dAquin dAquin
219
BLOG

Tusk: Polskość to nienormalność

dAquin dAquin Polityka Obserwuj notkę 3

 

             Podczas mojego ostatniego pobytu w Polsce miałem okazję długo rozmawiać z dwiema nauczycielkami. Były bardzo poruszone wydarzeniami związanymi z Katastrofą Smoleńską. Miałem wrażenie, że są jakby żywcem wzięte z filmu Ewy Stankiewicz. Pokazywały zdjęcia z pogrzebu prezydenta, opowiadały różne osobiste historie, które – jak przekonywały – towarzyszyły tamtym wydarzeniom, potwierdzając niezwyczajny charakter obecnego czasu. Snuły też rozmaite teorie spiskowe, bez skrupułów oskarżając Rosję, premiera i innych polityków o udział w Tragedii. Widząc ten brak powściągliwości w obciążaniu innych winą za katastrofę, protestowałem czasem, ale – przyznać muszę – niezbyt gorliwie. Miałem świadomość bowiem, że ta nieładna skłonność pań nauczycielek tylko w części ujawnia ich moralną wadę. Miałem świadomość, że istnieje jeszcze inny aspekt tej, bądź co bądź nagannej, postawy, aspekt ukryty, lecz jednocześnie znacznie bardziej interesujący. Żeby go zobaczyć, trzeba odstąpić od moralnego ujmowania rzeczy. Oburzanie się zatrzymuje nas na ogół na powierzchni danego zjawiska i nie pozwala dostrzec jego głębi. Tymczasem to, co tam się kryje, jest o wiele bardziej istotne niż powierzchnia, którą ogląda się zgorszonym wzrokiem i wobec której łatwo, nazbyt łatwo formułuje się sądy.
 
            Potrzeba widzenia w Rosji, premierze, obecnym rządzie wrogów prezydenta tak zaciekłych, że aż zdolnych do uczestnictwa w przerażającej zbrodni, bierze się także stąd, iż ludzie noszą w sobie poczucie zdrady, bycia oszukanym, opuszczonym. To nie tylko prezydent był przez ponad cztery lata wykpiwany przez media i przedstawiany jako oszołom, to wyśmiewana i wykpiwana była również cząstka nas samych. Ta cząstka nas samych, która między innymi wybudowała Muzeum Powstania Warszawskiego, aby uczcić kolejny – mógłbym rzec za innymi – durny, bezrozumny, bezsensowny zryw Polaków przeciw przeważającej potędze wroga. Zryw w imię czego? W imię dziwnie pojętej narodowej godności, przekraczającej wszelkie doczesne jej rozumienie. W imię poczucia swej wyjątkowości, niezwykłości swej historii, która potrafi znaleźć jakąś paralelę jedynie w dziejach Izraela, w równie bezsensownym upieraniu się o potrzebę istnienia i kontynuacji własnej, narodowej, jedynej w swym rodzaju, rozmowy z Bogiem. Tylko tam (choć pewnie i nie tylko) znaleźć można momenty historii równie niedorzeczne i silnie zabarwione mitem: wyjście z Egiptu, z Babilonii, zrywy straceńcze przeciw wielkiej Grecji, a potem Rzymowi...
 
            W tej nienormalnej historii – jak wierzymy – Bóg mówił do swego narodu i objawiał się przez proroków, a w ostatecznych czasach objawił się przez Syna (Hbr 1, 1-2). Tenże naród, w którym od lat przeglądamy się – świadomie lub nieświadomie – jak w lustrze, wytworzył dla potrzymania swego ducha wiele mitów na temat swej przeszłości, których historyczność dzisiaj nietrudno obalić. Ten właśnie naród, czując się tożsamy bardziej ze swoją religią niż ze swoją Ziemią Obiecaną, gdy bił się z przerastającym go siłą przeciwnikiem, nie bronił swych granic. On bronił prawa do swojej wyjątkowości, a granic jedynie drugorzędnie, jako koniecznych ram do posiadania wolności w stanowieniu, kim się jest i kim się być chce. Tenże „lud święty” bronił prawa do bycia innym ludem niż wszystkie inne znane mu ludy, innym poprzez swoje odniesienie do Boga, przekraczające ramy doczesności.
 
            Bohaterskie bicie się w licznych wojnach, beznadziejnych i z góry przegranych, jest czymś durnym jedynie w perspektywie doczesnej. Nie jest śmieszne, ani bezsensowne, gdy widzi się tę rzecz inaczej, w perspektywie tego, co obronić trzeba. Nie granic przecież się broni, ani niepodległości, broni się ducha, to znaczy tego odniesienia do Boga, które wyrasta z tego świata i jest większe niż śmierć. Ono właśnie, aby przeżyć potrzebuje co rusz nowych świadków swego istnienia. W tym właśnie sensie wojny, powstania, zrywy narodowe nigdy nie są przegrane.
 
            Przez całą III Rzeczypospolitą byliśmy świadkami zabijania wspomnianego ducha, a w ostatnich latach proces ten jakby przybrał na sile. Nigdy wcześniej bowiem to, co polskie, nie spotkało się chyba z taką pogardą. Kiedy więc ludzie, snując spiskowe teorie, przekonują mnie, że premier miał swój niechlubny udział w Katastrofie Smoleńskiej, niezbyt gorliwie protestuję. W pewnym sensie jest to bowiem prawda, której ci ludzie nie umieją inaczej wyrazić. W śmierci swego śmiesznego prezydenta widzą zabójstwo, zamach na istotną cząstkę swej duszy. Widzą zdradę wielką, zdradę wobec własnej historii, własnych dziejów, własnej narodowej rozmowy z Bogiem. Domagają się zbadania tej zbrodni, a ostatnio dostępu do czarnych skrzynek samolotu. Domagają się, choć wiedzą już, co tam znajdą… Nic. Nic takiego, co mogłoby przeszkodzić im wierzyć w to, w co wierzą. Nie ma tam, w owych tajemniczych skrzynkach, żadnego dowodu na to, iż winę za śmierć owej cząstki duszy ponosi sama ta dusza, głupia i nierozumna, uosobiona przedziwnie w postaci „niedoświadczonego”, „nieroztropnego” pilota.
 
            Śmierć naszego „śmiesznego” prezydenta, która przeżyliśmy ostatnio, jakby w symboliczny sposób objawiła inną śmierć, a mianowicie tę, która przyszła już wcześniej do dusz wielu Polaków. Pisał o tym przecież sam premier: Polskość to nienormalność — takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi. […] Polskość w rzeczy samej jest nieadekwatną do ponurej rzeczywistości projekcją naszych zbiorowych kompleksów. Piękniejsza od Polski, jest ucieczką od Polski tej na ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem(Donald Tusk, Polak rozłamany, ZNAK 1987, nr 11-12).

 

dAquin
O mnie dAquin

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka