KOBIETA KULA KOBIETA KULA
286
BLOG

Dzieciństwo Pod Chorągwi Łomotem czyli Opowieść "Galinki" z Hajduk Wielkich

KOBIETA KULA KOBIETA KULA Kultura Obserwuj notkę 23

Jak ja już w poprzedniej notce mojej wspomniawszy, spędziwszy Święta Bożego Narodzenia w Hajdukach Wielkich, a czując się w ten deseń w domu rodzinnym jak u siebie, zacząwszy po szuflodkach sznupać i żech wysznupała zapiski mojej Mamy napisane swego czasu na konkurs organizowany przez gliwickie Stowarzyszenie w temacie Polsko - Niemieckie Pojednanie.

Mama wprawdzie w konkursie nagrody nie zdobyła, ale za Jej zgodą uznawszy, że trza publicznie kwestie dzieciństwa ujawnić, które to dzieciństwo pod flagami wszelakimi i ich łopotaniem sprawiły w niejednej śląskiej rodzinie historyczny łomot, o którym ku przestrodze dla przyszłych pokoleń, a z szacunku do pokoleń przeszłych pisać należy, dlatego w całości tekst mojej Mamy ja tutaj publikując.

Halina L. "Galinka":

"Moi rodzice i dziadkowie urodzili się na Śląsku, ale najdalsze korzenie prapradziadków sięgają częściowo terenów okolicznych. Tatuś mówił przeważnie po polsku, mamusia po polsku, a później to samo powtarzała w języku niemieckim. W okresie I wojny światowej tatusia, podobnie jak innych młodzieńców ze Śląska wywieziono do pracy w Niemczech. Gospodarz niemiecki słysząc, że rozmawiają ze sobą po polsku i widząc, że piszą po niemiecku, postukał się po głowie. Musieli mu wytłumaczyć, że nie umieją pisać po polsku ponieważ chodzili do niemieckiej szkoły.

W roku 1927 rodzice zawarli związek małżeński, w 1929 urodziła się pierwsza córka. Tatuś pracował jako urzędnik w Starostwie w Katowicach, mama zajmowała się domem. W 1934 przeniesiono tatusia do Magistratu w Chorzowie. Otrzymał służbowe mieszkanie jako administrator budynku. W 1938 urodziłam się ja. Już wtedy, kiedy wiadomo było, że Hitler zagraża Polsce wojną skierowano urzędników na kursy obrony cywilnej. Moją siostrę rodzice zapisali na kurs języka niemieckiego, aby w razie potrzeby mogła kontynuować naukę.

Szczęście zajmowania pięknego, komfortowego trzypokojowego mieszkania na I piętrze przy jednej z głównych ulic Chorzowa trwało do września 1939 roku. W miesiąc po wkroczeniu Niemców musieliśmy mieszkanie opuścić i zapłacić za malowanie mimo, że dopiero co zostało pomalowane w związku z uroczystością I Komunii Świętej mojej siostry. Z mieszkań, które zaoferowano nam w zamian tego, które dotąd zajmowaliśmy najlepsze okazało się dwupokojowe, przejściowe mieszkanie przy głównej ulicy Chorzowa Batorego, w tylnym budynku na zawilgoconym, niskim parterze. Tatuś musiał również opuścić zajmowane stanowisko w Magistracie i podjął pracę jako magazynier.

Moje najstarsze wspomnienia sięgają czasu kiedy skończyłam 20 miesięcy. Przekroczyłam wtedy próg innego mieszkania i oglądając kuchnię i dwa przejściowe pokoje, zaczęłam szukać balkonu. Niestety nie znalazłam go i nie mogłam tego zrozumieć. Pocieszyłam się jednak szybko, bo pod oknem w kuchni była ławka, można było na nią się wspiąć, wejść na parapet, otworzyć okno i zejść na podwórze.

Moja mama dziennie rano w czasie, gdy tata był w pracy, a siostra w szkole, siedziała przy stole i przez dłuższy czas płakała. Nie mogła się pogodzić z tym, że zamieszkaliśmy w mieszkaniu o tak niskim standardzie. Mama uspokoiła się dopiero po słowach dziadka, który powiedział jej, że przecież nie wyszła za mąż za mieszkanie i może je kiedyś opuścić.

Jednego dnia mama postanowiła mnie uczyć niemieckiego. Kucnęła przy mnie, uśmiechnęła się i powiedziała do mnie parę słów po niemiecku. Uśmiech nie pasował mi chyba do niezrozumiałych słów, dlatego bawiąc się akurat pudełkiem od pudru uderzyłam ją nim w twarz.

Język niemiecki zastąpił mi polski, o którym zapomniałam, bo rodzice rozmawiając między sobą po polsku, zawsze robili to w znacznej odległości ode mnie na pewno z obawy, abym nie pochwaliła się innym dzieciom lub sąsiadom.

Bawiłam się najczęściej z koleżanką z mieszkania naprzeciwko nas, na podwórzu, na plantach po drugiej stronie ulicy, przy kolei lub w mieszkaniu. Zawsze były ciekawe stworzenia do obserwacji - w mieszkaniu mrówki, prusaki i karaluchy, w piwnicy ślimaki, a pod wieczór kiedy było cicho na podwórzu z otworu przy ubikacji suchej wychodziły szczury i potem stały pociesznie na dwóch łapkach. Na podwórzu były też kury. Pomagałam wieczorem sąsiadce znosić kury do piwnicy za co otrzymywałam często jajko. Podziwiałam też jej króliki w piwnicy. Sąsiadka ta, mieszkająca na drugim piętrze żartowała sobie mówiąc: "Jak tu bomba wpadnie do naszego budynku to my pójdziemy do nieba, a wy do piekła, bo mieszkacie na parterze. ".

Był czas kiedy mojego tatusia nie było. Był na robotach (wykonywał wykopy) w okolicy Olkusza. Pewnego dnia zatrzymał się rano w kuchni zegar z ciężarkami. Mama sprowadziła sąsiada, który jednak stwierdził, że zegar nie jest zepsuty. Za niedługo przyjechała ciocia z powiadomieniem o śmierci mojego dziadka - ojca tatusia. Tatuś przyjechał wtedy i pojechaliśmy, aby pomodlić się przy zmarłym. Ciocia powiedziała nam wówczas, że wszystkie zegary w całym domu, to jest w trzech mieszkaniach, stanęły same w momencie śmierci dziadka. W pogrzebie jednak nie uczestniczyłam, uznano, że jestem za mała, a miałam wtedy około pięć lat.

Do szkoły zaczęłam chodzić od 6 roku życia. Otrzymałam wtedy dużą "tytę", ale dół jej wypełniono papierem, bo cóż mogli rodzice dać w czasie okupacji jak tylko bardzo mało słodyczy i owoce. Szkoły nie traktowałam poważnie, podchodziłam do tego jako do czegoś tymczasowego. Denerwowały mnie przypięte do bluzek nauczycieli znaczki oznaczające przynależność do partii. Wydawało mi się, że tymi znaczkami wywyższają się ponad innych. Byłam przekorna, nie odrabiałam często zadań na tabliczce i za to obrywałam cięgi od nauczycielki. Musiałam się położyć na ławce, a ona podnosiła mi suknię i biła kijem po siedzeniu. Toteż kiedy wiedziałam, że mama się gdzieś wybiera nie szłam do szkoły tylko bawiłam się na podwórzu i tłumaczyłam zainteresowanym, że "mógł być przecież alarm przeciwlotniczy". Jednego dnia, przy wyjściu ze szkoły rzeczywiście syreny zaczęły wyć na alarm, ja jednak nie chciałam się wrócić do schronu w szkole, aby tam ten czas przetrzymać. Biegiem ruszyłam do domu, nie bardzo patrząc przed siebie i wtedy głową uderzyłam w brzuch policjanta, który zareagował słowami: "Verfluchte...!", dalszych słów już nie słyszałam, bo jeszcze szybciej uciekałam.

Uczono nas w szkole, że trzeba pozdrawiać "Heil Hitler!". Kiedyś mamusia wysłała mnie po coś do sklepu. Zastosowałam przy wejściu pozdrowienie, którego mnie nauczono. Obecni w sklepie ludzie odwrócili się prawie jednocześnie i z taką złością na mnie spojrzeli, że więcej tych słów nie użyłam. Oczywiście byłam zdziwiona, że nie znalazłam uznania dla wyniesionej ze szkoły nauki.

Przy dworcu kolejowym często kwestowano. Używano metalowych puszek. Dzieciom przypinano, po wrzuceniu datku, broszki na ubrania.

Obserwowałam kierującego ruchem policjanta, jednego też dnia zapytałam mamę, dlaczego policjanci prowadzą do pociągu kobietę ubraną tylko w suknię, fartuch i lacie, ale mama nakazała mi być cicho i nie udzieliła żadnych wyjaśnień. Innego dnia przyszli do mieszkania ludzie, którzy prosili o cokolwiek do ubrania i zabawki dla dziecka, bo wszystko stracili w czasie bombardowania. Rodzice dali im coś do ubrania i moją zabawkę, jedyny okręcik.

Z końcem lata 1944 tatuś otrzymał wezwanie do wojska niemieckiego. Poszliśmy zrobić pamiątkowe zdjęcie, na którym tylko siostra miała pełną nadziei minę. Krewni pocieszali tatusia mówiąc, że jak jego jako niepełnosprawnego biorą to wojna się kończy.

W grudniu 1944 roku już przed szkołą dowiedziałam się, że nauczyciele odjeżdżają i nauki nie będzie. Nie trzeba mówić z jaką radością to przyjęłam.

W krótkim czasie katiusze zaczęły rozświetlać niebo, co nas jako dzieci bardzo ciekawiło. Naloty były powodem dla których często schodziliśmy do piwnic. Spałam wtedy skulona w sportowym wózku. Jedliśmy ziemniaki, kapustę kiszoną i kompot. Armia niemiecka rozsypywała się. Żołnierze niemieccy przychodzili do piwnic, prosili ludzi o cywilne ubrania i przebrani uciekali dalej do Bytomia, bo tam, jak mówili będą się czuli u siebie. Jednego z nich żołnierze radzieccy zastrzelili na plantach przed naszym domem. Straszy człowiek podszedł do niego i przykrył mu twarz czapką. Żałowali go ludzie bardzo, bo okazało się, że był już tak blisko domu. Mieszkał w Świętochłowicach.

Żołnierze radzieccy penetrowali mieszkania i piwnice w poszukiwaniu przydatnych im rzeczy: alkoholu, zegarków. Kiedyś przyszło do nas dwóch żołnierzy, oglądali krzyż i świeczniki, które wydawały im się srebrne, ale później zabrali tylko malutki budzik, nawet nie zauważyłam kiedy. Piwnicę sąsiada ogołocili z mnóstwa alkoholu, który miał chyba z grabieży.

Mnie radość w ciężkim przebiegu szkarlatyny w styczniu 1945 roku, sprawił brat koleżanki z naprzeciwka, który przyniósł mi mnóstwo kredek i kostek oranżadowych z rozbitych sklepów. Wielką przyjemność sprawiła mi też koleżanka mamusi, która przyniosła mi puszkę śledzi w oliwie. Delektowałam się nimi kilka dni.

Koleżanka mamusi, Niemka z Sudetów z nakazu blokowego w czasie okupacji miała rozejść się z mężem Polakiem. Kiedy odmówiła, powiedział jej, że przynajmniej musi pozdrawiać ludzi "Heil Hitler!". Mówiła mężowi, że nie może jej to przejść przez gardło. Mąż przekonywał ją wtedy, że powinna to robić, wytłumaczył, że "Hai" to rekin i pozdrawiając powinna w myślach życzyć Hitlerowi, aby go rekin połknął. Te słowa ją przekonały.

Nowe władze kazały dostarczyć do wyznaczonych pomieszczeń radioodbiorniki i pianina lub fortepiany. Mama zaniosła skrzynkę radiową pozbawioną prawie wnętrza , aby tatuś mógł po powrocie z wojny na nowo aparat radiowy zrobić tak jak poprzednio.

Władze pozamykały też w utworzonych obozach ludzi, którzy nie czując się Niemcami, ani też nie mając wobec nich żadnych zasług nie mieli potrzeby uciekać i już nie nacieszyli się wolnością. W obozie na Zgodzie zginął wujek mamusi, w Świętochłowicach doprowadzili do agonii ostatniego brata. Mamusia na klęczkach, obejmując buty radzieckiego żołnierza prosiła aby wydać brata. Ten zgodził się, widząc, że wujek prawie kona. Potem z ciocią, na wózku ręcznym pojechały z nim do domu, do Ligoty. Wujek zmarł, ale przynajmniej godnie go pochowali. Zostawił pięcioro dzieci, z których najstarszy miał 16 lat, a najmłodsza 3 lata.

Jeden z braci mamy zginął na początku wojny z rąk Niemców w egzekucji w Kaliszu, dwóch będąc żołnierzami niemieckimi nie wróciło z frontu.

Kilka nocy spał u nas radziecki żołnierz. W kuchni na stole położył broń a z rewolwerem szedł spać. Mama zamykała mu drzwi kluczem na noc, w razie potrzeby mógł wyjść przez okno. W ciągu dnia nieraz prosił siostrę, aby zagrała na fortepianie, a on śpiewał w języku niemieckim lub też strzelał do powietrza na podwórzu. Lubił jeść ziemniaki, kiszoną kapustę i kompot, odmawiał poczęstunku chlebem, mówiąc, że to dla dziecka. Powiedział też, że Polacy nigdy nie będą przyjaciółmi Rosjan.

Sąsiadka co jakiś czas przynosiła nam masło, nieco uszczuplając w ten sposób ilość towarów jakie dostarczali jej radzieccy żołnierze, aby im gotowała posiłki.

Kiedy wyzdrowiałam ze szkarlatyny wyszłam z mamusią na ulicę i zobaczyłam morze biało - czerwonych chorągwi. Powiedziałam wtedy po niemiecku: "Czy ci ludzie całkiem zgłupieli? Dlaczego wieszają teraz takie chorągwie, a przedtem inne?". Ale mamusia mi znów wtedy powiedziała, że mam milczeć, a odtąd będę mówiła po polsku.

Pewnego dnia wieczorem, kiedy mamusia przygotowywała dla mnie wodę do kąpieli, ktoś do nas zapukał. Stanęłam goła za szafą, a mamusia otwarła drzwi. Wszedł młody człowiek, a na ręce miał mnóstwo długich krążków kiełbasy. Przekonywał mamusię żeby kiełbasę kupiła. Mamusia stanowczo odmawiała zakupu, bo od syna sąsiadki dowiedziała się, że robią kiełbasy z ludzi. Kiedy pertraktacje trwały za długo, a mnie zrobiło się chłodno, wskoczyłam do wanny i spowodowałam jej przewrócenie. Handlarz kiełbasą pomógł mi wstać, ale zaraz sobie poszedł.

Chleba prawie nie było, jadaliśmy go bardzo rzadko, mleko od krowy mamusia przynosiła dla mnie w butelce ukrytej w rękawie. Tego żądała gospodyni z Klimzowca, która mając mało mleka nie mogła się już dzielić z wieloma osobami. Kiedy na wiosnę zabrakło ziemniaków, które stanowiły nasze podstawowe wyżywienie, mamusia z ciocią i ze mną poszły do Wirka. Tam jakaś gospodyni, widząc mnie, dała nam ich cały worek. Byłyśmy szczęśliwe, ale długą drogę powrotną do dziś pamiętam, bo ziemniaki spoczywały na wózku dziecięcym, na którym ja przedtem siedziałam.

Nawet nie wiem kiedy nauczyłam się języka polskiego, bo mama pracowała, a siostra chodziła do szkoły. Byłam do południa sama w mieszkaniu i nawet nie miałam ochoty, aby się ubrać i coś zjeść. Wtedy wujek zaproponował mamusi, że z ciocią, siostrą tatusia, zajmą się mną do czasu powrotu tatusia z wojny. Mama wyraziła zgodę. Zaczęłam chodzić do przedszkola w Mysłowicach, a później do pierwszej klasy w Janowie.

W budynku cioci stacjonowało 4 ludzi z Armii Czerwonej. U cioci na piętrze mieszkało małżeństwo lekarzy, którzy zatrudnieni byli w pobliskim szpitalu, a u wujka na parterze mieszkały dwie artystki estradowe.

Chodziliśmy często z moim kuzynem na cmentarz, aby pomodlić się u grobu zmarłych dziadków. Obserwowaliśmy też wtedy, jak ze szpitala za ogrodzeniem przynoszą zmarłych radzieckich żołnierzy w skrzynkach zbitych z cienkich deszczułek drewnianych, pełnych szpar.

Rosyjską lekarkę u cioci czasami odwiedzała koleżanka. Byłam wtedy zapraszana do zajmowanego przez nich pokoju, gdzie rozmawiano ze mną, częstowano mnie, "Galinkę", kostkami cukru i pozwalano bawić się gipsową lalką, którą przynieśli ze szpitala, chyba z oddziału noworodków.

Jednego dnia lekarze i artystki powiedzieli, że przenoszą się dalej w kierunku Berlina. Ciocia z wujkiem przygotowali na miarę swoich możliwości, przy wykorzystaniu żywności z UNRRA wieczorek pożegnalny. Artystki estradowe pięknie śpiewały , wykonano pamiątkowe zdjęcia. Otrzymałam w prezencie gipsową lalkę, którą mam do dzisiaj.

Na drugi dzień pod dom podjechał bardzo duży samochód ciężarowy, na który załadowano rzeczy rosyjskiego małżeństwa i artystek. Za zgodą cioci i wujka wsiadłam z kuzynem do szoferki tego samochodu. Ruszyliśmy w niezwykłym tempie. Na ulicy równoległej do tej gdzie mieszkaliśmy i na wysokości naszego domu, samochód zatrzymał się, pożegnano się z nami serdecznie i wysiedliśmy.

Jeździłam okresowo sama tramwajem do domu w Chorzowie Batorym. Kiedyś pojechałam z ciocią i bardzo się ucieszyłam widząc posiwiałego nieco tatusia, który wrócił z fabryki amunicji w Lubecku, gdzie musiał pracować jako niepełnosprawny żołnierz niemiecki. Miał mocno opuchniętą, zwichniętą stopę. Okazało się, że po wielu dniach podróży na stojąco w przepełnionym pociągu, aby wyjść musiał wyskoczyć oknem na wyrzucone przedtem paczki, które żołnierze otrzymali jako zaopatrzenia na drogę w obozie polskim od Amerykanów.

Mamusię zwolniono z pracy, bo po powrocie tatusia do zdrowia ponownie przyjęto go do pracy w Urzędzie Miejskim w Chorzowie. Krótko, bo po 14 dniach uczęszczania do szkoły blisko miejsca zamieszkania, przeprowadziliśmy się w ramach trój - zamiany. Zamieszkaliśmy w jednym z bloków, które budowano w okresie okupacji , a które mijaliśmy w drodze do kościoła. Tatuś, szczególnie szczęśliwy z załatwienia przydziału komfortowego mieszkania powiedział wtedy: "Z tego mieszkania to mnie już w trumnie wyniosą". I tak, po wielu latach w roku 1987 się stało.

To mieszkanie zajmujemy z mężem do dzisiaj. Tu urodziły się nam córki i odwiedzają nas wnuki. Ciesząc się rodziną i wolnością prosimy Boga, aby nigdy więcej wojny nie było. "

Autorką powyżej cytowanego tekstu jest moja Mama, Halina. Tytuł notki jest mojego pomysłu.



Zobacz galerię zdjęć:

Biała jak śnieg, rumiana jak krew i o włosach czarnych jak heban, Upiorno Frelka z Hajduk Wielkich. Otoczona Aurą turkusową, z dodatkiem kolorów indygo, soczystej zieleni i słońca w letnie południe. Posiadam doskonałe połączenie z Wyższym Wymiarem, a informacje stamtąd otrzymywane pomagają mi kreować życie szczęśliwości pełne. Mistrzowska Jedenastka Numerologiczna, urodzona w znaku błyskotliwych Bliźniąt, obdarzona ponadprzeciętną umysłowością i ostrym jak brzytwa językiem, nieprzewidywalna i zmienna. Zakochana najpierw zdrowo we własnej swej osobie, choć miłość do Bliźniego jest we mnie bardzo wielka. Lubię bowiem, oczami chabrowemi hipnozę uskuteczniać, a trzecim okiem zaglądać wtenczas w duszę delikwenta i radością ową duszę napełniać, gdy w niej radości jest deficyt. Jednakowoż, gdy sytuacja tego wymaga, bez żadnego wahania potrafię się także samo zmienić w zołzowatą jędzę, albowiem stawiam jasne granice w tak zwanych stosunkach międzyczłowieczych, gdy się rzecz rozchodząc o energetyczny wampiryzm. Na koniec, pragnę jeszcze dodać, że choć jestem mądra i piękna, to skromność jest moją główną zaletą. ;-) "Dlaczego mężczyźni nie przepadają za inteligentnymi i atrakcyjnymi kobietami? - Ponieważ zjawiska paranormalne wywołują niepokój..."  ;-))) https://ujarani.com/39447 https://youtu.be/KWZGAExj-es kobietakula@gmail.com

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura