Marcin Horała Marcin Horała
84
BLOG

Realisty z romantyzmem przeprosiny

Marcin Horała Marcin Horała Polityka Obserwuj notkę 0

Nie jest tajemnicą, że wywodzę się z tradycji intelektualnej bezlitośnie wprost krytycznej dla polskiego romantyzmu politycznego. Zawsze oddawałem należny hołd bohaterom idącym z butelkami z benzyną na czołgi – i czułem wobec nich autentyczny podziw. Ale zarazem za zbrodniarzy uważałem polityków, którzy stawiają naród w sytuacji, w której musi swoich najlepszych posyłać na śmierć tysiącami bez porządnej broni w ręku. Bohaterami mojej patriotycznej bajki mogli być powstańcy warszawscy – ale bohaterem mojej bajki politycznej nigdy nie był „Bór” Komorowski. Zdecydowanie bardziej do takiej roli nadawałby się margrabia Wielopolski. Pisma krakowskich stańczyków czy „Dzieje głupoty w Polsce” Bocheńskiego zawsze wyżej ceniłem sobie niż jakieś romantyczne akty strzeliste, mesjanistyczne koszałki-opałki i tym podobne prądy intelektualne. Płodziły one wspaniałe dzieła literackie – i prowadziły prostą drogą do politycznych katastrof.

Realizm jako metoda polityczna pozostaje zawsze aktualny i się go nie wyrzekam. Ale jednocześnie chciałbym ogłosić wszem i wobec, że niniejszym chciałbym się przeprosić z polskim romantyzmem. Powiem więcej – dla rzeczywistego realizmu, realnego patriotyzmu, taka synteza wydaje mi się wręcz niezbędna. O tym jednak dalej, wróćmy na razie do mojej osobistej opowieści.

Pierwsze pęknięcie mojej twardo, realistyczno, anty-romantycznej postawy powstało wskutek żałoby narodowej po śmierci Jana Pawła II. Zobaczyłem wówczas – i osobiście odczułem – autentyczne poruszenie społeczne, wręcz zryw, który miał skalę i siłę mogące w jednej chwili przekreślić wszelkie realistyczne kalkulacje. Nie przełożył się na fakty polityczne, bo nie taki był jego charakter, miał po prostu inny wektor. Ale zobaczyłem na własne oczy, że drzemie i w naszym społeczeństwie, i we mnie osobiście obszar emocji, o których realistom się nie śniło. Że gdyby kiedyś zdarzyło się podobne poruszenie o wektorze ukierunkowanym bardziej w kierunku polityki…

…to co najmniej jego efekty nie poddawałyby się żadnym kalkulacjom.

Innym dzwonkiem ostrzegawczym było zauważenie, komu z anty-romantykami po drodze. Kto niemal ramię w ramię ze mną krytykował „Bora” Komorowskiego i Piłsudskiego. Że dla wielu zewnętrznych obserwatorów mój krytycyzm z pozycji realistycznych jest tylko jednym z rezonansów w orkiestrze. Orkiestrze jako całość grającej pieśń o potrzebie przekreślenia polskości jako takiej, traktującej polski polityczny romantyzm jako jeden z podstawowych elementów tej anachronicznej, śmiesznej i szkodliwej polskości, godnej tylko przebicia osinowym kołkiem pogardy i szyderstwa. Zdaje się, że nawet pamiętam taki moment, kiedy w ferworze polemiki na temat polskiej tradycji insurekcyjnej użyłem słowa „bohaterszczyzna”. I chwilę potem naszła mnie refleksja, że mówię językiem tradycji intelektualnej, od której chciałbym być jak najdalszy.

Oczywiście zdarzeniem, które domknęło ten mój proces godzenia się z polskim romantyzmem, była żałoba narodowa po smoleńskiej katastrofie. Zdarzenia te uzmysłowiły mi z jednej strony potęgę polskiego romantycznego patriotyzmu – a zarazem martwość patriotycznego anty-romantyzmu. Realną siłą, realnym społecznym prądem anty-romantycznym w Polsce jest prąd, który w swej istocie jest również anty-polskościowy (świadomie uciekam w neologizm przed chyba jednak zbyt kategorycznym stwierdzeniem: antypolski). Realiści, tacy jak dawny ja, nie mają realnego zakorzenienia społecznego. Mają szansę na efemeryczne zaistnienie tylko w roli „pożytecznych idiotów”, piesków szczutych na polski romantyczny patriotyzm nie dlatego, że jest nazbyt romantyczny, ale dlatego, że jest polskim patriotyzmem. Można więc powiedzieć, że z tramwaju realizmu wysiadam na przystanku Polska, wysiadam, bo nie po drodze mi dalej jechać z tymi, dla których realizm jest tylko kolejnym sposobem dekonstrukcji polskiej tradycji, jest tylko kolejną wymówką dla polityki wyzbytej jakiejkolwiek ambicji i podmiotowości.

Z innego punktu widzenia – jeżeli potraktujemy realizm polityczny jedynie jako metodę, a polski patriotyzm jako motywację politykowania – to wychodzi nam, że pomijanie w tej kalkulacji romantyzmu, czy wręcz walka z nim, jest po prostu nierealistyczne. Że jeżeli kiedykolwiek chcemy osiągnąć sukces polityczny, definiowany jako wybicie się na podmiotowość polskiej wspólnoty i ukierunkowanie jej instytucji na realizację interesu narodowego – to musimy oprzeć się na rzeczywistych, realnych nomen omen – emocjach społecznych. A po naszej stronie właściwie jedyną realną emocją społeczną jest właśnie ów patriotyzm romantyczny. Jeżeli będziemy ćwiczyć ostrość publicystycznego stylu i praktyczność politycznej akcji na krytyce tradycji insurekcyjnej, demaskowaniu agenturalności Piłsudskiego, tropieniu socjalnej demagogii Solidarności – to zostaniemy z tą naszą realną polityką sam na sam, bez zakorzeniania w żadnej rzeczywistej politycznej sile czy społecznej emocji.

Dlatego jedyna realna polityka i realne myślenie o polityce, idące w kierunku prawicowo-patriotycznym, muszą być zakorzenione – a przynajmniej niesprzeczne, nie otwarcie wrogie – w polskim romantyzmie z jego całą mentalną tradycją. Z Trauguttem, Piłsudskim, Wieniawą, szwoleżerami, powstaniem warszawskim i tak dalej. To jest jedyny kontekst kulturowy, jaki mamy, i możemy działać tylko w jego obrębie. Wyobcowując się z niego, wyobcowujemy się tym samym ze wspólnoty politycznej, której pomyślność ma być przecież naszym celem.

Takie to rozumowanie doprowadziło mnie do przeprosin z tradycją polskiego romantycznego patriotyzmu. Nie znaczy to oczywiście, że gotów jestem go afirmować bezrefleksyjnie, brać z całym dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkim wynaturzeniami i zboczeniami. Szwoleżerowie jak najbardziej, ale nie dlatego, że szarżując jak wariaci wąwozem pod górę, w krzyżowym ogniu dali się powystrzelać – tylko dlatego, że ten cholerny wąwóz, wbrew prawom fizyki nieomal, zdobyli. Powstańcy warszawscy nie dlatego, że szli na śmierć – ale dlatego, że szli zabijać (powiedzmy i brutalnej: wyrzynać, palić i mordować) wrogów Polski, a własna śmierć nie była dla nich celem samym w sobie, tylko mało znaczącą okolicznością. Chciałbym, aby tradycja polskiego politycznego romantyzmu nie była tradycją masochizmu i cierpiętnictwa, nie była tradycją ofiar biernie dających się bić w imię moralnej wyższości. Chciałbym, aby była to raczej tradycja wariatów, którzy wrogom Polski skaczą do gardła, którzy jeśli nie mają karabinów, to tną kosami, a jak nie mają kos, to gryzą, szarpią i duszą gołymi rękami. Żeby – przy całym szacunku i pamięci należnej ofiarom – główną figurą naszej zbiorowej romantycznej świadomości nie był klęczący oficer ze związanymi rękami, biernie inkasujący kulę w potylicę – tylko raczej szwadron ułanów idący do szarży na pułk kozaków po to, żeby odzyskać zgubioną rogatywkę. I sobie tę rogatywkę wyrąbujący, bo na niej jest orzełek w koronie, którego ruskie łapy nie mają prawa ot tak sobie zabierać.

Tak, chciałbym nieco tę tradycję polskiego romantyzmu przeformułować, inaczej rozłożyć akcenty. Ale niewątpliwie mogę z pełną świadomością powiedzieć, że jest to moja tradycja.

Z wykształcenia prawnik i politolog. Z zawodu specjalista organizacji zarządzania procesowego i zarządzania projektami. Z zamiłowania samorządowiec i publicysta. Radny miasta Gdyni, ekspert Fundacji Republikańskiej, przewodniczący Zarządu Powiatowego PiS w Gdyni. Zamierzam kandydować na urząd prezydenta miasta Gdyni.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka