymi”. Wziąłem udział w czterech lub pięciu jej posiedzeniach, ostatni raz dokładnie 10 lutego 1989 roku, kiedy to Komisja Uczelniana zebrała się nadzwyczajnym posiedzeniu po wizycie Lecha Wałęsy na Uniwersytecie Jagiellońskim. Był to już czas przygotowań do demonstracji z 17 lutego, a wizyta Lecha Wałęsy z jego głównym wówczas przesłaniem, aby nie organizować żadnych demonstracji i strajków w czasie obrad „okrągłego stołu” stała się przyczyną zaciekłej kłótni pomiędzy mną i grupą trzech-czterech członków KU a jej przewodniczącym wraz z grupą go popierającą. Powodem zwołania nadzwyczajnego posiedzenia komisji uczelnianej NZS UJ było zachowanie członka NZS Gniewomira Kuczyńskiego-Rokosza podczas wizyty Wałęsy. Gniewko (używający na co dzień rzekomo pieczątki z pełną wersją swojego dwuczłonowego nazwiska i tytułem „Lektor Słowa Bożego”), nie wiadomo jakim sposobem dostał się na mównicę w auli Collegium Novum i witał przewodniczącego „Solidarności” w imieniu wszystkich studentów UJ. Patetyczne, wiernopoddańcze przemówienie zakończył odśpiewaniem solo i a’capella pieśni „Gaudeamus Igitur”. Zamienił tym sposobem spotkanie w wyśmienity happening. Po jego zakończeniu Komisja Uczelniana zebrała się w celu wyjaśnienia sytuacji, ukarania Gniewka (łącznie z usunięciem go z NZS) i wydania oświadczenia w związku z kompromitacją studentów UJ, jakiej miał się on dopuścić. Na początku obrad Komisji jedynymi osobami, które Gniewka broniły byliśmy ja i Mirek Koralewski, najpierw bagatelizowaliśmy całe zajście (argument: „przecież Wałęsa też się śmiał, podobało mu się”), a następnie odwoływaliśmy się do statutu NZS, który nie przewidywał usuwania członków przez Komisje Uczelniane bez wyroku sądu koleżeńskiego. W miarę upływu czasu nasze argumenty zaczęły zyskiwać zwolenników, prawdopodobnie członkowie komisji zaczęli dostrzegać absurdalność całej sytuacji. Zapewne w swoiście rozumianym odwecie za paraliżowanie prac Komisji Uczelnianej przewodniczący komisji Paweł Graś poruszył sprawę przygotowywanej demonstracji 17 lutego, w 8 rocznicę rejestracji NZS. Udało mu się przeforsować postanowienie Komisji Uczelnianej NZS UJ, że nie bierze ona odpowiedzialności za demonstrację i organizując ją nie mamy prawa używać nazwy NZS UJ ani na ulotkach, ani na transparentach. Grupę organizatorów określono wtedy, podczas obrad KU NZS UJ, jako „kadrówkę”.

           Już w czasie trwania „wydarzeń krakowskich” odzywały się głosy widzące w nich efekt inspiracji zewnętrznej, najczęściej wspominano o części Służby Bezpieczeństwa i aparatu partyjnego niezadowolonych z „okrągłego stołu”. Hipoteza ta, nawet gdyby była prawdziwa, prawdopodobnie nigdy nie zostanie zweryfikowana, gdy z trudno się spodziewać, aby działania takie, sprzeczne z oficjalną polityką władz, pozostawiły po sobie dokumenty. Raczej nie jest ona prawdziwa, gdyż z punktu widzenia środowiska „betonu partyjnego” zdarzenia, jakie miały miejsce w Krakowie w drugiej połowie lutego 1989 roku, stanowiły wręcz zagrożenie dla jego najbardziej żywotnych interesów.

           Decyzja o przeprowadzeniu demonstracji w dniu 17 lutego 1989 została podjęta w końcu stycznia w gronie dwóch osób: był to już nieżyjący Robert Bodnar i ja, dopiero później włączyliśmy w proces jej planowania kolejnych członków Grup Specjalnych. Była ona po części wynikiem zewnętrznej inspiracji – od drugiej połowy 1988 roku obydwaj byliśmy powiązani ze strukturami politycznymi działającymi poza NZS. W przypadku Roberta Bodnara były to Kluby Służby Niepodległości, kierowane przez Wojciecha Ziembińskiego, poprzez tę strukturę nawiązany został kontakt z rządem Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. W tym czasie wśród opozycji politycznej w Polsce pojawiło się kilka grup uznających ciągłość prawną Rzeczpospolitej, wierność Konstytucji kwietniowej z 1935 roku i urzędującemu wtedy w Londynie prezydentowi Kazimierzowi Sabbatowi lub też grupy funkcjonujące od dawna uznawały zwierzchnictwo rządu emigracyjnego (jak Organizacja „Solidarność Walcząca”). Jesienią 1988 roku Robert zorganizował spotkania z dwójką przedstawicieli KSN, którzy mieli nam zaprezentować program organizacji i ewentualnie przyjąć od nas przysięgę. Jednym z nich był zmarły tragicznie Daniel Podrzycki, późniejszy lider związku zawodowego „Sierpień’80”. Daniela znał osobiście z czasów nauki w liceum Mirosław Koralewski, przez co dodatkowo był w moich oczach uwiarygodniony, jednak pewne jego zachowania wzbudziły mój niepokój. Przede wszystkim nalegał na zorganizowanie wstępnych spotkań w jednym z krakowskich hoteli, co przy posiadaniu przez NZS całej sieci konspiracyjnych lokali, było dość dziwne. Odmówiłem złożenia przysięgi w KSN, chociaż zadeklarowałem chęć współpracy i wymiany informacji.

           Jesienią 1988 zwrócił się do mnie znany mi od dawna działacz NZS z Akademii Rolniczej w Krakowie Krzysztof Kornaś „Dziki” proponując kontakt z „Solidarnością Walczącą”. Organizacja ta dzięki docierającej do mnie nielegalnej prasie była mi dość dobrze znana z zakresie swoich założeń programowych i czułem się mile doceniony złożoną mi propozycją. Zgodziłem się na bezpośredni kontakt, zadeklarowałem nawet chęć zaprzysiężenia mnie w SW (nigdy do tego nie doszło). Struktura i praktyka działania „Solidarności Walczącej” pozwalały na kontynuowanie mojej działalności w NZS, ze względu na konspiracyjny charakter SW nie mogłem oficjalnie deklarować faktu mojej z nią współpracy, a jednocześnie nie byłem zobligowany do wykonywania rozkazów kierownictwa. Miałem za zadanie realizować cele SW w środowisku studenckim, zwłaszcza na Uniwersytecie Jagiellońskim, nie ujawniając swoich związków z organizacją. Decyzja o zorganizowaniu demonstracji przeciwko „okrągłemu stołowi” była w pełni zgodna z programem SW, ale nie była konsultowana z nikim z kierownictwa Organizacji, nawet na szczeblu krakowskim. Na Uniwersytecie Jagiellońskim działał wśród studentów jeszcze jeden zwolennik „Solidarności Walczącej” Andrzej Garapich, ale zupełnie samodzielnie, kontaktowaliśmy się jedynie w sprawach związanych z NZS i samorządem studenckim.

           Zasadniczo wykluczam ewentualną inspirację ”wydarzeń krakowskich” przez SB – jednak muszę gwoli historycznej ścisłości wspomnieć o kilku niejasnych dla mnie wydarzeniach: już w czerwcu 1988 udzieliłem wywiadu o wydarzeniach z marca i maja’88 dla ukazującego się wówczas czasopisma „Student”, wydawanego przez ZSP. Wywiad przeprowadzał Dariusz Łanocha i ukazał się on w formie konfrontującej moje wypowiedzi z zamieszczonymi na sąsiedniej kolumnie wypowiedziami Mariana Piaseckiego, ówczesnego sekretarza POP PZPR na Uniwersytecie – uważam za niemożliwe, aby wywiad o takiej wymowie ukazał się w druku bez zgody Służby Bezpieczeństwa. W tym samym czasie nawiązał ze mną kontakt Siergiej Mierkułow, pracownik konsulatu radzieckiego w Krakowie. Powodem była zbliżająca się wizyta Michaiła Gorbaczowa, chciał wiedzieć, czy my, jako studenci, nie będziemy organizować demonstracji i wystąpień przeciwko niemu. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że termin wizyty wypada w okresie wakacji i żadnych demonstracji raczej nie będzie (w trakcie wizyty ruch WiP urządził krótką demonstrację na dachu Sukiennic). Mierkułow pozostawił mi wizytówkę ze swoim nazwiskiem (nie wiem, czy prawdziwym) i numerem telefonu do konsulatu, z prośbą o kontakt, gdyby się coś zmieniło. Nigdy nie zadzwoniłem. Natomiast wizytówkę nosiłem przez dłuższy czas razem z moimi dokumentami i użyłem jej dwukrotnie, pierwszy raz właśnie w trakcie wizyty Gorbaczowa, kiedy zostałem pod Wawelem zatrzymany przez patrol milicji za wykonywanie zdjęć zgrupowania ZOMO na Placu Szczepańskim, rzeczywiście takie zdjęcia wykonywałem, ale widocznie byłem obserwowany przez funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu, którzy przekazali mnie mundurowym. W trakcie legitymowania w moim dowodzie osobistym podoficer MO znalazł wizytówkę Mierkułowa i po kontakcie przez radiotelefon z przełożonymi zwrócił mi aparat fotograficzny i wypuścił. Podobna sytuacja zaszła 17 lutego 1989, po rozwiązaniu demonstracji, w momencie ataku ZOMO również zostałem zatrzymany, lekko poturbowany i wylegitymowany. Mimo że ZOMOwcy wiedzieli, że jestem jednym z organizatorów (jeden z nich powiedział coś w rodzaju: „ja ci dam, spotkamy się za tydzień” nawiązując do faktu, że przemawiając na zakończenie demonstracji ogłosiłem ponowną demonstrację 24 lutego), po obejrzeniu wizytówki Mierkułowa i rozmowie przez radiotelefon, zostałem wypuszczony, chociaż aresztowano wtedy czterech innych uczestników demonstracji.

           Również 17 lutego 1989 roku, jeszcze przed opuszczeniem Rynku przez demonstrację, po wygłoszeniu przemówień na stopniach pomnika Mickiewicza, udzieliłem wywiadu dla telewizji Kraków. Pytano mnie o motywy demonstracji, ewidentnie kierując rozmowę na jej „anty-okrągłostołowy” charakter. Fragment tego wywiadu (z moją negatywną oceną postawy Lecha Wałęsy) został wyemitowany w wiadomościach lokalnych tego samego dnia, ale nie znalazł się w słynnym reportażu emitowanym 26 lutego. Nie sądzę, aby wywiad o takiej treści mógł pojawić się w medium tak ściśle kontrolowanym przez władze, jak telewizja, bez zgody SB. Te dwa wydarzenia z 17 lutego skłaniają mnie do wysunięcia przypuszczenia, że przynajmniej ja osobiście znajdowałem się tego dnia pod swego rodzaju „parasolem ochronnym” SB, a „wydarzenia krakowskie” stanowiły dla komunistów jakiś element przetargowy: demonstracja była za mała, by zagrozić im w czymkolwiek, było to jeszcze przed „porwaniem ministra”, co miało dla nich wymiar klęski prestiżowej i nikt nie mógł przewidzieć jaką skalę przybiorą i jakie efekty przyniosą wydarzenia następnych dni. W każdym razie ktoś ekipę telewizyjną do mnie skierował, wiedząc mniej więcej, że wypowiem się do kamery w sposób, jakiego mogli się domyślić.

           Już od połowy stycznia 1989 r. Daniel Podrzycki nalegał na zorganizowanie akcji z hasłem przeciw „okrągłemu stołowi”, motywując to poleceniem z Londynu, przedstawiając scenariusz, który zresztą został później zrealizowany, że po zawarciu umowy z komunistami zostanie wprowadzony urząd prezydenta PRL, który obejmie Jaruzelski, a wybory parlamentarne, częściowo zmanipulowane, doprowadzą do legitymizacji władzy PZPR i utraty znaczenia przez rząd londyński. Miały temu zapobiec masowe protesty społeczne, dla zorganizowania których konieczny był punkt zapalny. Podrzycki wybrał Kraków. Sprzeciwiłem się temu twierdząc, że nie jesteśmy w stanie zorganizować demonstracji z takim hasłem (przeciw okrągłemu stołowi), jesteśmy zbyt mało liczni i że jedyną szansą jest demonstracja z okazji 8 rocznicy rejestracji NZS. Przedstawiłem propozycję zorganizowania demonstracji oficjalnie na Komisji Uczelnianej NZS UJ, ale spotkałem się z odmową. Powodem było wzywanie przez środowiska Komitetu Obywatelskiego i Lecha Wałęsę osobiście do zaniechania protestów i demonstracji na czas trwania rozmów „okrągłego stołu”. Ze względów organizacyjnych również było to trudne, gdyż trwały właśnie sesja egzaminacyjna i ferie zimowe, a 17 lutego wypadał dokładnie w piątek, w ostatnim tygodniu ferii - działacze Komisji Uczelnianej i Krakowskiej Rady Koordynacyjnej obawiali się o frekwencję na demonstracji.

           Wraz z Robertem Bodnarem nawiązaliśmy kontakt z Federacją Młodzieży Walczącej, uzyskując od nich obietnicę, że ich zorganizowane grupy stawią się na demonstracji. W tym samym czasie za pośrednictwem Grzegorza Wątroby,przewodniczącego samorządu studenckiego UJ, uzyskaliśmy informację o wizycie, jaką w dniu 17 lutego miał złożyć w Krakowie minister edukacji narodowej Jacek Fisiak. Był to więc wygodny pretekst do zorganizowania akcji, analogicznej jak w kwietniu’ 88 odnośnie ministra Bednarskiego. Ponieważ 10 lutego otrzymaliśmy ostateczną odmowę od Komisji Uczelnianej UJ i Krakowskiej Rady Koordynacyjnej NZS, przystąpiliśmy do działania samodzielnie, opierając się na członkach Grup Specjalnych. Drukarnia NZS UJ, drukująca „Przegląd Akademicki” wydrukowała ulotki podpisane „NZS /k/” („k” – od „Kadrówka”, jak nazwano nas w kręgach KU NZS UJ). Prawdopodobnie między 10 a 13 lutego odbył się szereg spotkań w mieszkaniu Beaty Kardasz (późniejszej żony Roberta Bodnara) przy ul. Francesco Nullo w Krakowie, na których ustalono kilka zasadniczych rzeczy odnośnie przeprowadzenia demonstracji. Przede wszystkim udzieliła nam się obawa o frekwencję, nie wiedzieliśmy, jak z obietnicy zmobilizowania licznej grupy wywiąże się FMW – dlatego ustaliliśmy, że 17 lutego traktujemy jako wstęp, rodzaj rozgrzewki, a zasadniczą demonstrację spróbujemy zorganizować tydzień później – 24 lutego, kiedy już zakończą się ferie na uczelniach. Ponieważ od jesieni 1988 roku ZOMO nie interweniowało wobec demonstracji np. 11 listopada czy 13 grudnia, musieliśmy tak dobrać cel demonstracji, aby stała się ona zauważalna, niezależnie od tego czy interwencja nastąpi czy nie. Wybór padł na skrzyżowanie ulic Basztowej, Lubicz i Westerplatte, gdzie zablokowanie ruchu nawet na krótki okres czasu skutkowało zakłóceniem całego układu komunikacji miejskiej. W pobliżu znajdował się urząd wojewódzki, gdzie miał akurat przebywać minister Fisiak na spotkaniu z kuratorem oświaty. Przejście miało odbyć się ulicą Floriańską, koło Barbakanu na wprost do urzędu wojewódzkiego. Oświadczenie do wręczenia ministrowi domagające się legalizacji NZS miałem przygotować ja (jeszcze wcześniej miałem je odczytać na wiecu). W razie interwencji milicji mieliśmy nie wdawać się w walki lecz wycofać się do kwartału uniwersyteckiego i tam zdecydować, co dalej robić. Demonstracja z 17 lutego miała mieć charakter rocznicowy, natomiast 24 lutego miała odbyć się demonstracja już z jasno sformułowanym hasłem przeciwko okrągłemu stołowi. W naradach tych wzięli udział (oprócz mnie): Robert Bodnar, Rafał Kunaszyk, Stanisław Pochwała (GS NZS) i Wojciech Polaczyk (FMW), oni z kolei przekazywali ustalenia pozostałym organizatorom.

 

Wydarzenia lutowe:

17 lutego

Wiec rozpoczął się planowo, o godzinie 15, na początku wyglądało to rzeczywiście niezbyt zachęcająco, uczestników wiecu było naprawdę niewielu, ale w pewnym momencie z ulicy Grodzkiej wyszła naprawdę bardzo liczna grupa z transparentami FMW. Łącznie na rynku zgromadziło się około 700 osób. Wystąpiliśmy w biało-czerwonych opaskach Grup Specjalnych z naszym charakterystycznym transparentem. Było dojmująco zimno i wiał silny wiatr. Po krótkich przemówieniach pochód ruszył ulicą Floriańską, ja zatrzymałem się na rynku udzielając wywiadu telewizji. Później musiałem niemal biec, aby dogonić manifestujących, którzy dotarli już w pobliże bramy Floriańskiej. Musiałem się spieszyć, gdyż w kieszeni miałem przygotowany tekst rezolucji wiecowej, którą przed chwilą przeczytałem na wiecu, a miałem ją wręczyć ministrowi. Gdyby demonstracja dotarła pod kuratorium, a mnie nie byłoby w pobliżu, nikt inny nie posiadał tego tekstu. Ale już pod Barbakanem zaczęły zajeżdżać samochody z milicjantami, blokując dojście do budynku urzędu wojewódzkiego. Demonstracja skręciła w prawo i weszła na jezdnię ulicy Basztowej. Kordon milicji zablokował ulicę uniemożliwiając zarówno przejście demonstrantów, jak i przejazd jakichkolwiek pojazdów. Pod Dworcem Głównym, na ulicy Lubicz oraz z drugiej strony na Basztowej zaczął narastać korek. Część demonstrantów usiadła na ziemi, skandując „okrągły stół! okrągły stół!”. Trwało to kilkanaście minut, wreszcie kordon zaczął spychać uczestników demonstracji z jezdni na chodniki, zwłaszcza przy przejściu podziemnym. Straciłem kontakt z Robertem Bodnarem, ale sądząc, że zaplanowane przez nas na dziś akcje zostały już zrealizowane, podjąłem decyzję o zakończeniu demonstracji. Wyszedłem na murek odgradzający przejście podziemne od przystanku i do zgromadzonych jeszcze około 300 osób wygłosiłem krótkie przemówienie zaznaczając, że wobec blokady milicji nie byliśmy w stanie porozmawiać z ministrem i przedstawić mu swoich postulatów, wobec czego powtórzymy demonstrację za tydzień domagając się legalizacji NZS i nieużywania policji wobec studentów. W chwili gdy ogłaszałem zakończenie demonstracji, ZOMO zaatakowało rozpraszając nas całkowicie. Zeskoczyłem z murku, wprost w ręce kilku milicjantów, stoczyliśmy się po skarpie i zatrzymaliśmy się na alejce prowadzącej do przejścia podziemnego, zostałem kilka razy uderzony w twarz, wykręcili mi ręce itd. Zostałem wylegitymowany, spisany i wypuszczony. W tym czasie kilka grup pod dowództwem Stanisława Pochwały próbowało budować barykady z ławek na Plantach, ale zostali zepchnięci w kierunku Barbakanu. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, po wypuszczeniu mnie przez milicję, udałem się w kierunku Uniwersytetu. Jako działacz samorządu studenckiego miałem prawo pobrać klucz od jednej z sal wykładowych w Collegium Novum (na II piętrze), gdzie zaczęli się gromadzić uczestnicy rozpędzonej manifestacji. Wymienialiśmy się spostrzeżeniami i wrażeniami, kiedy przybiegł po mnie portier z parteru, prosząc o zejście do telefonu. Dzwonił Grzegorz Wątroba, który wraz z kilkoma innymi studentami zorientował się, że w czasie manifestacji minister Fisiak opuścił urząd wojewódzki i udał się na spotkanie z nauczycielami do V Liceum Ogólnokształcącego. Grupa około 10 studentów podążyła jego śladem, aby poskarżyć się mu na traktowanie przez milicję. Byli wśród nich działacze samorządu studenckiego, członkowie KPN i WiP. W budynku V LO zakłócili spotkanie, skutecznie przepłaszając nauczycieli, a sam minister zamknął się w gabinecie dyrektora. Grzegorz Wątroba, wiedząc że członkowie NZS gromadzą się na uniwersytecie zatelefonował z sekretariatu liceum prosząc o pomoc. Najszybciej jak mogłem zebrałem tych kilkunastu ludzi, którzy już dotarli do Collegium Novum i przeszliśmy do odległego o może 200 metrów budynku V LO, udało nam się wejść bez przeszkód, bo dopiero w momencie, kiedy wchodziliśmy do środka zaczęły podjeżdżać nyski z ZOMO. Łącznie w budynku było około 30 studentów. Po kilku godzinach negocjacji z władzami doszło do niespotykanego wcześniej wydarzenia – rektor Aleksander Koj przywiózł czterech aresztowanych w trakcie demonstracji i wymienił ich na „naszego” ministra. Opuściliśmy budynek w godzinach wieczornych, jeszcze długo w nocy słuchałem radia Wolna Europa, które informowało o naszej akcji.

 

18-20 lutego

           Sobotę i niedzielę 18 i 19 lutego poświęciliśmy na omówienie wydarzeń z 17 lutego. Uznaliśmy je za bardzo znaczący sukces, głównie dzięki przypadkowi związanemu z podjęciem jednak interwencji przez ZOMO i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, jakim było porwanie ministra. W poniedziałek 20 lutego rozpoczęły się zajęcia na uczelniach i wiadomości o zdarzeniach z 17 lutego błyskawicznie rozeszły się w środowisku studentów i pracowników naukowych. Zapowiedziany na 24 lutego wiec protestacyjny przeciwko brutalnej interwencji milicji miał stać się dla nas okazją do odwetu za wszystkie dotychczasowe niepowodzenia. Wszystkie struktury Grup Specjalnych NZS i Federacji Młodzieży Walczącej zostały poinformowane o konieczności przygotowania się do walki, informacje o tym „przeciekły” także do zaprzyjaźnionych środowisk WiP i KPN. Ruszyła konspiracyjna produkcja petard, proc, butelek z benzyną.

 

21 lutego

           Wiec w obronie aresztowanego Vaclawa Havla organizowała Organizacja Studencka KPN, wzięliśmy w nim udział właściwie na prawach obserwatorów, bez transparentu i naszych opasek, łącznie na rynku zgromadziło się około 200 osób, demonstracja ograniczyła się do krótkiego przemarszu przez ulicę Szewską i po natrafieniu na blokadę milicyjną na ulicy Karmelickiej rozproszyła się. Koledzy z KPN nie popisali się tym razem, pamiętam że nawet się nieco z nich podśmiewaliśmy, bo część demonstrantów wyłapano i chyba nawet stracili transparenty.

 

22 lutego

           Prawdopodobnie w tym dniu, chociaż nie jestem całkowicie pewien daty, odbyłem rozmowę z prorektorem UJ prof. Stanisławem Grodziskim. Chciał znać nasze plany odnośnie 24 lutego, władze uczelni znajdowały się pod bardzo silnym naciskiem z wielu stron. Z jednej strony były to oficjalne władze państwowe domagające się ukrócenia działalności prowadzącej do postponowania przedstawicieli rządu, z drugiej środowiska „solidarnościowe” nawołujące do spokoju z w okresie obrad „okrągłego stołu”. Rektor Grodziski był bardzo poruszony anonimowym telefonem, w którym sugerowano mu podanie się do dymisji i grożono, że aktywniejszych w działalności politycznej studentów nieznani sprawcy dostarczą mu w foliowych workach. Oczywiście o planach związanych z 24 lutego prorektorowi nie mogłem powiedzieć, pamiętam że poinformowałem go o stanowisku Komisji Uczelnianej zabraniającym nam używania nazwy Uniwersytet Jagielloński i obiecałem, że nazwa Uniwersytetu nie pojawi się w trakcie demonstracji 24 lutego. Być może był to jeden z powodów, dla których prorektor Grodziski wystąpił na happeningu 23 lutego, życząc nam dobrej zabawy i oczekując w zamian, że jak najszybciej opuścimy teren Uniwersytetu.

 

23 lutego

           Happening z okazji święta Armii Radzieckiej był planowany już od dawna, chyba nawet od początku roku, bardzo wielu studentów, nie tylko zaangażowanych politycznie, było zajętych przygotowaniami do niego. Bawiło mnie to, bo w tym czasie mieszkałem w pokoju 402 w DS „Nawojka” wraz z czterema innymi członkami NZS UJ: Przemysławem Modrzyńskim, Jackiem Neumannem, Tomaszem Kotem i Józefem Leśniakiem, a kiedy pierwsza trójka zajmowała się wycinaniem śmiesznych tekturowych czapeczek przypominających papachy i malowaniem czerwonych gwiazdek na kartonie, ja z Józkiem i chyba Staszkiem Pochwałą cięliśmy w ciemni fotograficznej gruby pręt zbrojeniowy na 10centymetrowe kawałki, poręczne w chowaniu do kieszeni i rzucaniu.

           W happeningu oczywiście wszyscy wzięliśmy udział i była to jedna z najbardziej udanych imprez tego typu, w jakich miałem okazję uczestniczyć. Wkład pracy włożony w jego przygotowanie i opracowanie scenariusza zaprocentował zarówno bardzo dużą frekwencją, jak i sukcesem w jego przeprowadzeniu. Przemarsz przez całe centrum miasta pod pomnik wdzięczności na Placu Wolności i malownicze zakończenie z ogniskiem rozpalonym z tekturowych i drewnianych czołgów i karabinów u stóp obrzuconego śmietaną i jogurtami pomnika wprawiło wszystkich uczestników w doskonały humor. Wielu z nich rozchodząc się z Placu Wolności żegnało się ze mną słowami „do zobaczenia jutro!”, sugerując wzięcie udziału w demonstracji.

Wieczorem 23 lutego czekał mnie jeszcze obowiązek przygotowania „sprzętu” na następny dzień, naczytawszy się książek o powstaniu warszawskim postanowiłem przygotować sobie klasyczny „koktajl Mołotowa”. Niestety nie było to łatwe. Mimo że właśnie wtedy zniesiono kartki na benzynę nie mogłem przecież pojawić się na stacji benzynowej i „zatankować” do półlitrówki. Udałem się do jednego ze znajomych ze studiów, o którym wiedziałem, że jego ojciec posiada samochód, jakoś tam najpierw musieliśmy ową półlitrówkę opróżnić (przyniosłem staropolskim obyczajem naczynie z zawartością), a później w garażu przelaliśmy do niej benzynę z kanistra. Paradoksalnie ojciec znajomego był milicjantem i benzyna w jego kanistrze pochodziła z nielegalnego „spuszczenia” jej ze służbowego radiowozu. Tym sposobem następnego dnia pojawiłem się na demonstracji uzbrojony w butelkę z milicyjną benzyną, a właściwie ukryłem ją w budynku Collegium Minus, czyli macierzystego Instytutu Archeologii, gdzie studiowałem.

 

24 lutego

           Analogicznie jak 17 lutego postanowiliśmy wystąpić z naszym transparentem i opaskami Grup Specjalnych NZS, wraz z Robertem Bodnarem byłem współautorem planu „taktycznego” manifestacji. Za jej cel obraliśmy urząd miasta Krakowa, ale trasę dojścia ustaliliśmy w taki sposób, aby jak najszybciej opuścić wąskie uliczki starej części Krakowa. Najbliższa droga dojścia spod pomnika Mickiewicza do urzędu miasta prowadziła przez ulicę Grodzką lub Bracką, a nawet Wiślną, jednak my wybraliśmy przejście przez ulicę św. Anny. Zauważyliśmy już wcześniej, zwłaszcza podczas demonstracji 8 marca i 3 maja 1988, że zablokowanie przez MO takich wąskich ulic daje im znaczącą przewagę: powoduje trudności w łączności pomiędzy naszymi ludźmi rozproszonymi w stłoczonym, zdezorganizowanym tłumie, a jeżeli milicja wykonywała atak jako pierwsza wybuch paniki kompletnie paraliżował działania grup osłonowych. Również atak na kordon ustawiony na wąskiej przestrzeni był mniej skuteczny niż na kordon rozciągnięty na znacznej szerokości ulicy, o czym przekonaliśmy się w czerwcu 1987 roku.

           Na podkreślenie zasługuje wielki wkład pracy organizacyjnej, jaki w przygotowanie demonstracji włożyli członkowie Federacji Młodzieży Walczącej, to oni stworzyli wraz z członkami Grup Specjalnych grupę szturmową, a samodzielnie dwie grupy osłonowe, które miały za zadanie osłonić tył demonstracji (aby nie powtórzyła się sytuacja z 3 maja’88 z wjechaniem kolumny ZOMO w szeregi demonstrantów i rozpędzeniem jej znaczącej części oraz okrążeniem czołówki pochodu) oraz zaatakować grupy SBeków filmujących i fotografujących nasze wcześniejsze demonstracje, co wpływało bardzo deprymująco na ich uczestników. Z tego zadania FMW wywiązała się znakomicie, a trzeba pamiętać, że dokonali tego w warunkach konspiracji ludzie bardzo młodzi, w większości 16-20letni. Do ataku na kordon ZOMO na ulicy Franciszkańskiej przyłączyli się też członkowie KPN, dowodzeni przez Jerzego Jajte-Pachote, natomiast Ruch „Wolność i Pokój”, jeśli nie w całości, to przynajmniej jego znacząca część, po zakończeniu wiecu na rynku udał się do jednej z restauracji krakowskich na piwo, nie wierząc w możliwość ciekawszego spędzenia popołudnia oferowaną im przez GS NZS. Dołączyli dopiero już do trwających walk, zwłaszcza w obrębie kwartału uniwersyteckiego, bardzo dzielnie walczyli (m.in. Marek Kurzyniec) w obronie barykady z koszy na śmieci na ulicy Jagiellońskiej i na placu przed Collegium Novum.

           Atak na Franciszkańskiej poprowadzili Robert Bodnar i Jerzy Jajte-Pachota, na kompletnie zaskoczony kordon ZOMO posypały się petardy, metalowe kulki od łożysk, kamienie - grupa dowodzona przez Stanisława Pochwałę przedarła się przez kordon i zawróciła, atakując go od tyłu. To także był element naszej zupełnie nowej taktyki, dotychczas nawet po przerwaniu kordonu czołówka demonstracji starała się dotrzeć do wyznaczonego z góry jej celu, aby tam zademonstrować swoją obecność. W tym samym czasie jedna z grup FMW zaatakowała cywilne pojazdy SB i grupy jej funkcjonariuszy, a jeszcze inna część FMW wróciła nawet na rynek niszcząc stojące tam dekoracje z okazji święta Armii Radzieckiej.

           Ustaliliśmy z Robertem Bodnarem, że w razie przedłużania się walk będziemy starali się utrzymać w obrębie plant krakowskich, co dawało nam duże możliwości manewru, oparcie w doskonale nam znanych budynkach Uniwersytetu i gwarancję nagłośnienia demonstracji w odczuciu społecznym. Udało nam się to w 100%, przez cały czas trwania zamieszek w naszych rękach znajdował się kościół franciszkanów i okolice Collegium Novum, mimo kilkakrotnych ataków ZOMO na te punkty z użyciem gazu łzawiącego i strzelania z rakietnicy ogniem na wprost. Barykada na Jagiellońskiej była dwukrotnie zdobywana przez ZOMO i dwukrotnie odbijana przez nas. Wzdłuż całego ciągu ulicy Straszewskiego zomowcy musieli ostrzeliwać pociskami z gazem łzawiącym dosłownie każde większe drzewo, aby wypłoszyć demonstrantów zza tej osłony.

Właśnie tam przy Straszewskiego miałem okazję użyć mojej butelki z benzyną, już po rozpoczęciu walk na Franciszkańskiej, kiedy w rejon skrzyżowania ze Zwierzyniecką zaczęły przyjeżdżać posiłki ZOMO, najpierw rzuciłem dwoma kawałkami pręta zbrojeniowego, a następnie kiedy uformowała się kolumna ZOMO z opancerzonym starem na przedzie i kryjącymi się za nim kilkudziesięcioma funkcjonariuszami z tarczami i wyrzutniami gazu, która ruszyła wzdłuż ulicy Straszewskiego spychając nas krok za krokiem w kierunku budynków uniwersytetu, pobiegłem do Collegium Minus, wyciągnąłem zza gabloty koła naukowego archeologów moją butelkę i wróciłem, ukrywając się za jednym z drzew. Mój „koktajl Mołotowa” był wynalazkiem dość prymitywnym, mianowicie należało zatkać szyjkę butelki kawałkiem bawełnianej szmatki, przechylić butelkę, aby benzyna nasączyła szmatkę, podpalić i rzucić. W teorii miałem to opanowane znakomicie, natomiast kiedy dobiegłem do drzewa i w odległości kilkudziesięciu metrów ujrzałem milicyjną ciężarówkę, zza której co chwila wystrzeliwano pocisk z gazem łzawiącym, ten gaz snuł się już po całych Plantach powodując naprawdę silne łzawienie, nie wszystko przebiegło zgodnie z planem. Kiedy już krople benzyny zaczęły kapać przez szmatkę próbowałem zapalić zapałkę, ale nie jest to łatwe trzymając w jednej ręce butelkę, odstawiłem więc ją na ziemię, jedna zapałka mi się ze zdenerwowania złamała, drugą zapaliłem, podniosłem butelkę, przyłożyłem zapałkę do szmatki, buchnął płomień i okazało się, że trzymam butelkę w lewej ręce, a jestem praworęczny. Jakoś tam ją przełożyłem, wychyliłem się zza drzewa i rzuciłem. Upadła o cztery metry za blisko, płomień nawet nie osmalił radiowozu. Powstaniec był ze mnie marny.

           Kiedy walki zaczęły wygasać, ZOMO powoli wycofywało się, najwytrwalsi z demonstrantów próbowali jeszcze dotrzeć na miasteczko studenckie, by tam kontynuować manifestację, ale ja już w tym nie brałem udziału, wróciłem do DS „Nawojka” i właściwie cały następny dzień przespałem. W sobotę wieczorem jak zwykle próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś o naszej manifestacji z rozgłośni zachodnich, ale informacje były dość skąpe. Za to 26 lutego, wieczorem, w porze największej oglądalności, zaraz po głównym wydaniu dziennika telewizyjnego, nadano sławną relację z zadym krakowskich, którą oglądaliśmy w bardzo licznym gronie, w którym chyba tylko ja byłem zdecydowanym przeciwnikiem „okrągłego stołu”. Pamiętam, że byłem bardzo zdziwiony reakcją moich kolegów, bo materiał ten wydawał mi się zupełnie odpowiedni, być może moje odczucia były spowodowane tym, że byłem jednym z głównych bohaterów filmu i dlatego jego forma wydawała mi się do przyjęcia. Koledzy byli oburzeni sformułowaniem, które padło w komentarzu: „W Warszawie toczą się rozmowy okrągłego stołu, a w Krakowie toczą się kamienie”. Nie byłem tym zbulwersowany, bo wydawało mi się jasne, że organizowane przez nas manifestacje mają zdecydowanie „anty-okrągłostołowy” charakter. Na uwagę zasługuje też fakt, że Jan Gabrukiewicz, redaktor i lektor telewizji Kraków, który czytał ten komentarz, tłumaczył się później, że nie on był jego autorem, że przyniesiono go z zewnątrz, a on go tylko odczytał. Wydaje się to potwierdzać moją tezę o wykorzystaniu demonstracji do odpowiedniego naświetlenia tego w propagandzie PRL, a nie o inspirowaniu i sterowaniu demonstracjami przez SB. Propaganda odnosiła się do już wynikłych wydarzeń, a nawet sami ich uczestnicy (poza nami - wąskim gronem organizatorów) nie utożsamiali ich ze sprzeciwem wobec „okrągłego stołu”. 

 

27 lutego

Z zimowego snu obudziła się wreszcie Komisja Uczelniana NZS UJ (jej członkowie oczywiście uczestniczyli w demonstracjach 17 i 24 lutego, ale jak zaznaczali, robili to „prywatnie”). Na terenie Collegium Novum zorganizowano wiec, który miał doprowadzić do wyrażenia sprzeciwu wobec akcji ZOMO 17 i 24 lutego oraz zaprotestować przeciwko tendencyjnemu przedstawieniu tych wydarzeń w telewizji. Z obrad Komisji Uczelnianej NZS UJ zostałem wyproszony przez jej przewodniczącego – Pawła Grasia, mimo że byłem nadal jej formalnym członkiem (argument, którego użył brzmiał: „już dość narozrabialiście” – wobec pozostałych członków KU użyto argumentu, że będą obradować tylko w składzie, który został demokratycznie wybrany). Na wiecu pojawili się też licznie członkowie FMW, w większości nie będący studentami, a Krzysztof Kornaś „Dziki” jak przystało na członka Organizacji „Solidarność Walcząca” przyszedł na wiec z plecakiem wyładowanym butelkami z benzyną. Bałagan, który zapanował w trakcie obrad Komisji Uczelnianej NZS UJ doprowadził do kompletnego upadku morale u uczestników wiecu. Jako jeden z głównych organizatorów „wydarzeń lutowych” nie życzyłem sobie, aby kunktatorzy z KU NZS UJ, którzy jeszcze 17 lutego nie widzieli sensu w urządzaniu jakichkolwiek akcji czy też WiP i KPN, zbijali swój kapitał polityczny na proteście studenckim. Poza tym część, podkreślam część, zgromadzonych zanegowała prawo demokratycznie wyłonionej Komisji Uczelnianej do podejmowania decyzji i przez cały czas trwania wiecu zgłaszali się do mnie i innych członków GS NZS ochotnicy do przeprowadzenia także w tym dniu demonstracji ulicznej. Muszę przyznać, że pokusa była silna. Potraktowałem jednak wydarzenia z 17 i 24 lutego jako zamknięty rozdział, zadanie wyrażenia protestu przeciwko „okrągłemu stołowi” zostało przez nas wykonane. Na moją prośbę, po konsultacjach z Robertem Bodnarem i Grzegorzem Wątrobą, mój przyjaciel, członek KU NZS UJ, a jednocześnie Grup Specjalnych, student III roku archeologii Mirosław Koralewski zmontował wewnątrz Komisji Uczelnianej koalicję (m.in. Janusz Jurek i Szymon Schab), która zagłosowała zarówno przeciwko strajkowi okupacyjnemu, jak i absencyjnemu, dzięki czemu żadna z koncepcji nie uzyskała wystarczającej większości. Na wyprowadzenie tłumu na ulicę nikt się nie zdecydował, zresztą według mnie, zarówno uczelniane władze NZS, jak i WiP oraz KPN nie miały wystarczającego autorytetu wśród zgromadzonych (w tamtym konkretnym momencie), zwłaszcza wobec postawy FMW („tylko z GS-ami, albo wcale”), aby taki scenariusz był możliwy. Zgromadzeni rozeszli się do domów.

 

Konsekwencje:

Wydarzenia lutowe miały swoje konsekwencje ciągnące się przez kilka miesięcy. Przede wszystkim po raz kolejny zostałem zawieszony w prawach studenta i postawiony przed komisją dyscyplinarną. Wraz z Grzegorzem Wątrobą (samorząd studencki), Grzegorzem Surdym (WiP) i Pawłem Sabudą (KPN) zostałem jako przedstawiciel NZS przesłuchany i ukarany naganą za porwanie ministra edukacji narodowej. Ze względu na humorystyczny charakter moich wyjaśnień składanych przed komisją dyscyplinarną, szanowne to grono pomyliło mnie z Tadeuszem Rossem,znanym jako „Zulu-Gula”, obecnie europoseł PO (mamy bowiem podobnie brzmiące nazwiska) i dokument informujący mnie o udzielonej karze, został wystawiony na imię „Tadeusz”, którego ani nie posiadam, ani nigdy nie używałem. 8 marca 1989 przybył do Krakowa Adam Michnik, który odbył spotkanie ze studentami, poświęcone „wydarzeniom krakowskim”. Od niego grupa działaczy organizacji spoza NZS otrzymała pokaźną kwotę pieniędzy, jako pomoc dla NZS UJ pod warunkiem usunięcia z władz tj. z Komisji Uczelnianej NZS UJ przeciwników „okrągłego stołu”. Tak stało się w czasie burzliwego walnego zgromadzenia NZS UJ, kiedy to wyłoniono nową komisję uczelnianą, rzeczywiście bez udziału niepożądanych elementów. Przed walnym zgromadzeniem odnawiali swą przynależność do NZS UJ również radykalni działacze WiP, którzy w trakcie wiecu 27 lutego darli legitymacje członkowskie, jako protest przeciwko zbyt ugodowej polityce Zrzeszenia, po czym głosowali za usunięciem z KU przeciwników „okrągłego stołu”. Jako równowagę dla KU powołaliśmy wówczas Klub Polityczny NZS „Kadrówka”, grupujący działaczy niezadowolonych z takiego obrotu spraw, zwłaszcza związanych z Grupami Specjalnymi. „Kadrówka” wydawała własne pismo i organizowała spotkania z przeciwnikami „okrągłego stołu” m.in. z Andrzejem Gwiazdą. Jednocześnie stopniowo odzyskiwaliśmy wpływy w NZS UJ, przez cały czas kontrolowaliśmy „Przegląd Akademicki”, a w miarę upływu czasu coraz więcej studentów zaczęło popierać nasze stanowisko. Przykładem tego były wybory delegatów na krajowy zjazd NZS, kiedy to przypadające dla UJ trzy miejsca zostały drogą demokratycznych wyborów na walnym zgromadzeniu przyznane Pawłowi Grasiowi i Piotrowi Hertigowi jako zwolennikom „Okrągłego Stołu” i mnie jako jego przeciwnikowi. Wziąłem udział w tym zjeździe krajowym, gdzie niestety jednym głosem przeszła koncepcja dokonania zmian w statucie oczekiwanych przez komunistów i ponownej legalizacji poprzez rejestrację nowej organizacji, zamiast relegalizacji NZS sprzed stanu wojennego. Analogiczna sytuacja (zmiana statutu i ponowna rejestracja) panowała w NSZZ „Solidarność”, wydaje mi się że konflikty na tym tle były sztucznie podsycane przez agenturę komunistyczną w celu odizolowania grup radykalnych, nieprzekupnych działaczy i oddania tych organizacji w ręce bardziej dla władz PRL odpowiednich.

           20 kwietnia 1989 roku miała miejsce największa w Krakowie i chyba w całej Polsce demonstracja przeciwko „okrągłemu stołowi” – wzięło w niej udział co najmniej 7000 osób, ze wszystkich krakowskich uczelni i szkół średnich, współorganizowana przez Krakowską Radę Koordynacyjną NZS, KPN, FMW i WiP – półtora miesiąca zajęło działaczom zorientowanie się, jakim oszustwem był „okrągły stół”, niestety, ogromna ofensywa medialna Komitetów Obywatelskich, jak również chęć zrobienia własnej kariery politycznej (kilku działaczy ruchu studenckiego miało zamiar kandydować w pierwszych wyborach do sejmu, ale zostali zastąpieni przez Jana Marię Rokitę jako przedstawiciela młodzieży) szybko rozmyła ten protest. Jeszcze 16-18 maja miała miejsce organizowana głównie przez Ruch „Wolność i Pokój” druga fala „wydarzeń krakowskich” – trzydniowe, gwałtowne starcia z ZOMO na ulicach Krakowa pod hasłem „Sowieci do domu”, w których oczywiście braliśmy udział, ale już nie jako zorganizowana formacja. Na tle efektów „okrągłego stołu”, zwłaszcza stosunku do wyborów, doszło zresztą do kontrowersji wewnątrz samych Grup Specjalnych, część kolegów uznała, że mimo wszystko należy pomóc Komitetom Obywatelskim i rzeczywiście zaangażowała się w druk, rozlepianie plakatów itd. Co ciekawe, niektórzy z nich, mimo takiego zaangażowania, sami w wyborach udziału nie wzięli. Wybory 4 czerwca 1989 były przeze mnie bojkotowane, pomagałem „Solidarności Walczącej” i Liberalno-Demokratycznej Partii „Niepodległość” w akcji organizowania bojkotu.

           W roku akademickim 1989/90 zaangażowałem się z Mirkiem Koralewskim i Beatą Kardasz w tworzenie Funduszu Samopomocy Studenckiej „Bratniak”, działającego w ramach NZS, później przekształconego w Fundację Samorządu Studentów UJ „Bratniak”, działającą do dziś. Jednocześnie podtrzymywałem kontakty nawiązane w trakcie „wydarzeń krakowskich” z radykalnymi grupami Federacji Młodzieży Walczącej m.in. brałem udział wraz z grupą studentów UJ w zamieszkach w Nowej Hucie w listopadzie i grudniu 1989, zakończonych zdemontowaniem pomnika Lenina. Na uczelni stopniowo nasza grupa odzyskała wpływy we władzach NZS, Robert Bodnar został przewodniczącym Komisji Uczelnianej NZS UJ, w maju 1990 współorganizowaliśmy pierwszy strajk skierowany przeciw rządowi Mazowieckiego na tle postulatów socjalnych studentów. W tym samym czasie środowisko dawnych Grup Specjalnych NZS, Klubu „Kadrówka”, FMW i „Solidarności Walczącej” wystawiło wspólną listę wyborczą do rady miasta Krakowa jako Blok Prawicy Niepodległościowej „Kontra” (bez sukcesu), później przekształcony w krakowski oddział Partii Wolności, którego zostałem przewodniczącym. W wyborach prezydenckich w 1990 roku nie brałem udziału, gdyż Państwowa Komisja Wyborcza odmówiła rejestracji Kornela Morawieckiego – przewodniczącego SW i Partii Wolności jako kandydata na prezydenta. Kiedy Lech Wałęsa odbierał insygnia władzy: pieczęć, sztandar i tekst konstytucji Rzeczypospolitej z rąk prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego było mi po prostu przykro.

           W skład Grup Specjalnych NZS wchodzili: Ryszard Barwiński, Robert Bodnar, Janusz Cieślik, Paweł Dziuban, Mirosław Koralewski, Rafał Kunaszyk, Jerzy Kurczab, Paweł Madej, Janusz Markiewicz, Marek Mularczyk, Stanisław Pochwała, Andrzej Zapałowski i wielu innych, których nazwisk nie znałem, z racji konspiracyjnego charakteru struktury. Chyba nikt z nich do wiosny 1989 roku nie wiedział o moich związkach z „Solidarnością Walczącą”. W 2008 roku otrzymałem ostatnie (jak do tej pory) zadanie od Kornela Morawieckiego, powierzył mi sztandar Organizacji i miałem zaszczyt towarzyszyć z nim Krzysztofowi Kornasiowi „Dzikiemu”, który 20 lat wcześniej wprowadził mnie do Solidarności Walczącej, w jego ostatniej drodze na cmentarz w Czchowie.

 

Jerzy Roś

 

Wykorzystano opracowanie:

„Plecami do tłumu. Wydarzenia krakowskie 17-24 lutego 1989 r. (fragmenty wspomnień)”

w: „Arcana” 2-3 (86-87) 2009, str. 142-158

 

          

 

 

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura