tad9 tad9
3808
BLOG

przeciwko "koniecznościom dziejowym"(2)

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 40

    I znowu dopadła nas „konieczność dziejowa” (długo sobie nie poodpoczywaliśmy). Tym razem uświadomił nam jej istnienie minister Sikorski, który oznajmił, że Europa albo się sfederalizuje, albo zginie. Jeśli idzie o same „konieczności dziejowe” to mam mieszane uczucia. Toć nawet za mojego (co prawda coraz dłuższego) życia odwołano jedną „konieczność dziejową” i jeden „koniec historii”, nie wspominając już o koniecznościach i oczywistościach mniejszego kalibru. Co ciekawe, przy całej tej zmienności względnie trwali okazali się osobnicy, którzy te konieczności najpierw ogłaszali, a potem odtrąbiali (czy raczej przerzucali się na nowe). Wszystko to, niestety zrobiło mnie dziejowym sceptykiem i pesymistą. Są na przykład ludzie, którzy twierdzą, że w 2012 z całą pewnością nastąpi koniec świata, a ja – choćbym chciał – nie mogę wykrzesać z siebie takiego optymizmu i twierdzę, że ludzkość raczej będzie się jeszcze ze sobą męczyła długie tysiąclecia. Ale zostawmy podobne dygresje i wracajmy do naszego ministra.

    A więc, zdaniem Sikorskiego Unia Europejska wpędziła państwa członkowskie w takie kłopoty, ze mogą się one z nich wywinąć tylko kosztem utraty suwerenności. Inaczej może być wojna, tak, jak to dawniej bywało, a tego przecież chcielibyśmy uniknąć. No dobrze, ale o co dawniej toczono te wojny? Ano, z grubsza rzecz biorąc o zakres samostanowienia: jedni chcieli powiększyć obszar swojego samostanowienia, a drudzy się przed tym bronili. Tak więc istota sprawy właściwie się nie zmienia, za to zmieniły się metody, a sukces UE polega na tym, że teraz obszar samostanowienia paru silniejszych graczy powiększyłby się bez konieczności wojowania. Oczywiście pokój to rzecz nie do pogardzenia, ale warto przypomnieć, że nie o to chodziło, a przynajmniej – tak nam mówiono. Przecież pamiętamy jeszcze (?) całą tą przedakcesyjną propagandę: wejście do UE wcale nie ogranicza suwerenności wchodzącego – to był dogmat.

- Ale czy aby na pewno, nie zmierza to wszystko do jakiegoś federacyjnego superpaństwa ze stolicą w Brukseli lub Berlinie? - pytali wtedy eurorealiści.

Skądże! - odpowiadali euronaganiacze – i w ogóle co to jest „federacja” i gdzie leży Berlin?

    Tak to mniej więcej było, a teraz proszę – jest całkiem inaczej, z czego wynika, że projekt Unii Europejskiej, jakim go znaliśmy stał się w ciągu paru lat anachroniczny, co powinno wpędzić euroentuzjastów w poważną konfuzję. No chyba, że mieliśmy do czynienia ze spiskiem, w ramach którego złotouści euronaganiacze bujali publiczność na potęgę, a euroentuzjaści im w tym na zimno basowali. Tak czy owak – nie warto się specjalnie przejmować tym, co dziś jedni i drudzy mają do powiedzenia, bo skoro ich prognozy albo marnie się sprawdzają, albo też są zwykłym oszustwem, to czym tu sobie zawracać głowę?

    Wiem co chcesz w tym miejscu wykrzyczeć drogi euroentuzjasto. Chcesz powiedzieć, że upraszczam, wulgaryzuję, a - przede wszystkim – nie rozumiem momentu dziejowego. Po pierwsze bowiem – czasy się zmieniają (globalizacja i tak dalej...) więc łączenie się w większe organizmy to zwyczajna konieczność, a – po drugie – błędem jest przedstawianie procesu federalizacji jako jednokierunkowego transferu suwerenności – od państw słabszych, ku silniejszym, albowiem korzyści będą tu ogólne i każdy coś tam sobie uszczknie. Więc w sumie łączymy przymus z przyjemnością.

    Widzę w tym wywodzie pewne pęknięcie. Ostatecznie jeśli mamy do czynienia z koniecznością i planem awaryjnym, to po co jeszcze mówić o przyjemnościach? Oczywiście mogło się zdarzyć, że – jak rzadko w historii – konieczności zbiegły się z przyjemnościami, warto jednak zwrócić uwagę, że nie wszyscy zdają się podzielać ten punkt widzenia. Są wszak w Europie i okolicach kraje, które unikają konieczności, czy odmawiają sobie przyjemności wchodzenia do ponadnarodowych organizmów federacyjnych. Ot, na przykład robi tak Norwegia, Szwajcaria czy Izrael. Tu usłyszę, że każde z nich ma coś, czego Polsce brak. Norwegia ma ropę, Szwajcaria banki, a Izrael porządnie zorganizowaną diasporę, USA, no i bombę atomową. No dobrze, a więc mając tak archaiczne, by nie powiedzieć prymitywne atuty jak bogactwa naturalne, forsa, rozbudowana sieć wpływów i broń można się wywijać dziejowym koniecznościom? Skoro tak, to może czasy nie zmieniły się aż tak bardzo, jak nam się to wmawia i historię napędzają te same toporne mechanizmy, co dawniej (no, może trochę ładniej uszminkowane). Popatrzmy więc na przyszłość Unii biorąc pod uwagę tak odwieczne zmienne jak kierunki migracji, ekspansje terytorialne czy demografia.

    Z tej perspektywy widok, niestety jest mało budujący. Otóż, od pewnego czasu Europa się zwija. Ostatecznie jeszcze kilkadziesiąt lat temu jedna Anglia, przy pomocy garstki oficerów i urzędników kontrolowała Indie, a dziś Anglicy mają problem z kontrolowaniem porządku na ulicach własnej stolicy. Jeśli zaś idzie o migracje, to o ile do początków XX wieku Europa eksportowała miliony kolonistów (głównie do obu Ameryk), o tyle dziś raczej sama jest kolonizowana przez różne egzotyczne ludy. Oczywiście zdarzają się też europejskie migracje wewnętrzne. Na przykład z odnoszącej niebywałe sukcesy III RP wieje kto może, a konkretnie wieje na zachód kontynentu, często po to, by opiekować się rosnącą tam populacją staruszków. Tu potrącamy o demografię – Europa nie tylko się nam zwija, ale i starzeje. Nie są to, niestety wesołe symptomy i może za ileś tam lat jakiś nienarodzony jeszcze dziejopis obśmieje dzisiejsze „konieczności historyczne” i orzeknie, że – jak się ostatecznie okazało - Polska przegrała swoje szanse około roku 1717, a Europa dwa wieki później – z chwilą rozpoczęcia pierwszej wojny światowej, która – tak naprawdę – była przecież europejską wojną domową.

   Będzie, jak będzie w każdym bądź razie dotąd bywało tak, że cywilizacje, które przestawały być ekspansywne wkrótce kończyły marnie. Więc UE może i jest w stanie przekształcić w jakiś „polski obszar etnograficzny” twór tak pokraczny jak III RP, ale nie założyłbym się o to, czy odniesie globalny sukces w dłuższej perspektywie. Kto wie, czy wszyscy – razem z Niemcami – nie skończymy np. jako podwykonawcy pracujący dla chińskich koncernów. A raczej – czy nie skończą tak nasze wnuki. Może tak się stanie, a może nie stanie, ale pewne jest jedno: jeśli perspektywicznym protektorem faktycznie okażą się Chiny, to w „Gazecie Wyborczej” naczytamy się do rozpuku o wyjątkowych walorach chińskiej kultury, o pilnej potrzebie melanżu katolicyzmu z konfucjonizmem, o antyazjatyckich uprzedzeniach endecji oraz o fascynującej historii żydowskich enklaw w Państwie Środka. Oraz – rzecz jasna – o „konieczności historycznej”. Tym razem w kolorze żółtym.


PS

Tak, wiem, że nic nie jest w stanie skwasić entuzjazmu eurofederastów, i że mi powiedzą: najlepszym rozwiązaniem problemów o których piszesz jest europejska federacja. Gdyby ich zapytać jak podnieść poziom polskich „komedii romantycznych” odpowiedzieliby pewnie to samo...

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka