Historia wojen uczy, że w większości przypadków nie jest możliwe trwałe opanowanie dużego kraju, w obliczu zdeterminowanej kampanii partyzanckiej, wrogiej postawy ludności i znacznej pomocy zagranicznej. Nawet największe i najsilniejsze armie w historii ludzkości musiały uznać wyższość wroga rozpływającego się na polach, w lasach i miastach.
Walka z takim przeciwnikiem jest bowiem niezwykle trudna, stresująca i nieokreślona – nie ma w niej początku ani końca, w miejscu jednego pokonanego wroga pojawiają się następni, nie ma jasno określonego punktu, którego osiągnięcie oznacza zwycięstwo. Jest to wysoce deprymujące i wyczerpujące, gdyż walka w długim terminie wydaje się beznadziejna. Taką lekcję pokory otrzymały już niezwyciężone legiony rzymskie podczas kampanii w Germanii za rządów cesarza Oktawiana. Napoleon I, uznawany przez wielu za najlepszego wodza wszech czasów, zaprzepaścił swoje imperium w wyniku… dwóch kampanii „partyzanckich”. W pierwszej stracił większość ze swoich 600 tys. żołnierzy idących na Moskwę na skutek chorób, wycieńczenia, ataków Kozaków, lokalnych grup milicji i chłopów, dobijających zmęczonych marszem, zimnem lub chorobą piechurów.
W drugiej miał realną szansę pokonać koalicję Rosji, Prus, Anglii i Austrii nawet po klęsce wyprawy na Moskwę, gdyby nie fakt, że jego 250 tys. zaprawionych w bojach wiarusów ugrzęzło w 1813 roku w Hiszpanii, walcząc z partyzantami wzmacnianymi przez niewielki kontyngent regularnych wojsk księcia Wellingtona. W najważniejszym momencie zabrakło ich na polach bitew pod Dreznem i Lipskiem. W niedalekiej przeszłości o sile partyzantów przekonała się uznawana za niepokonaną armia Stanów Zjednoczonych. Toczona głównie w latach 1961–1972 batalia w Wietnamie kosztowała Stany Zjednoczone 58 tys. zabitych i 153 tys. rannych oraz gorycz pierwszej przegranej wojny w XX wieku. Ponownie armia tego kraju uznała wyższość partyzantów w Afganistanie, wycofując większość oddziałów bojowych do 2013 roku. Zostały one zastąpione siłami rdzennie afgańskimi, a pokój, w pewnej mierze, zapewniła polityka opłacania regionalnych watażków w zamian za powstrzymywanie się od agresji.
Obecnie zajęcie Polski, w trybie wojny konwencjonalnej, wymaga pokonania stutysięcznej armii zawodowej. Biorąc pod uwagę, że znaczna część wojskowych zajmuje się działaniami logistyczno-administracyjno-tyłowymi, część bojowa sił zbrojnych to mniej niż 50 tys. żołnierzy. Przy umiejętnie przeprowadzonym z zaskoczenia ataku lotniczym i rakietowym poważna część tych oddziałów zostałaby wyeliminowana w ciągu kilku pierwszych dni ewentualnej wojny. Oznacza to, że w przypadku ataku sił lądowych przeciwnika polskiej niepodległości będzie strzec zaledwie kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy w oddziałach bojowych. To zdecydowanie zbyt mało, aby uniemożliwić zajęcie kraju. Dlatego też trzeba wzmocnić te siły oddziałami Gwardii Narodowej, czyli przeszkolonymi oddziałami rezerwy, które mogą zasilić oddziały regularne oraz natychmiast przejść do walki partyzanckiej. Realna do osiągnięcia liczebność takiej formacji to 500 tys. w ciągu ośmiu lat od wdrożenia Programu Armia Obywatelska.
To drugi fragment wydanej przeze mnie książki „Armia Obwatelska”. Ciąg dalszy będę publikował w kolejnych postach.