Paweł Burdzy Paweł Burdzy
1013
BLOG

Wietrzenie stolicy o smaku herbaty

Paweł Burdzy Paweł Burdzy Polityka Obserwuj notkę 32

Tegoroczne wybory do Kongresu USA są jeszcze bardziej ekscytujące niż wybory prezydenckie sprzed dwóch lat. Wszystko za sprawą Tea Party – popierani przez nią kandydaci mają szansę pokonać 2 listopada wielu przedstawicieli politycznego establishmentu.
 

Pod pojęciem Tea Party kryje się według różnych szacunków od 1.400 do 2.800 oddolnych grup. Od liczących kilkanaście tysięcy członków i dysponujących milionami dolarów (z dobrowlnych składek) jak Tea Express Party czy Freedom Works, po kilkudziesięcioosobowe grupy sąsiedzkie. Wspólny mianownik tego pospolitego ruszenia obywateli to gniew związany z fatalnym stanem gospodarki (ostatnie badania pokazują, że 85 proc. Amerykanów jest wściekłych/ złych/ nie zadwolonych z obecnej sytuacji ekonomicznej) i niechęć do politycznego establishemntu z Waszyngtonu. – Nigdy nie byłem w stolicy – powiedział z dumą na wiecu kandydat na senatora ze stanu Wisconsin, wspierany przez Tea Party. Ten właściciel firmy ze sprzętem medycznym rzucił wyzwanie uważanemu za jednego z najbardziej niezależnych członków Senatu i sondaże wskazują, że ma szanse wygrać. Deklaracja „nie jestem politykiem, nie jestem z Waszyngtonu” może być w tym roku przepustką do wielu karier politycznych.
 

Powrót do Ojców-Założycieli
 

Bezrobocie utrzymujące się od dwóch lat na poziomie ponad 9 proc. (tyle osób pobiera zasiłki a wraz z tymi, którzy przestali już szukać pracy nawet 14 proc.).  13 bilionów (13.000.000.000.000) dolarów zadłużenia budżetu federalnego dające 300 mld dolarów samych odsetek do spłacenia na rok. Deficyt budżetu federalnego ponad jeden bilion dolarów drugi rok z rzędu, co przyniesie podwyżkę podatków. Gdy się czyta te statystyki, zdenerwowanie zwykłych Amerykanów wcale nie dziwi. Gdyby szukać polskiego odpowiednika ruchu, trzeba by sięgnąć po wałęsowskie hasło „wietrzenia Warszawy”.

Sami uczestnicy ruchu odwołują się do pojęcia „ograniczonego rządu” – tak jak pojmowali go Ojcowie-Założyciele USA – a także zapisów Konstytucji z jej Kartą Praw z  1787 r. Sama nazwa „herbacianej partii” to bezpośrednie nawiązanie do wydarzeń z 1773 r. – kiedy  koloniści z Bostonu protestując przeciwko przymusowi płacenia podatków Londynowi, wysypali do rzeki dostawę brytyjskiej herbaty. Zorganizowani w Boston Tea Party stali się zaczynem, który doprowadził do Deklaracji Niepodległości i powstania USA. Współczesny ruch Tea Party powstał na fali pogarszającej się sytuacji gospodarczej i wielkich interwencji rządowych w końcu 2008 r. Co ciekawe, wielkie znaczenie dla jego popularyzacji miało spontaniczne wystąpienie na żywo komentatora ekonomicznej stacji CNBC Ricka Santelli. W  lutym 2009 r. skrytykował on w ostrych słowach „promowanie złych zachowań” gospodarczych przez rząd, zaledwie w miesiąc po objęciu prezydentury przez Baracka Obamę (link tutaj: http://www.cnbc.com/id/15840232?video=1039849853).
 

Gej i ewangelik razem przeciw rządowi
 

Do pewnego momentu główne amerykańskie media (z wyjątkiem Fox News Channel) zdawały się lekceważyć ruch, eksponując co bardziej radykalne wystąpienia, elementy rasistowskie (krytykowanie Obamy = atak na pierwszego czarnego prezydenta) lub kłótnie, bójki czy agresywne okrzyki na wiecach i marszach. Im bliżej wyborów, tym bardziej widać że Tea Party to potężna siła. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej ruchowi „herbacianemu”, to nie odpowiada on stereotypowi „białych, wściekłych konserwatystów”. Choć na pewno populistyczny w swych korzeniach, ruch można uznać za konserwatywny jedynie w sensie klasycznym, gdzie konserwatyzm oznacza więcej osobistej wolności, mniejszą ingerencję rządu w życie obywateli, mniej podatków i wydatków budżetowych.
 

Publicystka Peggy Noonan pisze wręcz, że Tea Party “ocaliły Partię Republikańską”, która przez lata u władzy  stała się  „otłuszczoną, nieszczęśliwą, skłóconą”  partią establishmentu.  I która dawno odeszła od ideałów ograniczonego rządu promowanego przez Ronalda Reagana, czego największym przejawem były rozbuchane wydatki budżetu federalnego za prezydenta George’a W. Busha. Jeszcze dalej poszedł Dick Morris (kiedyś główny spindoktor Billa Clintona), twierdząc Grand Old Party (GOP – jak nazywa się Republikanów) dzięki ruchowi „herbacianemu” wróciła do korzeni, otwierając się na wyborców umiarkowanych, także z dużych miast i stanów uważanych za bastiony Partii Demorkatycznej. „Platforma wyborcza Tea Party nie zajmuje się zagadnieniami socjalnymi i kulturowymi. Tutaj antyaborcyjni ewangelicy klepią się radośnie po plecach z zadeklarowanymi gejami o libertariańskich poglądach. Wszystkich jednoczny gniew przeciw polityce gospodraczej administarcji Obamy, lęk przed deficytem budżetowym i strach na myśl o nadchodzących podwyżkach podatków” napisał ostatnio Morris.
 

Czy „herbatniki” zmienią politykę?
 

Przez ostatnie dwadzieścia lat, politykę USA zdominowały wojny kulturowe, a kandydaci GOP na swoich sztandarach nieśli hasła 3GA (God, guns, gays, abortion – Bóg, swobodny dostęp do broni, niechęć do zwiększania praw homoseksualistów, walka z dopuszczalną w Ameryce aborcją). Udział przedstawicieli Tea Party w prawyborach republikańskich spowodowała wyraźne przesunięcie zainteresowań całej partii w kierunku idei fiskalnej odpowiedzialności i ograniczonego rządu federalnego.  Tea Party Express, przy wielkim współudziale byłej kandydatki na wiceprezydenta Sary Palin, dzięki tym hasłom pokonało kilku przedstawicieli estasblismentu Partii Republikańskiej a teraz walczy o fotele w Izbie Reprezenatntów i Senacie z kandydatami Partii Demokratycznej.
 

Rzeczywiście jest coś niesamowietgo w tym, że obok tradycyjnych prawicowców, można w ruchu znaleźć ludzi którym do prawicy daleko, ale których odrzucają dalekosiężne plany rządowej ingerencji prezydenta Obamy i kontrolujących obie izby parlamentu jego kolegów i koleżanek z Partii Demokratycznej. Prawdziwym przebojem internetu stał się wywiad udzielony przez Maureen „Moe” Tucker, byłą... perkusistkę undergroundowego zespołu Velvet Underground, mocno zaangażowanej w działalność lokalnej Tea Party. Powiedziała w nim, że jest „wściekła”,  bo kraj zdaje się być „na drodze do socjalizmu” (link:  http://www.youtube.com/watch?v=v30CZ_g2aqQ).
 

Czy to wystarczy, aby zmienić politykę amerykańską na stałe? Analitycy są zgodni, że Tea Party wzniosła wielki entuzjazm i zaangażowanie, dzięki czemu Republikanie mają szansę na duży sukces w wyborach. Ich mądrość polegała na tym, że jako partia opozycyjna potrafili zaadoptować wielki, oddolny ruch społeczny. Gdyby nie to, kandydaci Tea Party startowaliby jako przedstawieciele trzeciej siły. A wtedy? W niektórych przypadkach na pewno wygraliby kandydaci Partii Demokratycznej, korzystając z rozbicia głosów niezadowolenia z rządów Obamy. Ale ciekawy jest przykład wyborów gubernatorskich w Kolorado. Startuje w nich, jako przedstawiciel American Constitution Party, były republikański kongresmen Tom Tancredo. Sondaże pokazują, że ma – choć oficjalnie jest przedstawicielem trzeciej partii – ledwie kilka punktów starty do lewicującego Demokraty a obaj mają w granicach 40 proc. Oficjalny przedstawiciel GOP, także sympatyk Tea Party ale mniej radykalny, ma ok... 10 proc. poparcia i rozważa czy nie wycofać się z wyścigu.
 

Jedno nie ulega wątpliwości: jeśli Republikanie wygrają 2 listopada wybory, to wielki udział w tym sukcesie będzie miało setki tysięcy lokalnych aktywistów Tea Party rozsianych po całym kraju.
 

* tekst ukazał się pierwotnie na portalu wPolityce.pl

 78 297

"Benia mówi mało, ale on mówi smacznie"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka