Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
979
BLOG

O błękitnym turbodoładowaniu i palącym smaku Komunii, czyli pożegnanie z Bolkiem

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

      Kiedy czytam komentarze na temat ostatecznego ogłoszenia przez Instytut Pamięci Narodowej faktu współpracy Lecha Wałęsy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa, odnoszę wrażenie, że główny ich nastrój jest taki, że co z tego? Czy myśmy o tym całym Bolku nie słyszeli przypadkiem wielokrotnie wcześniej? Czy dla nas fakt, że Bolek to Wałęsa jest jakąś sensacją? Oczywiście że nie. Myśmy to wszystko wiedzieli oczywiście już od dawna, natomiast ja mam wrażenie, że chyba nigdy wcześniej owa prawda nie uzyskała aż tak oficjalnego potwierdzenia.

      Ja oczywiście nie mam złudzeń. To, że fakt owej współpracy nabrał kształtu aż tak oficjalnego, nie sprawi, że z dnia na dzień cała ta straszna propaganda nagle umilknie, a następnie się bez pamięci rozpierzchnie. Dopóki z tego strasznego nieszczęścia da się wysysać całe to kłamstwo, oni nie ustąpią i będą tego durnia wyciągać za to co zostało z jego słynnego wąsa. Jeszcze wczoraj wieczorem w telewizji TVP Info wystąpili Janusz Onyszkiewicz i Jan Rulewski i wspólnie i w porozumieniu ogłosili, że wprawdzie Wałęsa faktycznie sprzedawał kolegów, ale on to robił po to, byśmy dziś mieli tę wolność, którą mamy, no a poza tym, jeśli ktoś zgłasza jakiekolwiek pretensje, nich się z nimi uda do Lecha i Jarosława Kaczyńskich.

     No ale my nie musimy się dziś jakoś szczególnie zadręczać, w związku z czym nie zaszkodziłoby strzelić choćby jednym korkiem. Myślałem zatem o tym, co by tu napisać i, tak jak to już bywało, pomyślałem, że przypomnę tekst sprzed lat. Ja o Wałęsie pisałem wielokrotnie, jednak wydaje mi się, że jeden z nich na okoliczność, którą dziś przeżywamy, robi wrażenie szczególne. Proszę więc, powspominajmy czasy szczęśliwie minione.

 

 

      Gdyby ktoś mnie poprosił, bym jak najkrócej opisał swoje najbardziej istotne wspomnienie jak idzie o prezydenturę Lecha Wałęsy, prawdopodobnie powiedziałbym, że wciąż mi chodzi po głowie ów obraz, kiedy to widzę prezydencką kaplicę, za ołtarzem stoi ksiądz Franciszek Cybula, w pierwszym rzędzie siedzą Wałęsa i Wachowski, gdzieś trochę dalej Drzycimski, a obok Drzycimskiego któryś z wezwanych na poranne przesłuchanie ministrów.

      Ktoś kto jest zbyt młody, by te czasy pamiętać – dziś pytałem o to Coryllusa, i on przyznał, że nie bardzo wie, o czym ja w ogóle mówię – prawdopodobnie czyta te słowa jak jakąś abstrakcję, natomiast dla mnie jest to wciąż bardzo żywe wspomnienie. Spróbuję bardzo krótko opowiedzieć, o co chodziło. Otóż prezydent Wałęsa miał tego swojego kapelana, księdza Franciszka Cybulę, najważniejszego ministra, Mieczysława Wachowskiego, oraz rzecznika prasowego, Andrzeja Drzycimskiego. O ile sytuacja nie wymagała tego, by Wałęsie towarzyszył tylko Wachowski, cała ta czwórka wszędzie poruszała się razem. Wałęsa, tych dwóch, no i ksiądz. Skąd ja wiem, jak wyglądało w tej kaplicy? Otóż zwyczaj był taki, że każdego dnia, z samego rana, Wałęsa wzywał do siebie któregoś z ministrów, czy szefów którejś z państwowych instytucji, opieprzał go za to, że źle pracuje, a wszystko to nagrywała specjalna ekipa, zatrudniona przez Wałęsę po to, by rejestrować każdy jego krok. Następnie materiał był puszczany w wieczornych wiadomościach.

      Zanim jednak dochodziło do bezpośredniego spotkania z ministrem, wszyscy schodzili na dół do kaplicy i uczestniczyli w porannej Mszy Świętej. To o tych właśnie nabożeństwach swego czasu wspominał Mieczysław Wachowski, opowiadając, jak to on je bardzo lubi, bo może wtedy sobie „pojeść komunię”. Wspomniane Msze również były filmowane, a następnie, choćby w drobnym fragmencie, pokazywane w telewizji. Tak by każdy wiedział, że Lech Wałęsa, to człowiek bardzo religijny.

      Powiem szczerze, że dla mnie zawsze największą zagadką z tej grupy był ksiądz Cybula – oficjalny kapelan Lecha Wałęsy. Przede wszystkim dlatego, że ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak to się stało, że on był przy Wałęsie zawsze. Wałęsa spotykał się w jakiejś bardzo oficjalnej sytuacji z kimś równie oficjalnym, a obok Wałęsy już był ksiądz Cybula i go nie opuszczał nawet na krok. Ale było coś jeszcze. Ksiądz Cybula nigdy chyba się nie odezwał. Z nim nigdy nie ukazał się żaden wywiad, żadna choćby króciutka rozmowa. Ja przez te wszystkie lata chyba nawet nie zdążyłem się zorientować, jaki ten ksiądz ma w ogóle głos. To jedno. Druga rzecz była taka, że on robił wrażenie osoby wręcz karykaturalnie niesympatycznej. Nigdy się nie uśmiechał, nigdy nie spojrzał z jakimś weselszym błyskiem w oku. Był wiecznie ponury i zimny jak skała. A przez to, że siłą rzeczy kojarzył się bardziej z urzędem niż z kościołem, robił wrażenie przebranego za księdza urzędnika. I ja, powiem szczerze, zawsze się go bałem.

      Oczywiście, była jeszcze cała ta polityczna część prezydentury Wałęsy, a więc prześladowanie opozycji, kwestie związków Wałęsy ze służbami, ten nieszczęsny Wachowski, o którym powstawały wręcz legendy. A na tym tle postać księdza Cybuli robiła wrażenie jeszcze bardziej złowieszcze.

Ponieważ właśnie jestem w trakcie pisanie tej nowej książki, potrzebowałem w pewnym momencie poszukać czegoś na temat dzisiejszych losów księdza Franciszka Cybuli, byłego kapelana prezydenta Wałęsy. Niestety tu akurat panuje dość jednoznaczna nędza. Co dziś robi ksiądz Cybula – nie wiadomo. Najbliżej jak udało mi się sięgnąć, to wywiad, jakiego on udzielił portalowi Opoka jeszcze w roku 2009, zatytułowany „Jestem zwykłym księdzem”, w którym opowiada on, że pracuje gdzieś na jakiejś parafii w Sopocie no i że dla niego wzorem księdza jest ksiądz Wojtyła. Ale są też i wspomnienia. I oto, ksiądz Cybula poproszony o wyjaśnienie, czemu on stał się w praktyce kolejnym prezydenckim urzędnikiem, odpowiada w ten oto sposób:

      „Prezydent chciał, abym był z nim wszędzie, nawet na konferencjach prasowych. Buntowałem się, nie chciałem w nich uczestniczyć. – Szefie, to jest źle odbierane – przekonywałem. A on: chcę mieć zawsze duchowe wsparcie.

      Przed jednym z prestiżowych spotkań powiedział mi: nie mam dziś weny. Ja na to: włączam więc turbodoładowanie niebieskie. Zacząłem się modlić. Przerwałem modlitwę, gdy otrzymywał owacje na stojąco. Połączenie sił duchowych z jego intuicją, oryginalnym podejściem do wielu spaw, dawało efekty zaskakujące. Gdy rozmawiałem o tym z prof. Franciszkiem Gruczą, językoznawcą, germanistą, mówił o nim, on i jego koledzy po fachu: Das ist eine politische Tier – to jest polityczne zwierzę”.

      Trochę przydługi ten cytat i wcale nie wiem, czy w całości potrzebny. Bo tak naprawdę chodzi mi tylko o jeden fragment. Mianowicie o tego „Szefa”. Dla mnie świadomość, że kapelan prezydenta Wałęsy zwracał się do niego per „Szefie” jest autentycznie porażająca. Proszę zrozumieć, o co mi chodzi. Ksiądz Cybula prosi Wałęsy, by ten go ze sobą wszędzie nie ciągał, bo to jest publicznie źle odbierane, na co Wałęsa mu tłumaczy, że mowy nie ma, bez dyskusji, ksiądz ma być i kropka! Na co Cybula – jakoś tym razem, słowo „ksiądz” mi nie przeszło przez gardło – prosi, „Ale, Szefie!”, na co Wałęsa: „A co z niebieskim tubodoładowaniem?” No i sprawa załatwiona.

      Franciszek Cybula w wywiadzie dla Opoki nie wspomina, jak się do niego zwracał Wałęsa. W ogóle, mało już mówi. Tym bardziej też nie opowiada, jak wyglądała na przykład taka spowiedź i czy, kiedy on karmił Wachowskiego opłatkami, to Wachowski był wyspowiadany, czy mówił Księdzu, żeby dawał tę komunię i nie robił cyrku. No i może nie mniej ważne – czy on do Wachowskiego też się zwracał per „Szefie”?

      Myślę o tej całej przedziwnej sytuacji, i nie mogę przestać myśleć, że oto mamy za sobą 2000 lat Kościoła, a ksiądz Franciszek Cybula jest jednym z tego Kościoła kapłanów; że być może, teraz, kiedy piszę ten tekst, on tam siedzi na tej swojej sopockiej parafii i wspomina, jak to miał kiedyś swego szefa. Nie jakiegoś proboszcza, biskupa, czy papieża, a może nawet i bezpośrednio Jezusa Zmartwychwstałego, ale samego Lecha Wałęsę.

      I nagle przychodzi mi do głowy myśl taka oto, że, jak nam wiadomo, minister Wachowski to był z pewnością wesoły człowiek. I czy w tej sytuacji nie jest przypadkiem możliwe, że ta spowiedź, nad którą przez chwilę się tak zadumałem, nie wyglądała tak, że to Cybula przychodził do Wachowskiego, który – już najedzony tymi komuniami – siedział sobie w konfesjonale, a Cybula klękał i mówił „Ostatni raz spowiadałem się wczoraj rano”?

      Na co Wałęsa odwracał się od telewizora i krzyczał do swojego duchowego przewodnika: „Ciszej tam, bo za cholerę nic nie słychać!”

 

 

Zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl   i kupowania moich książek. Naprawdę warto.

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka