Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
1219
BLOG

Ziemkiewicz: Orliński, czyli deprawacja totalna

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Polityka Obserwuj notkę 96
  Nie jestem naiwny; wiedziałem, że odkąd podarłem przed kamerą „Gazetę Wyborczą”, nazywając ją przy tym słowem adekwatnym do jej poziomu  (http://pl.youtube.com/watch?v=I0sPPN9MJC4&feature=PlayList&p=DF3E24653E333205&index=0) wisi nade mną straszna zemsta. Domyślałem się też, jaka, bo znam nieco to towarzystwo i jego sposoby działania − skoro mają za krótkie ręce by dopaść mnie samego, będą próbowali zabić mi dziecko. Oczywiście, w sensie metaforycznym; myślę tu o mojej niedawno wydanej powieści.  Ale mimo iż się tego spodziewałem, michnikowszczyzna zdołała mnie zaskoczyć. Tekst Wojciecha Orlińskiego „Prawica pisze porno”  (http://wyborcza.pl/1,75475,6017429,Prawica_pisze_porno.html) jest tak głupi, chamski i kłamliwy, że nawet w „Wyborczej” stanowi ewenement. Dotąd z podobnym nasileniem małpiej złośliwości i lekceważenia dla elementarnych zasad spotykałem się jedynie w anonimowych komentarzach, dopisywanych pod tekstami na portalach przez pewien specyficzny rodzaj internautów, traktujących sieć jak ścianę publicznego szaletu.   W skrócie, stawia Orliński tezę: „W powieściach prawicowych publicystów seks… stanowi główną motywację. To seks dopinguje polityków do robienia kariery i te kariery potem niszczy.” I oznajmia: „Najnowsza powieść Rafała Ziemkiewicza »Żywina« doskonale wpisuje się w ten nurt.” Czym niby się wpisuje? Cokolwiek powiedzieć o karierze powieściowego Staszka Żywiny, jej motorem było to, co zwykle ludzi dopinguje do politycznej kariery: żądza władzy i pieniędzy. Być może zdobywszy jedno i drugie Żywina, jak wielu jego kolegów w „realu”, folgował sobie i w kwestiach seksu, ale o tym akurat aspekcie jego życia powieść nic nie mówi. Dowiadujemy się tylko, że prąc do władzy podobno w pewnym momencie świadczył usługi seksualne pewnej pani prokurator, ale tylko dlatego, że potrzebował jej protekcji, by się wkręcić we wpływowe środowisko − więc to raczej chęć robienia kariery dopingowała go do seksu, a nie odwrotnie.  Dalej, upierając się, iż „Żywina” to powieść o seksie, cytuje Orliński w całości jedyny (!) „moment”, jaki moja powieść zawiera − dokładnie 3 (słownie: trzy) zdania. I dywaguje: „brutalny seks z Arletą [popchnięcie kobiety, bynajmniej nie będącej od tego, na łóżko oraz zadarcie jej kiecki to już „brutalny” seks? Orliński najwyraźniej ma jeszcze wiele w życiu do odkrycia] dla Radka staje się bardziej atrakcyjny od poprawnego politycznie seksu, który uprawiają kobiety z jego środowiska. Dość wspomnieć, że aby sprostać ich wyszukanym wymaganiom higienicznym, Radek regularnie depiluje sobie narządy płciowe. Nic dziwnego, że w końcu ucieka do spontanicznego i włochatego seksu z wsiową Arletą.” Znów oczywiste brednie; jak uprawiają seks kobiety ze środowiska Radka, i na ile czynią to „politycznie poprawnie” (?) z powieści wywnioskować nie można, albowiem, jako się rzekło, nic tam na ten temat nie ma. Dywagacje o „włochatości” i „wyszukanych wymaganiach higienicznych” (prawdą jest jedynie, że bohater przedstawiony jest w pewnym momencie podczas łazienkowych ablucji; jest też przedstawiony podczas drobiazgowego sprzątania mieszkania albo układania w  portfelu banknotów według nominałów − nie będę tłumaczył, na czym polega charakteryzowanie powieściowego bohatera, bo to kwestia warsztatowa) są wytworem fantazji Orlińskiego. Najwyraźniej publicysta „Wyborczej” należy do tego gatunku mężczyzn, zdaniem których prawdziwy facet do jakichkolwiek zabiegów higienicznych zniża się tylko w ostateczności, zmuszony argumentem Lizystraty. Albo może uważa, że baby po prostu lubią, jak im włosy wchodzą w zęby. Tak czy owak, wyrazy współczucia dla pani Orlińskiej.  Autor brnie dalej: „do podjęcia tej decyzji [przespania się z Arletą] bohater potrzebuje jednak ostatecznego argumentu - spotkania z żelazną bohaterką prawicowej prozy, feministką. Jakie są feministki, każdy widzi; nieatrakcyjne i dlatego pełne nienawiści do mężczyzn. U Ziemkiewicza jest to Amerykanka Gail, która Radkiem gardzi nie tylko ze względu na jego płeć, ale przede wszystkim za to, że jest on Polakiem katolikiem.”  Znowu całkowita nieprawda. W powieści pojawia się faktycznie Amerykanka imieniem Gail, ale ani nie okazuje szczególnej pogardy do Radka, ani nie pada bodaj słowo, które wskazywałoby, że jest ona feministką. Najwyraźniej, obok swej niechęci do „wyszukanych” zabiegów higienicznych Orliński także definiuję słowo „feministka” jako „brzydka kobieta o mentalności ciotki rewolucji”. Ciekawe, czy już poinformował o swoich poglądach koleżanki z „Wysokich Obcasów”? Bardzo chciałbym być świadkiem tej chwili. Co zaś do stereotypu Polaka katolika, hm, nie chcę uogólniać swoich doświadczeń ze światka międzynarodowych fundacji i stypendiów, ale bardzo podobne opowieści słyszałem od wielu znajomych, bynajmniej nie prawicowców. Podobną historię − o tym, jak ku swojemu zaskoczeniu była za granicą atakowana jako Polka, a więc konserwatywna katoliczka, a więc antysemitka etc. − opowiadała też w wywiadzie bodajże dla „Lampy” Dorota Masłowska. Niewykluczone, że właśnie to doświadczenie, jak mówię, częste u uczestników różnych wyjazdów studialnych czy stypendialnych wymian, wyrobiło u niej zauważalną ostatnio empatię wobec słuchaczy Radia Maryja. Ale to wszystko, oczywiście, dla Orlińskiego za mądre.  Każde jego zdanie zawiera jakiś fałsz. „Radek porzuca liberalno-demokratyczne mrzonki i doznaje nawrócenia na prowincjonalny prawicowy populizm. Co stoi za tą przemianą? Oczywiście, seks” − twierdzi. Otóż nie ma w powieści ani słowa, które by wskazywało na jakiekolwiek nawrócenie bohatera na „prowincjonalny prawicowy populizm”. Czym właściwie zajmuje się Radek po decyzko pozostania w Bykowie, nie wiadomo − być może zgodzi się pomóc  radnemu Kuci w zakładaniu lokalnej gazety, ale akurat Kucia, neopozytywista, ani prawicowcem, ani populistą nie jest. Gdyby Orliński raczył moją powieść przeczytać, wiedziałby, iż przemiana bohatera nie ma żadnego związku z polityką i wyraża się tym, że bohater postanawia zastąpić ojca wychowywanej samotnie przez Arletę dziewczynce. Jeśli rzeczywiście Orliński dostrzegł w tym seks, to musi być mocno zboczony; nikomu normalnemu takie wyjaśnienie związku uczuciowego, który w powieści rodzi się pomiędzy Radkiem a małą Sandrą nie przyszłoby do głowy.  I tak dalej. Aby dopasować rzeczywistość do ad hoc wymyślonej teorii i porechotać trochę nad rzekomymi obsesjami seksualnymi prawicowych publicystów w podobny sposób bredzi Orliński także o utworach Wildsteina, Horubały i Wolskiego, zestawiając je z zapomnianym opowiadaniem opublikowanym kilkanaście lat temu w „Nowej fantastyce”. Szkoda miejsca, by to streszczać i wyjaśniać po kolei fałsze, piętrzące się dosłownie jeden na drugim. Gdybym Orlińskiego kiedyś nie znał, pomyślałbym, że może rzeczywiście jest idiotą niezdolnym do zrozumienia prostej narracji. Ale wiem, że nie jest; jest cynicznym manipulatorem, zdeprawowanym do cna wykonywaną pracą propagandysty w gazecie z zasady odrzucającej standardy dziennikarskiej przyzwoitości, i w znacznym stopniu chyba także stylistyką rozmówek internetowych grup wzajemnej adoracji, w których chętnie uczestniczy. Wie doskonale, że pisze dla salonowych lemingów, wie, że jego czytelnik i tak nie zerknie do wykpiwanych utworów, bo to przecież straszny obciach, i wreszcie wie, że taki czytelnik nie wymaga od niego prawdy czy rzetelności, ale wyłącznie grepsu pozwalającego trochę porechotać, tym rechotem, który daje mu poczucie przynależności do elity, szydzącej z motłochu. Wystarczy zerknąć w komentarze do powyższego tekstu na jego blogu na stronie macierzystej gazety − pełne zachwytu gratulacje „ale się uśmiałem”, „ubawiłem się po pachy” i próby dorównania mistrzowi dowcipasami w stylu „Ziemkiewicz to na pewno uprawia seks ze zdjęciem Michnika w ręku”. Taki jest obecnie poziom tego, co nazbyt łaskawie przywykliśmy nazywać „salonem”.  Łączenie pracy komentatora politycznego o wyrazistych poglądach z pisaniem prozy, której podobne zaangażowania bardzo szkodzą, nie jest łatwe. Nieskromnie mniemam, że udaje mi się nie najgorzej oddzielić pasje publicystyczne od pisarskich; upewniają mnie w tym opinie, również wyrażane publicznie, krytyków i ludzi pióra zupełnie z prawicą nie związanych albo wręcz jej niechętnych. Cieszę się, gdy potrafią oni odczytać tekst, nawet jeśli zawarte w nim myśli budzą ich sprzeciw; polemika bywa wtedy intelektualną przyjemnością.  Ale „Wyborcza” dzisiejsza, „Wyborcza”, której poziom wyznaczają już nie Skalski czy Sosnowski, już nie Graczyk, Domosławski, i nawet nie Beylin, ale Czuchnowscy i Orlińscy (choć kiedyś nie mieściłoby mi się w głowie, że tamtą, dawną „Wyborczą” będę musiał chwalić jako gazetę wprawdzie wredną, ale przecież na poziomie!) nie jest zainteresowana żadnymi merytorycznymi dyskusjami; jest zainteresowana opluciem, wyszydzeniem, wykpieniem. Szanująca redakcja wyrzuciłaby dywagacje Orlińskiego do kosza − niech je sobie publikuje, jak to jest standardem dla tego rodzaju bredni, w internecie, najlepiej pod pseudonimem. Drukując je jako otwarcie działu kultury, potwierdziła tylko nader dobitnie to, co zmuszony byłem swego czasu expressis verbis powiedzieć w telewizji: że jest szmatławcem, na dodatek załganym. Naprawdę szczerze współczuję wciąż tam pracującym uczciwym dziennikarzom. Koledzy, co wy tam jeszcze robicie? Uciekajcie, póki możecie, zanim i wy się pozarażacie!   Rafał A. Ziemkiewicz

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka