Ignatius Ignatius
72
BLOG

Skąd zło, skąd nienawiść?: Dragon / Wolf Spider - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

21.04 chorzowską Leśniczówkę, w ramach wspólnej trasy nawiedziły dwa zacne składy ze stajni ś.p. Tomasza Dziubińskiego, do których mam szczególny sentyment.

Dragon wspierany przez Wolf Spider wyruszyły na mały objazd po kraju. Prezentując na żywca jeszcze gorące premierowe materiały ze swoich najnowszych albumów.

Cóż za zestawienie ostatni raz byłem na takowym siedem lat temu...

Wolf Spider

Poznańscy technicy po prawie dekadzie wrócili z długo oczekiwanym następcą V (2015): konsekwentnie zatytułowanym VI (2023). Numeracja nie jest przypadkowa, słychać że to logiczne rozwinięcie stylu obranym na poprzedniczce. Współczesny styl grupy wciąż ewoluuje, powiało „nowoczesnością” zwłaszcza w „Hipertermii” -drugim singlu z ostatniej płyty.

Podczas przerwy w działalności zespołu doszło do zmian na stanowisku wokalisty. W 2016 roku Macieja Wróblewskiego zastąpił Łukasz Szostak a od 2018 głosem operuje Jan Popławski. Zmian tych nie można jednoznacznie rozpatrywać na lepsze czy gorsze. VI (2023) to nowy rozdział w historii grupy, okraszony nowym głosem, który wspaniale potrafi łączyć każdy okres działalności Wilczego Pająka - dlatego mimo nośności współczesnej twórczości, według nie tylko mnie najbardziej żarły pierwociny z lat 80.

Zespół zręcznie lawirował pomiędzy historią a teraźniejszością, która zdecydowanie dominuje w pajęczym secie.
Poznaniacy z buta przystąpili do ofensywy, prezentując najświeższe kąski. O potencjale świadczy najlepiej fakt, że na trasie grają pół nowej płyty.

                                                                            Już świt, czas do boju, szykuj siły swe.
                                                                     Już dziś twoje męstwo w walce sprawdzi się.
                                                                                      Włóż kolczugę, załóż hełm.


Zaczęli wyborem ze środka ostatniego albumu: utworem „Szaleńczy pęd” narzucając tempo godzinnego łojenia. Poznaniacy świeżynki przeplatali materiałem starszym po „VII XV” przyłożyli „Instability” z V (2015) ale prawdziwy pogromem były wybory z czasu gdy zespół dzierżył polskojęzyczną wersję nazwy. Sztandarowym przykładem był rozpędzony, bitewny hymn „Książę wojny”, podczas którego zacząłem na całego nadwyrężać kręgi szyjne.  

Świetne nagłośnienie (początkowo odniosłem wrażenie, że było głośno ale to tylko pozory). Nowy wokalista idealnie wpisuje się w pajęcze dziedzictwo, czego świadectwem są wykonania utworów z przełomu lat 80./90. Obłędny techniczny thrash uzupełniania wyrafinowany (nie mylić z zniewieściałym; bo dynamiczności i pazura jest pod dostatkiem) metalem progresywnym.

Dla zespołu to nowe otwarcie widać, że ogrywa się z nowościami i z wokalistą, który na wszelki wypadek miał przygotowane kartki z tekstem. Udzielała się rozluźniona atmosfera, na co wpływ ma urok miejsca. Dochodziło do nieznacznych wpadek, o których wspominam z kronikarskiego obowiązku i aby oddać klimat kameralnego koncertu. Zespół czarował wszystkimi swoimi obliczami od epicko rozpędzonych thrashowych pocisków przez techniczny łamaniec z Kingdom of Paranoia (1990), z którego zagrano niestety tylko przebojowy „Black ‘n’ Whites”. Obecny wokalista, który przyszedł na świat siedem lat po wydaniu pamiętnego albumu stwierdził, że to jego ulubiony kawałek.

Jak zawsze pod wrażeniem byłem ogromnemu warsztatowi Wilczego Pająka - każdy w zespole szczyci się nieprzeciętnymi umiejętnościami. Jednak moją szczególną uwagę przykuwa wspaniała gra Beaty Polak – Poznań ma szczególne szczęście do nieprzeciętnych instrumentalistów.

Środek występu zarezerwowali dla nowości przedstawiając bogactwo i różnorodność VI (2023). Nie zabrakło najmodniejszego słowa ostatnich lat „hejt” (strasznie, razi to wyjątkowo sztuczne spolszczenie), którym obdarzono utwór otwierający. Koncertowy potencjał manifestował „Hipertermia” z licznymi powtórzeniami tytułowego słowa tak aby na koncercie dać wykazać się fanom.
 
Najlepsze wrażenie jednak zrobił na mnie „LSD” z naturalną dla podjętego tematu psychodelicznemu odjazdowi w połowie utworu. W tym kawałku zespół zaliczył najpoważniejszą wpadkę: totalnie rozjechali się, tuż przed wspomnianym przełamaniem. Niezrażeni zręcznie wybrnęli całość obracając w żart zaczynając od początku.

Następnie Poznaniacy zmylili publiczność zapowiadając „Koniec?...”, który ostatecznie nie zamykał setu, jednak rzeczywiście zespół zbliżał się do nieuchronnego finału. Był to jednak ostatni kawałek z VI (2023) zagrany tego wieczoru. Wykorzystując sprzyjający moment do podsumowania - na żywo i w kolorze album się zdecydowanie broni, trzyma poziom poprzednika wprowadzając nowe dla Wolf Spidera elementy. Jest to najlepsze świadectwo tego, że zespołowi nadal się chce, przez te lata ciszy nie próżnował i ma jeszcze co nieco do zaoferowania.

                                                                                        Po co żyć, tyle mąk, tyle zła.
                                                                      Zmienisz świat – nie wierz w to, nie masz szans.
                                                                      Spójrz – może gdzieś pośród gwiazd jest twój raj,
                                                                             Tak – tylko śmierć sprawi że będziesz tam.


Po „Sense of Life” z V (2015) już na sam koniec do głosu doszło pierwotne oblicze Wilczego Pająka - w najlepszym wydaniu epicki, rozbudowany jak na ówczesne standardy zespołu ponad siedmiominutowy „Memento mori” i sroga bezpardonowa młócka w imieniu „Zemsty mściciela”, która skutecznie zaorała Leśniczówkę.

Mimo że zespół wykonywał repertuar zarówno polsko i anglojęzyczny (wyjątki z drugiego i piątego długograja) nie miało to żadnego wpływu na spójność występu. Mogliby w sumie nawet zapodać coś po chińsku… ale niestety tym razem nie udało się do tego nakłonić zespołu.

Cieszy dobra kondycja i entuzjazm jaką zaobserwować można u dwójki z oryginalnego składu: basisty Mariusza Przybylskiego i gitarzysty Piotra Mańkowskiego. Tyczy się to również wspomnianej już perkusistce, która idealnie realizuje się w stylistyce Wolf Spidera.  

Przymykam oko na tymczasowe niedociągnięcia (nie rażą one, w przeciwieństwie do daremnej scenicznej szopki, jaką odprawia Destroyers) - w żadnym stopniu nie umniejszają one sonicznej uczcie. Kunszt instrumentalistów jest najważniejszy w tak technicznym wymiataniu.

Dragon


Snujące się gęste dymy na starcie, mroczne intro i oświetlenie malowniczo wpisujące się w klimat graficznej oprawy najnowszego wydawnictwa płytowego Katowiczan.

Skąd zło? pytają katowickie smoki. Tak jak na albumie, po trzykroć zostało zadane, spajając całokształt konceptu.

Na starcie muszę zaznaczyć, że już po pierwszym utworze Dragon wymazał moje złe wrażenia z ostatniego koncertu jaki widziałem - czyli w pandemicznych realiach przy szczątkowej publiczności. Tym razem wszyściutko było doskonale dopracowane.

Skąd zło? – „Unde Malum” po raz pierwszy. W kuźni piekieł uroczyście rozpoczęło się ciężkie młotkowanie. Ton podtrzymał kolejny dopiero co wykuty „Nie zabijaj ze strachu”, który pilotował ostatnie dzieło.

                                                                                              Eternal darkness
                                                                                        No limit to my suffering
                                                                                 The hatred of the crowd follows me
                                                                               Tears of Satan - I'm still a Son of God


Po zacnej rozgrzewce przyszedł czas na dragonowe specjały z najwyższej półki. Tytułowy utwór z Fallen Angel (1990) - chciał nie chciał, bodaj pierwsza mainstreamowa polska płyta z growlem. Jest to też jeden z nielicznych przykładów zespołów, które Dziuba złowił, które mimo urokliwej toporności (i nie chodzi o braki warsztatowe) bronią się po dziś dzień. To samo tyczy się wielbionemu, nieskończenie ronionemu, strumieniowi smolisto-siarczystych „Łez szatana”. Jest to przejmujący walec zagłady o nieprzeciętnym ciężarze, który zwłaszcza w warunkach koncertowych sieje spustoszenie na niespotykaną skalę.

Na chwilę cofnięto się do samych początków, aby sięgnąć po zabójczy szlagier z debiutu – „Beliar”, świetnie kontrastujący prędkością z dotychczasową, dojmującą hekatombą. Był to jeno tymczasowy zryw, bowiem przybył monumentalnie sam „Szymon Piotr” wyciskając resztki szpiku z ostałych piszczeli, ścierając je w proch, swym biblijnym ciężarem.

Po pokaźnej dawce historii przyszedł czas na „tu i teraz”, „Unde Malum II” i zaskakujący sequel „Upadłego anioła” z wyborną solóweczką basisty - nareszcie pozwolili się wykazać temu niezwykle skromnemu instrumentaliście. Mógł sobie również pofolgować w „Nie zginaj kolan” pochodzącego z przedostatniego albumu. Wydźwięk utworu wzmocniony został apelem o to, aby jesienią uczestniczyć w wyborach parlamentarnych.

Z tegoż płyciwa zapodano również mocny numer tytułowy, poprzedzony intro z playbacku - moim zdaniem było to niepotrzebne, skoro fragmentu tego nie chcą grać to spokojnie mogą sobie go darować. Wykonanie na niczym by nie straciło.

Nastał czas trzeciego i ostatniego zapytania o genezę zła. Był to omen zwiastujący niechybny finał bardzo udanej sztuki. Śmiem twierdzić, że Dragon jest w najlepszej formie od czasu powrotu na scenę.

W ramach bisu złożono hołd Romanowi Kostrzewskiemu grając „Mordercę” z katowskich trzech szóstek. Moje i tak już nadszarpnięte gardło wołało o pomstę po tym kawałku. Niewątpliwym smaczkiem dla relacjonującego jest to, że w zespole na basie gra Oset, który ładnych parę lat parał się katowskim rzemiosłem.

Koniec mógł być tylko jeden - epicki „Armagedon” z Hordy Goga (1989), w zaskakująco jadowicie szybkiej wersji. Nie obyło się bez obowiązkowego patetycznego wycia – nie muszę dodawać, że publiczność Leśniczówki stanęła na wysokości zadania.

Ostatnio przypominałem sobie pierwsze albumy Dragona i mam nadzieję, że w przyszłości znajdzie się miejsce dla czegoś z Scream of Death (1991), zwłaszcza, że na pierwszych koncertach po powrocie Fred obiecywał, że z czasem w secie pojawią się utwory z trzeciej i czwartej płyty.

Dwa bardzo dobre występy, choć rzucało się w oczy, że zespoły są na różnych etapach. Mając w pamięci koncert z Metalmanii 2018 sądzę, że jeszcze parę koncertów i Wolf Spider będzie śmigał równie sprawnie jak Dragon, który zgrany jest jak solidnie naoliwiona maszyna.

Po wszystkim można było sobie strzelić fotę, zdobyć autograf i zamienić słówko z muzykami obu składów. Z czego nie omieszkałem skorzystać. Udało mi się podpytać gitarzystę o historię Wilczego Pająka.

Zobacz galerię zdjęć:

Wilczy Pająk
Wilczy Pająk Dragon
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura