W Warszawie ustalono także procedury i działania Zielonego Funduszu Klimatycznego. Planuje się, aby od 2020 r. gromadził on 100 mld dolarów rocznie na cele klimatyczne dla krajów biedniejszych. Zrezygnowano jednocześnie z wyznaczania celów tej pomocy na lata 2013-2019, wezwano jedynie kraje rozwinięte do "Zwiększenia poziomu" pomocy w tym okresie.
Podjęto także decyzje o utworzeniu Warszawskiego Międzynarodowego Mechanizmu Start i Szkód (Loss and Damage). W teorii pozwoli on finansować działania adaptacyjne i związane ze skutkami gwałtownych zjawisk klimatycznych. Nie można oczywiście pominąć uzgodnień ws. Mechanizmu Warszawskich Ram REDD, które mają finansować zapobieganie deforestacji, oraz ochronę lasów tropikalnych.
Rozmowy na temat utworzenia nowych mechanizmów rynkowych w celu ograniczenia emisji nie powiodły się, ponieważ kraje rozwijające się nie chciały poprzeć tej inicjatywy z uwagi na koszty jakie musiałby w związku z tymi cięciami ponieść. Ich strategia negocjacyjna sprowadzała się do tego, że są gotowe na wyrzeczenia, ale tylko wówczas jeśli kraje bogate podejmą decyzje o jeszcze wyższych celach redukcji emisji gazów cieplarnianych. Rozmowy będą wznowione w pierwszej połowie przyszłego roku. Ten wynik negocjacji należy rozpatrywać w kontekście trwającego w UE procesu legislacyjnego mającego na celu wycofanie z rynku 900 mln uprawnień do emisji CO2 - tzw. backloading. Nie dość, że UE już teraz wprowadza jako jedyna na świecie administracyjne regulacje dot. emisji CO2 to jeszcze pozostała w tym zupełnie osamotniona. Jeżeli jako jedyny podmiot na świecie podążać będzie w tym kierunku grożą nam poważne konsekwencje w postaci wzrostu cen energii, spadku konkurencyjności przemysłu, spadku przychodów do budżetu państwa, wzrostu bezrobocia czy nawet ucieczki krajowej produkcji przemysłowej za granicę. Kwestia ta rozstrzygnie się już 10 grudnia podczas głosowania w Parlamencie Europejskim. Wszystko jednak wskazuje na to, że backloading zostanie przyjęty.
W przedmeczowych planach taktycznych, napastnicy sugerowali aby wzmocnić jeszcze przed 2020 r. działania na rzecz globalnej redukcji emisji CO2. Na szczycie jednak nie podzielono tego entuzjazmu, a najlepszym przykładem byli Japończycy, którzy ogłosili, że ich pierwotny cel redukcji o 25% w stosunku do 1990 r., muszą „troszkę” zweryfikować. Okazało się, iż nie dość, że nie uda się obniżyć emisji do 2020 r., to jeszcze wzrośnie ona w tym kraju o 3.1%. W ten oto symboliczny sposób ambitne plany, zderzyły się ze ścianą rzeczywistości, a napastnicy niczym Robert Lewandowski w polskiej kadrze, nie zaliczyli nawet asysty, nie mówiąc już o strzeleniu gola.
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie czy COP19 zakończył się sukcesem czy porażką. W opiniach napływających ze świata, przeważają krytyczne zdania na temat warszawskiego szczytu, argumentowane głównie fiaskiem „zobowiązań” redukcji emisji CO2. Można to śmiało uznać za sukces krajów rozwijających się, które nadal bez kosztów będą wykorzystywać najtańsze paliwa w swoich gospodarkach. Zielone światło, jakie zostało zapalone dla Unii Europejskiej, aby ta w dalszym ciągu jednostronnie zwiększała swoje cele redukcyjne, i to jeszcze przed wiążącym szczytem w 2015 r., należy odczytywać jako zdecydowaną porażkę Polski. Biorąc jednak pod uwagę, że sprawa jeszcze musi być głosowana wewnątrz samej Unii, na tym etapie nie należy przesądzać definitywnie wyniku, choć Francja, Anglia i Niemcy się już zgodziły, a to może być dużą przeszkodą, aby ten proces zablokować. Nie ma natomiast wątpliwości, że decydująca dla ostatecznego wyniku tego zaciętego meczu będzie dopiero dogrywka w Paryżu w 2015 r., po drodze do sukcesu trzeba będzie stoczyć jeszcze niejeden pojedynek. Tymczasem wynik warszawskiego meczu można określić parafrazując tytuł powieści Adama Bahdaja: do przerwy 1:1.
Mateusz Kania - stażysta Instytutu Kościuszki
Przy wykorzystaniu materiału prosimy o wskazanie jako źródła Instytutu Kościuszki.