pwilkin pwilkin
532
BLOG

Afera hazardowa: krótki ogląd sprawy

pwilkin pwilkin Polityka Obserwuj notkę 4

Minęło już parę dni od czasu wybuchu czegoś, co w mediach przyjęło się już nazywać aferą hazardową, a ja obserwuję ciąg wydarzeń i próbuję go złożyć w jakąś sensowną całość. Cała sytuacja jest bowiem poważna i wymaga starannej rekonstrukcji. Czy mamy do czynienia faktycznie z korupcją, czy "tylko" z nadużyciem władzy? Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa Kamiński? Gdzie w tym wszystkim siedzi premier? Był przeciek czy go nie było? Te wszystkie pytania na pewno domagają się odpowiedzi.

Zacznijmy od końca. W "Rzeczypospolitej" ukazuje się stenogram z podsłuchów, jakie CBA prowadziła u biznesmenów z branży hazardowej. Wynika z nich jasno, że Zbigniew Chlebowski uwikłany jest w prace nad ustawą hazardową i, przynajmniej deklaratywnie, pomaga biznesmenom w przeforsowaniu korzystnej dla nich wersji ustawy. Co więcej, od pewnego momentu panowie wiedzą, że są "na cenzurowanym" i miejsca spotkań wybierają z dala od życzliwych bądź nieżyczliwych uszu.

Skąd nastąpił przeciek danych do "Rzepy"? Jak zwykle - nie wiadomo. Kamiński rozesłał materiały do takiej liczby instytucji, że prześledzenie źródeł przecieku jest faktycznie niemożliwe. Trudno podejrzewać, że nie spodziewał się wycieku danych do prasy, na pewno musiał się z tym liczyć, może nawet tego oczekiwał. Pytanie zatem, jakie cele miał Kamiński w takim postępowaniu?

Pojawiła się tutaj wersja, wspierana przez część posłów i działaczy PO, że Kamiński wykonał "uderzenie wyprzedzające", bo miał niedługo usłyszeć zarzuty prokuratorskie. Taka wersja może być prawdziwa, ale co najwyżej w części. Chronologia wydarzeń wyklucza raczej tę kwestię jako jedyną motywację Kamińskiego. Popatrzmy bowiem, co się działo wcześniej.

W sierpniu Kamiński przychodzi do premiera i informuje go o problemach z ustawą hazardową. W dyskusji pada ze strony premiera pytanie, czy sprawa jest rozwojowa i potencjalnie kryminalna, czy też nie. Szef CBA informuje premiera, że wartość procesowa materiałów jest raczej żadna, natomiast istnieje poważne zagrożenie toku prac nad ustawą hazardową. To skądinąd sytuacja kuriozalna - działanie niebezpieczne dla państwa nie podpada pod żaden paragraf. Kamiński jednak akcentuje konieczność interwencji w proces legislacyjny przed premiera - ważniejszą w tym momencie niż dalsze postępowanie operacyjne, które i tak prawdopodobnie nie przyniesie wymiernych efektów. Tusk postanawia zatem porozmawiać z zaangażowanymi w sprawę, wysyłając prosty komunikat "widzimy to", mając nadzieję, że po jego interwencji próby wpływu na proces legislacyjny ustaną. Tak się dzieje i sprawa wydaje się zamknięta.

Tutaj trzeba zatrzymać się i odpowiedzieć na pytanie: dlaczego Tusk w tym momencie nie zdymisjonował Drzewieckiego i nie odsunął na boczny tor Chlebowskiego? Podejrzewam, że dla premiera wizerunkowa strata, jaką byłaby nagła dymisja ministra sportu i szefa klubu, przeważała nad ewentualną korzyścią z ujawnienia nieciekawych powiązań we własnych szeregach. Zwłaszcza, że dla wyborców PO ta kwestia nie jest akurat kluczowa - jeśli ktoś chce głosować na partię przede wszystkim ze względu na deklarowaną dbałość o czystość i przejrzystość relacji między politykami a biznesami (deklarowaną, bo jak eumenes słusznie przypomniał, jak Artur Zawisza dostawał tytuł "Zasłużony dla SKOKów" za jego prace nad ustawą poświęconą tymże, to pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował), to i tak głosuje na PiS i jedna akcja tutaj niewiele zmieni. Poza tym premier prawdopodobnie uznał, że owe rozmowy były może czymś nagannym, ale niczym wyjątkowym - i nie ma tutaj co oburzać się na Tuska, bo takie są po prostu realia polskiej polityki, nie tylko w wydaniu PO (vide wspomniany Zawisza czy chociażby Piecha). Wystarczy zatem pogrozić palcem, przypomnieć życzliwie, że "CBA czuwa", a problem się sam rozwiąże.

Kamiński jednak najwyraźniej nie miał ochoty robić za Tuskowego straszaka, zwłaszcza, że rozwiązanie przyjęte przez Tuska, czyli zamiecienie sprawy pod dywan, ideologicznie mu prawdopodobnie nie odpowiadało. Do tego doszła kwestia zarzutów prokuratorskich pod jego adresem. Szef CBA mógł odnieść całkiem uzasadnione wrażenie, że ktoś postanowił się pozbyć niewygodnego "oglądacza". Niewykluczone zresztą, że jakieś sugestie kanałami partyjnymi popłynęły - na pewno ich źródłem nie jest Tusk, bo Tusk naprawdę CBA jako straszaka potrzebuje, głównie dlatego, że sam nie ma czasu ani środków na pilnowanie porządków we własnych szeregach, a pamięta, jak afery korupcyjne załatwiały poprzednie rządy. Dla Kamińskiego jednak sytuacja zaczęła być podbramkowa. Wiedział, że zebrane przez niego materiały na wierchuszkę PO są słabe, wiedział też, że jeśli przeciekną one jakkolwiek już po postawieniu mu zarzutów, to wtedy dopiero nie będą nic nie warte - ich słabość zostanie dodatkowo wzmocniona przez wersję pt. "zemsta sfrustrowanego szefa CBA". Postanowił więc przedstawić własną, jak to się ładnie dzisiaj mówi, narrację: "ja tu ganiam podejrzanych typków, a co po niektórzy chcą się mnie z tego tytułu pozbyć".

Cała sprawa jest w ogóle zresztą ilustracją totalnego braku zaufania między ważnymi instytucjami państwowymi. Tusk nie ufa Kamińskiemu na tyle, żeby potraktować z pełną powagą jego zastrzeżenia do Chlebowskiego i Drzewieckiego, jeśli dowodów korupcyjnych nie ma. Kamiński nie ufa Tuskowi na tyle, żeby wierzyć, że Tusk naprawdę Kamińskiego potrzebuje i nie ma interesu w jego odwołaniu. Obaj trochę patrzą na drugą stronę przez pryzmat stereotypów - Tusk jest dla Kamińskiego obrońcą kolesiów, Kamiński dla Tuska - fanatykiem, który w imię własnej wizji walki z korupcją będzie prowadził indywidualną krucjatę. Paradoksalnie, obaj działając pod wpływem tych stereotypów umacniają taki wizerunek jeszcze bardziej.

Co z takiej wizji sprawy wynika? Właściwie niewiele. Nie wiem, czy dowiedzieliśmy się czegoś nowego. Kamiński ideologicznie forsuje wizję lustracji, w której winne są konkretne powiązania, a nie system, więc dla niego ważne jest karanie konkretnych osób "powiązanych". Tusk nie ma chyba złudzeń, że takie rozmowy są powszechne, tylko nie bardzo potrafi coś z tym zrobić - z jednej strony, ma na głowie kryzys i nie ma czasu na zajmowanie się legislatywą z tematyki lobbyingu (co symptomatyczne: naciski Chlebowskiego spotykały się ze sprzeciwem nie ze względów ideowo-etycznych, tylko dlatego, że akurat ta kasa od przemysłu hazardowego była w budżecie pilnie potrzebna), z drugiej strony - nie bardzo może wyrzucić bliskich sobie ludzi i zastąpić ich innymi. No bo niby kim? Żadnej gwarancji, że "nowi" będą uczciwsi i mniej uwikłani, za to na pewno mniejsza nad nimi kontrola, bo Chlebowskiego i Drzewieckiego Tusk przynajmniej zna. Dopóki nie będziemy mieli w polskiej polityce, jak to pisze Ernest Skalski, dobrych mechanizmów clearingu, dopóty takie sytuacje nie będą miały dobrego rozwiązania. Jak się kończy takie dymisjonowanie ministrów "na szybko", przekonał się Jarosław Kaczyński, który Dorna zastąpił Kaczmarkiem. Przyszło mu potem tego gorzko żałować.

Niestety, nasza scena polityczna kolejny raz (o tym pisze dla odmiany Norbert Maliszewski) spaprała okazję, żeby taką aferę przekuć na coś pozytywnego. Obie strony okopały się na swoich stanowiskach: PiS, wsparty przez prezydenta (natychmiast kogoś aresztować!) znów chciałby robić z tego dowód na istnienie Układu i konieczność zrywania indywidualnych powiązań, PO z braku rozwiązań i przyciśnięta do muru będzie akcentować, że całe wydarzenie było może niefortunne, ale na pewno na szczególną uwagę nie zasługuje, bo jest po prostu typowe. Co gorsza, będą mieli rację. Co gorsza, bo taki system jest ewidentnie patologiczny. Gdyby PiS nacisnął na PO i wymusił teraz pracę nad ustawą antylobbyingową (a nie komisję śledczą), to może mielibysmy jakiś krok naprzód. Ale nie naciśnie, bo PiS uparcie wierzy w wersję z Układem i indywidualnymi powiązaniami, nie chcąc zauważyć prostego faktu, że na zatrutej glebie zdrowy owoc nie wyrośnie. PO dla odmiany tematu nie będzie drążyć, bo jest kiepski wizerunkowo, a dla samego PO korupcja w takim wydaniu jest kwestią drugorzędną.

Ot, nasze polskie piekiełko.

pwilkin
O mnie pwilkin

W pewnym momencie człowiek już nie wytrzymuje i musi te parę słow napisać... Dlaczego nudny? Bo postaram się, aby nie było płomiennych mów, wielkich słów i rzucania gromami, tylko chłodne, rzeczowe analizy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka