na zdjęciu: Premier Donald Tusk na posiedzeniu Rady Gabinetowej. fot. PAP/Radek Pietruszka
na zdjęciu: Premier Donald Tusk na posiedzeniu Rady Gabinetowej. fot. PAP/Radek Pietruszka

Czy Tusk jeszcze „umie w dyplomację”? Na razie na to nie wygląda

Rafał Woś Rafał Woś Donald Tusk Obserwuj temat Obserwuj notkę 206
Dyplomacja miała być asem atutowym Donalda Tuska po jego powrocie do władzy. Tymczasem w sprawach zagranicznych jest na razie zaskakująco słabo.

Donald Tusk zaskoczył wszystkich

Rządy Donalda Tuska są zupełnie inne niż spodziewali się tego komentatorzy. I to na wielu polach. W kraju PDT zaskoczył zapałem i determinacją w niszczeniu politycznego przeciwnika. Siłowe przejęcie mediów publicznych, pacyfikacją prokuratury i upór w pokazywaniu prezydentowi Dudzie, że jego konstytucyjna rola nie będzie przez nową władzę respektowana. Nie mówiąc już nawet o polowaniu na posłów Kamińskiego i Wąsika. Wszystko to razem dowiodło, że Donald Tusk w roku 2023 nie jest już ani leniuszkiem w krótkich spodenkach, ani rozmemłanym liberałem rządzącym na zasadzie „pokażcie mi sondaże opinii publicznej, a powiem wam co robimy”. Nawet jeśli taki obraz „pierwszego Tuska” malowały nieraz media (i to nawet te generalnie mu przychylne), to przecież teraz premier działa zupełnie inaczej. Trochę jak inny człowiek.

Dyplomacja miała być konikiem Tuska. Ale już raczej nie jest

Ale to wcale nie koniec zaskoczeń. Spójrzmy bowiem na taką choćby politykę zagraniczną. Tutaj oczekiwania wobec Tuska były spore. Generalnie miało to być „jego boisko”. Bo raz, że liberalna opinia publiczna na Zachodzie kibicowała mu otwarcie w starciu z tym „strasznym populistycznym PiSem”. A gdy wygrał październikowe wybory, to Politico uhonorowało go nawet tytułem „najsilniejszego człowieka w Europie”. Do tego te parę lat spędzonych na brukselskich korytarzach. One miały przecież uczynić z Tuska postać formatu światowego. Lidera, który na polu dyplomacji będzie nie do zagięcia. 

Tymczasem… Tymczasem rzeczywistość pierwszych dwóch miesięcy rządów nowej koalicji zupełnie nie przystaje do tych oczekiwań czy planów. I chyba nawet fani Tuska (albo przynajmniej antyPiSu) są zaskoczeni jak słabo to wszystko na razie wygląda. Podsumujmy fakty. Polski premier wrócił właśnie z wizyty w Paryżu i Berlinie. Trudno robić z tego jednak jakieś wielkie przełomowe wydarzenia, bo każdy z poprzednich polskich premierów (i Mateusz Morawiecki i Beata Szydło i sam „pierwszy Tusk”) był po swoich pierwszych (plus minus) stu dniach u władzy po takich naradach. Tak bilateralnych, jak i w szerszym gronie. W Warszawie też - jak dotąd - wizyty nie złożył nikt z dużych graczy europejskiej czy światowej polityki. Oczywiście wiadomo, że dyplomacja także rządzi się swoimi kalendarzami i nie ma co przesadzać z pochopnymi ocenami czy wnioskami. Jednak z drugiej strony gołym okiem widać przecież, że nie ma tu na razie mowy o żadnym przełomie czy przejściu od rzekomo bojkotowanej i obłożonej euroostracyzmem Polski PiS do nowej „Polski uśmiechniętej”, która „wróciła do serca Europy”.

Miał być wymiataczem, wypada blado

Warto zwrócić też uwagę na efekty tych spotkań. Co przywozi Tusk z Berlina i Paryża? W zasadzie niewiele. Zadowoleni mogą być raczej jego rozmówcy w Paryżu i Berlinie. Francuzi mogą się cieszyć, że Polska będzie wraz z nimi rozwijała technologie atomowe. Czytaj: kupimy je od Paryża, a nie od kogoś innego. Niemcy zaś usłyszeli od polskiego premiera dokładnie to, co usłyszeć chcieli. To znaczy deklaracje, że temat reparacji za zbrodnie drugiej wojny wyląduje na śmietniku historii. I to pomimo faktu, że jeszcze w poprzedniej kadencji parlamentu sejmowe rezolucję w tej sprawie popierała ponadpartyjną koalicja - w tym także opozycyjny antyPiS. Oczywiście przychylna Tuskowi część mediów liberalnych - ta nawykła do polityki zagranicznej w starym przedPiSowskim stylu - uzna to pewnie za „przełom”. Bo dla nich liczy się - jak wiadomo - przede wszystkim dobra atmosfera i zadowolenie partnerów Polski. Jednak dla tej nowej i mniej anachronicznej części polskiej opinii publicznej ta Tuskowa wyprawa na Zachód to jednak raczej śmiech na sali. Słabo to bowiem przystaje do nowej roli, jaką Polska powinna odgrywać w Europie grając w lidze zgodnej ze swoją wagą ekonomiczną czy geopolityczną. 

A Ameryka? Tu też jest bardzo dziwnie. Słynna już Tuskowa wiadomość w serwisie X skierowana do republikańskich senatorów („prezydent Reagan przewraca się w grobie”) nie została przyjęta za Oceanem najlepiej. Oczywiście Tusk - podobnie jak liberalne elity europejskie - całym sercem popiera utrzymanie Białego Domu przez Demokratów w wyborach roku 2024. Jednak antagonizowanie drugiej strony, która wcale nie musi tych wyborów przegrać, to raczej nie jest najszczęśliwsza strategia na najbliższe lata. Zwłaszcza, że z dnia na dzień rola Ameryki jako głównego gwaranta sprawczości NATO (a więc i polskiego bezpieczeństwa) się przecież nie zmieni. Tymczasem na dziś mamy sytuację, w której wizyta szefa polskiego MSZ w USA zostaje w ostatniej chwili odwołana z powodu „zmiany planów po stronie sekretarza stanu Antony’ego Blinkena. I to pomimo faktu, że Blinken to człowiek z tej rzekomo zaprzyjaźnionej demokratycznej administracji USA.

Wszystko to tworzy obrazek raczej blady. Przed oczami staje Tusk z pamiętnej przedwyborczej debaty w TVP. Blady, zestresowany i nie w punkt. Może to „frycowe” nowicjusza. Ale zaraz, czy PDT nie miał być na tym polu absolutnym wymiataczem?

na zdjęciu: Premier Donald Tusk na posiedzeniu Rady Gabinetowej. fot. PAP/Radek Pietruszka

Czytaj dalej:


Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka