Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz
9819
BLOG

FYM - Medytacje polskie

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Polityka Obserwuj notkę 127

 Wklejam poniżej najnowszy tekst FYMa, który umieścił on w dzisiaj (poniedziałek 25 czerwca 2012) tutaj: http://centralaantykomunizmu.blogspot.de/

 

 

Medytacje polskie

 

Kiedy chrześcijanin doświadcza Golgoty, to wie, że zostaje zanurzony w doświadczeniu męki (w jakiś sposób) podobnej do Męki, jakiej doświadczył Chrystus – Mistrz i Nauczyciel. Oczywiście męka chrześcijanina może najwyżej w drobnym stopniu to podobieństwo zachowywać – nigdy nikt z uczniów Chrystusa nie może przeżyć do głębi tego, co przeżył sam Zbawiciel – z prostego powodu, chrześcijanin nie jest Zbawicielem, a jedynie naśladowcą Chrystusa.
 
W przypadku jednak sprawy katyńskiej jest jeszcze coś dodatkowego, w co człowiek chcący całkowicie się oddać prawdzie o zbrodni i pragnący tego, by jak najwięcej ludzi tę prawdę znało (bo sprawa katyńska tego wymaga) – jest jeszcze jedno specyficzne doświadczenie – doświadczenie zdrady, doświadczenie „noża w plecy”. Chodzi o to, że ujawniający prawdę zostaje uznany za zdrajcę, agenta etc. Takie doświadczenie przeszedł J. Mackiewicz choćby, którego przedstawiano jako hitlerowskiego kolaboranta – tylko po to, by przekreślić jego katyńskie śledztwo.
 
Prowadzone przeze mnie śledztwo katyńskie (już to drugie katyńskie, bo dotyczące Katynia II, Katynia 2010), także zostało tak przekreślone – po ujawnieniu prawdy i po tym, jak ja sam się ujawniłem. Za hitlerowca to mnie raczej nie uznano, bo byłoby to niedorzeczne, ale za nie-FYM-a, za kogoś, kto wkradł się na konto FYM-a, za nie wiadomo kogo, za agenta WSI, za wariata, za fantastę, za kogoś kradnącego czyjąś tożsamość, ale też za FYM-a, który dokonał wolty i niszczy śledztwo etc., jak najbardziej. Nawet osoby, z którymi przez tyle miesięcy (jak sądziłem wspólnie) prowadziłem badania, rozpierzchły się, udając, że mnie nie znają, albo że FYM to nie ja itd. Znaleźli się nawet specjaliści od stylistyki językowej, dowodzący, że nagle się ukazują teksty na moim blogu w innym stylu niż wcześniej. Po co takie głosy? Naturalnie tylko po to, by przekreślić mnie. Przekreślając człowieka automatycznie niszczy się to, co głosi. Nie jest już wtedy potrzebna ani analiza jego przesłania, ani weryfikacja tego, czy przesłanie jest prawdziwe, jak i tego najważniejszego: czego owo przesłanie dotyczy.
 
Określenie „polskie piekło”, ktokolwiek je wymyślił, jest trafne. Mówiłem parę dni temu mojej żonie, że paradoksalnie: dziennikarze mają rację, wywieszając w Sieci swoje teksty i nie wdając się w żadne polemiki. To dopiero konkluzja badawcza, jak na kogoś, kto pisał w Sieci tyle lat i miał tak popularnego bloga, na którym aż huczało od dyskusji. W tym spostrzeżeniu jednak jest pewna przewrotność – nigdy bym przecież nie twierdził, iż otwarta, często bardzo ostra debata w Sieci to coś, co nie powinno istnieć – ani też, że debata w innych mediach może tej debacie w Sieci jakoś dorównać. Problem jednak w tym, że debata w Sieci jest stale niszczona i to przez samych internautów. Dziennikarze więc (prowadząc blogi oficjalne) przyjmują najczęściej postawę taką, że zwyczajnie nie ma czasu na debatowanie, które w pewnej chwili ktoś zerwie jak jakiś łapówkarz zrywał sejmik szlachecki. Podkreślam: chodzi o debatę, nie pyskówkę czy wylewanie na siebie pomyj (bo z tego też Sieć słynie).
 
Debata w Sieci z jednej więc strony jest pewną oznaką wolności, z drugiej jednak: właśnie, że chodzi tu o wolność (słowa, dyskutowania, poszukiwania prawdy), jest niszczona. Jak temu zapobiec? Łatwo: zakładać takie fora, w których ludzie stają do debaty na równych prawach i respektują odrębność swoich poglądów, trzymając się twardej zasady nieatakowania osoby, a jedynie ścierania się na argumenty (tak bywa z forami akademickimi). Blogosfera nie posiada takich granic, w związku z tym w obszar debaty wdzierają się co rusz osoby, które w pewnym momencie zwyczajnie rozwalają debatę tak, jak kiedyś esbecy robijali dyskusje prowadzone „poza cenzurą”.
 
Co powoduje taki stan rzeczy? To, na co zwracało uwagę wiele osób występujących od razu w Sieci pod własnym imieniem i nazwiskiem: „anonimowość”. Ukrywanie się za nickiem pozwala atakować kogoś personalnie i unikać za to jakiejkolwiek odpowiedzialności. Nie mówię o jakimś łamaniu prawa, ale, powtarzam, o rozwalaniu debaty. Toczy się jakaś poważna debata i wpada jakiś trol i zwyczajnie zapluwa się, jak to trol, koncentrując uwagę na oszczerstwach, kalumniach, tematach pobocznych, przekleństwach, obrażając dyskutantów itp. Ukrywanie się za nickiem pozwala też... występować tej samej osobie pod różnymi pseudonimami. Po co? By zwielokrotnić trolling, by móc jeszcze swobodniej lżyć ludzi.
 
Czy jednak z tego wynika, iż pisanie pod pseudonimem jest złe? Absolutnie nie. Mój wybór pseudonimu „Free Your Mind” był wielokrotnie wyjaśniany (także na moim blogu) – chodziło o to, by nikt się nie czepiał, że ja to taki a taki ktoś mający takie a takie wykształcenie, pracujący tu a tu, piszący tak a tak, publikujący tu a tu, pochodzący z takiego miasta itd. Chciałem rzecz jasna ochronić nie tylko siebie, ale i bliskich – by nie musieli się spotykać z trollingiem lub nie daj Boże, by sami się nie stali jego przedmiotem. Chciałem też, by nie dostało się tym środowiskom, z którymi mam związki literacko-zawodowe czy naukowo-zawodowe. No i też chciałem, żeby jacyś „życzliwi” nie zaczęli „interweniować” w instytucjach, z którymi zawodowo jestem związany – tzn. by „życzliwi” nie słali na mnie donosów, że ja w Sieci piszę to a to, że mam „aż takie” poglądy.
 
Poza tym cel był też pozytywny: tekst (i poglądy w nim zawarte) miał(y) się bronić sam(e), a nie za pomocą wsparcia „autorytetem/erudycją/instytucją” etc. Naturalnie musiałem wypracować własny styl, a ściślej ograniczyć styl naukowy, jakim się posługuję w pracach naukowych, jak też freestyle literacki, jakim się posługuję w literaturze, by jakoś zapobiec łatwej rozpoznawalności (by nikt nie wskazywał palcem: przecież to Paweł Przywara pisze). Powstało więc coś a la „styl FYM-a”, aczkolwiek biegły lingwista jest w stanie znaleźć podobieństwa frazeologiczne, semantyczne, syntaktyczne etc. (między stylem blogowania a innymi rodzajami mojej aktywności) – ba, samo określenie „Free Your Mind” pojawia się jako „ukryty kod” w mojej powieści „Euroman” (łatwo sprawdzić, jeśli komuś się chce). Początkowo nawet (blogując) zastanawiałem się, czy ktoś mnie tak nie „zdekonspiruje”, tj. wskazując, iż ta fraza tam jest (w książkowej publikacji na s. 8). No ale do tego trzeba by znać moją powieść, a nie tak wielu ją zna.
 
Gdy więc red. I. Janke napisał maila do mojej żony, dopytując, czy „ja to ja”, to stwierdziłem, iż rzeczywiście warto jeszcze wyjaśnić na blogu parę spraw. Wprawdzie Janke, gdyby chciał, to by mógł przewertować dokumentację dotyczącą mojego rejestrowania się przed laty w salonie24, bo przecież za pierwszym razem, zupełnie jak baran nieobeznany z realiami cyberprzestrzeni, podałem maila prywatnego (z imieniem i nazwiskiem), a nie jakiegoś z wymyślonym pseudonimem (Basia mi podpowiedziała potem, by to zmienić). Niedługo potem zmieniłem tego maila na yurigagarin@op.pl, żeby zatrzeć tamten ślad, ale – o ile s24 pielęgnuje dane osobowe – to ta akurat stara „dana” powinna tam w rejestrach być.
 
Janke więc mógł sprawdzić w swoich bumagach po prostu, a nie dopytując Bogu ducha winną Basię i „na wszelki wypadek” zawieszając mojego bloga, mimo że tak zachwalałem właśnie jego salon24 w jednym z ostatnich postów i stawiałem go (z medioznawczego punktu widzenia) jako wzór, jeśli chodzi o miejsce związane z wolnością słowa. Co więcej (a może co gorsza), przez długie lata, mimo że wiele osób mnie namawiało, by rzucić w diabły s24 i mimo że bywały spory z administracją s24 (że wspomnę słynną sprawę przemilczania powstawania POLIS MPC), pozostawałem w s24, wykazując w ten sposób swoją wdzięczność dla pomysłodawców projektu (s24), który pomógł i mnie przeżyć paroletnią, burzliwą, przygodę z blogowaniem. Przygodę, która będzie kontynuowana, ale już na innych zasadach niż do tej pory.
 
Rozgadałem się, a miałem o polskim piekle mówić. O co z nim chodzi? O połączenie nienawiści i nieprawdy. Zwykle tak jest, że obie idą ze sobą w parze, ale w przypadku debaty nienawiść (wzniecana przez kogoś) koncentruje negatywne emocje na atakowanej osobie, zaś celowo głoszona nieprawda tłumi prawdę. Proste. Gdyby debatowano na równych prawach, wzajemnie respektując godność rozmówców, to nienawiść by nie brała udziału w debacie. Gdyby pilnowano, by eliminować fałsz lub błędy z obszaru debaty – nieprawda by nie królowała.
 
Nie chodzi o to, by dyskusja nie była emocjonalna, żywa, a nawet głośna – takie spory mają swoją wartość – przyciągają słuchaczy i obserwatorów, angażują uczestników, a poza tym nie są nudne jak posiedzenie zgredów mówiących monotonnie to, co mało kogo (nawet ich samych) interesuje. Dyskusja może być autentyczną „burzą mózgów”, ale jeśli się zamienia w burzę w szklance wody, to przestaje być jakąkolwiek dyskusją. Jeśli się zamienia we wrzask przekupek na rynku, tym bardziej nie jest żadną debatą. Jeśli ludzie się okładają pięściami i szarpią za marynarki, to jest to zwyczajna bijatyka.
 
Wracam do meritum: sprawa katyńska (i chodzi o 2010). Parę dni temu wspominałem, jak wielkim wyzwaniem było dla mnie (z różnych względów, do których już nie wracam), wyjawienie, kim jest osoba pisząca pod pseudonimem „FYM”. Pisałem też, dlaczego to czynię. Nie tylko dlatego, by uprzedzić sytuację, w której ujawniłby mnie jakiś tow. Maciora-Maciorewicz czy jego przyboczni spece od siania nienawiści, dezawuowania osoby głoszącej „nie te poglądy”, podważania wiarygodności danej osoby, szczucia jednych ludzi na innych itd., ale by swoim gestem wzmocnić to, co chcę przekazać: przesłanie dotyczące leśnej Egzekucji dokonanej 10 Kwietnia. To było moje jedyne zadanie. Jaki był skutek? Polskie piekło, rzecz jasna. Prawda zeszła natychmiast na plan dalszy, zaczęło się jeszcze bardziej zajadłe niż wcześniej atakowanie osoby, która się ujawniła i zrobił się taki potworny jazgot na blogu, jakby rozregulowały się radioodbiorniki i ktoś dał je na cały regulator.
 
Nagle więc okazało się, że prawda wcale nie jest istotna. Taka to debata w Sieci się zrobiła o 10-tym Kwietnia, przypominam. Jak tak, to ja też zbyt wiele nie mam tak debatującym do powiedzenia i nawet z ulgą przyjąłem wiadomość, iż Janke zawiesił mój blog, co jest o tyle może zabawne, że przecież nie Janke go założył i nie Janke na nim pisał, komentował, spierał się itd., lecz ja, przyczyniając się także do „klikalności” s24 chyba, nie, Panie Janke? Czy może: nie? Wydawać by się mogło więc, że jeśli już, to ja powinienem być przynajmniej zapytany o to, czy takiego zawieszenia sobie życzę, skoro Janke uzurpuje sobie prawo do decydowania o istnieniu mojego bloga. Wykonując zaś taki ruch, zwalnia mnie on faktycznie od powrotu do s24, chyba że zostaną otwarcie wyrażone – przez Jankego właśnie – przeprosiny pod moim adresem za to, co się stało. Tak przeprosiny – niedorzecznością bowiem byłoby przyjąć, iż zawieszenie czyjegoś bloga pod nieobecność autora może być potraktowane jako coś uczciwego i normalnego. Gdyby to był blog Jankego, to OK, ale mój, to raczej nie OK, sądzę.
 
Wracam ponownie do sprawy katyńskiej. Całe to niezwykle mroczne doświadczenie, jakie przeżyłem w ostatnich dniach miało jeden pozytywny efekt: mogłem nareszcie otwarcie porozmawiać z dziećmi o tym, jak widzę przebieg zdarzeń z 10 Kwietnia i nie muszę już przed nikim ukrywać, iż od kilku lat bloguję, że nagrałem zwariowany materiał techno w postaci projektu CSI 2010 (dostępny w Sieci lub na moim koncie na http://chomikuj.pl/yurigagarin) nie muszę kryć tego, że jestem autorem „Czerwonej strony Księżyca” (http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf), z której to książki jestem, rzecz jasna, dumny, przez to, że pokazuje ona mozolną drogę do prawdy o zbrodni katyńskiej dokonanej 10 Kwietnia (jak też tej o istnieniu „NATO-wskiej Totalnej Konspiry”). Drogę do, zaznaczam, gdyż ta zbrodnia ukazała się na końcu „smoleńskiego dochodzenia”, które najpierw analizowało sprawę „katastrofy smoleńskiej” i „zamachu smoleńskiego”, a potem, poprzez wykazanie, iż żadnego lotniczego wypadku ani tym bardziej zamachu na wojskowym smoleńskim lotnisku nie było, dotarcie do przerażającej prawdy o Egzekucji w Lesie. Jak to zwykle ze śledztwami w zawiłych sprawach bywa – prawda ukazuje się dopiero w ostatniej chwili, po przejściu wielu dróg.
 
Najbardziej zdumiewające jednak jest to, iż dla wielu ludzi, o których sądziłem, że nic innego ich nie interesuje, jak właśnie prawda związana z 10-tym Kwietnia, sprawa Egzekucji okazała się nieistotna, mimo że materiał z nią (tą Egzekucją) związany znaleźć można w Sieci w postaci „filmiku Koli”, zaś po odfiltrowaniu fałszywego obrazu (zrobionego zapewne przez S. Wiśniewskiego, nazwanego przeze mnie agentem 001 w historii smoleńskiej, bo on łaził wtedy rano w okolicach smoleńskiego lotniska, nie zaś siedział w pokoju hotelowym i potem „zbiegał po schodach”), można odsłuchać Dźwięk. Las, strzały, śmiech – groza. Ale i coś jeszcze przecież. Ktoś mówi błagalne: „Jezu”. Tak można mówić w obliczu nieuchronnej śmierci przecież. A jeśli to ostatnie słowo polskiego Prezydenta? Jeśli to materiał z egzekucji polskiego Prezydenta? Czy nie jest to rzecz warta przemyślenia?
 
Okazuje się, że dla wielu osób, nie. Wcale nie. I to nawet dla tych, o których można by uważać, iż analizują „Smoleńsk”. O wiele łatwiej bowiem jest przyjąć, że ja to nie ja, że FYM to nie ja, że rząd Tuska to sami zdrajcy, że niemożliwe też by J. Kaczyński porozumiał się ze „zdrajcą Tuskiem” i brał udział w „Totalnej Konspirze”, że nie ma żadnego (nowoczesnego) polskiego podziemnego państwa, ani żadnej „niewidzialnej wojny” (czy jak to moja córka wspaniale określiła: „cichej wojny”), że wreszcie niemożliwe, by ktokolwiek 10 Kwietnia przeżył – aniżeli przyjąć to, iż skoro doszło do Egzekucji w jakimś Lesie, to nie tylko nie ma mowy o żadnej lotniczej katastrofie, ale też nie ma mowy o jakiejś konkretnej liczbie ofiar.
 
Po prostu: nie wiadomo dziś, ile osób zostało zabitych (10-04). Oczywiście można założyć (tak jak i ja do nie tak dawna sam zakładałem), że część osób uśpiono, a resztę zastrzelono, ale to wcale nie jest pewne, jeśli się przyjmie założenie o funkcjonowaniu (na czas „cichej wojny”) owego PPP, czyli wspomnianego podziemnego państwa. W sytuacji funkcjonowania „Totalnej Konspiry” informacje o poległych mogą być sztucznie zawyżone – co więcej, nawet ilość pogrzebów ofiar już to sugeruje. Pogrzebów przecież odbyło się dużo więcej aniżeli 96 – to zaś wszystkim gruntownie interesującym się „Smoleńskiem” jest znane. Niektóre osoby „chowano” po dwa razy. Min. A. Szczygłę, o ile pamiętam, nawet ze trzy razy, do tego stopnia „zmasakrowane było ciało”.
 
Moje dzieci spytały oczywiście o pogrzeby, ale zaraz się domyśliły, iż w sytuacji, w której odzyskano by jakąś część zakładników, to po prostu chowano by puste trumny a pogrzeby byłyby fikcyjne. Tak, jak z pustymi trumnami paradowali po Siewiernym ruscy „ratownicy” grający jakby w jakimś teatralnym makabrycznym przedstawieniu. Co bowiem mogli zrobić, nie mając tam ciał 96 „pasażerów tupolewa”? Pozostawał jedynie cyrk z trumnami, bo tylko w ten sposób można „sygnalizować śmierć” i „przerażające skutki katastrofy”. Jeśli zaś już sięgamy pamięcią do 10 Kwietnia, to z perspektywy czasu można sobie postawić pytanie, co znaczy informacja o „trzech osobach które przeżyły”, o „trzech ciężko rannych”. Czy bowiem nie jest to „a rebours” przekazana wiadomość o „trzech straconych”? Ciężko w to uwierzyć nawet mnie. Gdyby bowiem taki był „stan strat” po misji 10 Kwietnia, to rzeczywiście „polska Husaria” miałaby się czym szczycić przez następne kilkaset lat a propos „Bitwy Smoleńskiej”.
 
Pamiętają Państwo historię z telefonem L. Deptuły? Dźwięki „jakby łamany był wafel” oraz „świst wiatru”? Gdzie jak gdzie, ale w kabinie pasażerskiego samolotu wiatr nie wieje, a więc nie byłby on słyszany w komórce. W lesie natomiast tak, i jak najbardziej odgłos wiatru zakłócałby słowny przekaz (każdy z nas zresztą, gdy odbiera telefon od kogoś znajdującego się na otwartej przestrzeni, słyszał, jak „słychać podmuchy wiatru”). Jeśli zaś ktoś by spróbował wziąć suchy wafel i połamać, to przecież daje to łamanie odgłosy „strzałów”. Bardzo charakterystycze. Czyżby więc Deptuła był kolejnym zamordowanym oprócz Prezydenta? Niekoniecznie. Na Siewiernym, jak pamiętamy, były trzy ciała: Prezydenta Kaczyńskiego, Marszałka K. Putry i Prezydenta Kaczorowskiego (trzymam się oficjalnego przekazu). Opowieści o zidentyfikowaniu kogoś (wśród „szczątków na lotnisku”) na podstawie „paczki papierosów” znalezionej przy nim, wkładam między bajki.
 
Czy zatem to wszystkie ofiary drugiego Katynia? Tego niestety nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby było właśnie tak. I wcale nie byłby to dla mnie powód do przerażenia, lecz do radości. Oczywiście śmierć nawet tych trzech Mężów Stanu to bolesna strata dla Polski, tym niemniej gdyby się okazało, iż pozostałe osoby odzyskano, lecz dla ich oraz naszego (jako polskich obywateli, których chroni się przed konfliktem zbrojnym na skalę światową) bezpieczeństwa ukryto na czas zakończenia „cichej wojny” - to chyba byłby to niesamowity wprost finał całej „smoleńskiej historii”. I nie ma tu mowy o żadnym oszustwie, zaznaczam. Owa „Totalna Konspira”, w jaką weszło NATO i polski rząd, by tłumaczyła wszystko – włącznie z ochroną „pasażerów tupolewa” oraz nas. (Analogicznie jak za okupacji niemieckiej i sowieckiej ukrywało się ludzi po to, by po jakimś czasie mogli znów swobodnie żyć, tak i w „smoleńskiej historii” miałoby to ukrywanie sens.)
 
Nie ma bowiem żadnych dowodów na to, że 10-04 zginęło 96 osób. Pogrzebów było dużo więcej, jak wspomniałem. Część rodzin oficjalnie mówiła, że w moskiewskiej kostnicy nie okazano im ciał „ofiar katastrofy” (albo z powodu zmasakrowania, albo z powodu „nieznalezienia”). Okazuje się jednak, że dla osób zajmujących się w Sieci „śledztwem smoleńskim”, wersja z takim dramatycznym (i szczęśliwym) zakończeniem jest „nie do przyjęcia”, „niewiarygodna”, „niemożliwa”, tak jakby te osoby osobiście liczyły zwłoki.
 
No dobrze, ktoś powie, co w takim razie z rodzinami „ofiar katastrofy”? Te brałyby oczywiście udział w „Totalnej Konspirze” na zasadzie chronienia bliskich. Nie muszę dodawać, że tym ostatnim, jako żywym dowodom „niezajścia katastrofy”, groziłaby śmierć ze strony zbrodniarzy służących Putinowi, a chyba nie ma wątpliwości, iż zamach na Prezydenta to bardzo poważna zbrodnia i żaden z zamachowców nie chce, by prawda o nim wyszła na jaw. Każdy z nas, gdyby życie bliskiej nam osoby było zagrożone, zgodziłby się nawet na rozłąkę z tą osobą i ukrycie jej w bezpiecznym miejscu (np. do czasu zakończenia jakiegoś poważnego śledztwa). Tak przecież zresztą za okupacji, a nawet za peerelu bywało. Ludzie się ukrywali przed okupantami czy policją polityczną i nie było w tym zupełnie nic nadzwyczajnego. Czy więc dla ochrony ukrywających się (po 10-tym Kwietnia) rodziny nie udawałyby, że ci ukrywający się... „zginęli”, a nawet „odwiedzałyby groby”? Oczywiście, że tak. My też byśmy tak udawali, gdyby chodziło o naszych bliskich. Cały czas byśmy udawali, aż do ostatecznego wyjaśnienia sprawy.
 
Mówiłem wczoraj żonie (tłumacząc te sprawy, bo rzecz jasna zasypywała mnie pytaniami), jak po przylocie wielu trumien (z „ciałami ofiar”) na lotnisko Okęcie, przykuła moją uwagę p. M. Merta. O ile panowała wtedy generalna atmosfera bólu i poczucia utraty wielu wspaniałych ludzi i oglądało się te trumny i te wszystkie rodziny z łzami w oczach – to zachowanie p. M. Merty było tak ostentacyjne, takie lamentacje tam urządzała przy trumnie, tak się rzucała, że aż nazbyt teatralnie to wyglądało. No ale wtedy sądziłem, że może po prostu tak przeżywa stratę. Dziś jednak, pamiętając o bardzo trzeźwych wypowiedziach p. Merty, postawiłbym pytanie, czy owe lamentacje na Okęciu nie były formą „ukrytego przekazu” do nas, wtedy jeszcze niewiedzących, iż może „nie wszyscy zginęli”.
 
Zauważmy bowiem, że „wsie pogili” to było jedno z podstawowych „kłamstw smoleńskich”, które wiązało się z innymi. „Wsie pogibli”, więc „nie trzeba wzywać karetek”. „Wsie pogibli”, więc „nie trzeba szukać rannych”. „Wsie pogibli”, więc „nie ma co zbierać”. Jeśli bowiem weźmiemy pod uwagę też to, że nie było żadnej katastrofy, to tym bardziej nie sposób założyć, by ktokolwiek w Polsce (i w NATO) pozwolił, by w Lesie dokonano Egzekucji na wszystkich Delegatach. Pamiętam, gdy powiedziałem kiedyś po raz pierwszy pewnym osobom, że nie było wypadku lotniczego, tylko pasażerów zapewne zamordowano, uśpiono, to reakcja była taka: „świat by na to nie pozwolił”. Moja odpowiedź była taka, że na ludobójstwo katyńskie świat pozwolił przecież. Ale ta reakcja „świat by nie pozwolił” była jak najbardziej słuszna (a propos ewentualnej eksterminacji blisko 100 osób).
 
O ile bowiem zbrodnia dokonana przez NKWD odbywała się w czasach wojny, w całkowitym ukryciu i na odludziu, jak też gdzieś, gdzie nie było (wtedy) technicznych możliwości jej podglądnięcia ani zarejestrowania – o tyle 10-04-2010 nie można było, wiedząc, jak wiele satelitów krąży nad Ziemią, liczyć na to, iż (przy podglądzie na to, co się dzieje w jakimś Lesie) NATO pozwoli na wybijanie niewinnych osób „one by one” i będzie czekać, aż oprawcy nasycą się niewinną krwią. I jestem dziś pewien, że NATO nie pozwoliło. Podejrzewam nawet, że na pokładach dwóch tupolewów, które wyleciały 10-go Kwietnia, byli też ludzie dodatkowo chroniący Delegację i być może w pewnej chwili oni właśnie wkroczyli do akcji obezwładniającej oprawców. Gdyby bowiem przed wylotem Delegacji polskie władze wiedziały, iż szykuje się terrorystyczne zagrożenie uprowadzeniem samolotu, wzmocnienie osób wylatujących jakimiś (ubranymi po cywilnemu) antyterrorystami (mającymi na sygnał wejść do kontr-akcji) byłoby jak najbardziej uzasadnione.
 
 
Są to już jednak sprawy, które dopiero zostaną ujawnione. Jeśli bowiem taka akcja odzyskiwania uprowadzonych była, to na pewno została też zarejestrowana. Tak jak i wszystko, co się działo na Siewiernym. Wszystko. Każde służby kontrwywiadowcze tak by zrobiły. Ale też każde służby, gdyby była wojna i panowały warunki „Totalnej Konspiry” (innej jednak niż ta za okupacji, zaznaczam), wstrzymywałyby się z publikowaniem swych materiałów do czasu zakończenia wojny i śledztw ws. agentury współpracującej w przygotowaniu zbrojnego zamachu na polską Delegację. To wszystko więc powinno budzić nadzieję, a nie zwątpienie, rozpacz, a zwłaszcza nienawiść. Ale cóż, czasami zwątpienie jest łatwiejsze niż wiara, choć zdawałoby się, iż w przypadku „Smoleńska”, to wiara nas prowadziła ku nadziei.
 
 
P.S.
Pisząc poprzedni post wspomniałem o 4 osobach, które przyczyniły się do „zwrotu” w „historii smoleńskiej”: agent 001 „Sławomir Wiśniewski”, agent 002 „Marcin Wierzchowski” i Kasia Doraczyńska. Nie wspomniałem jednak o „agencie z przypadku”, a więc agencie wciągniętym w „wir” owej historii nie na własne życzenie. Żartobliwie w myślach przyznałem sobie daleki w szeregu nr 044 :) No ale to taki żart na koniec. Trudno bowiem uznawać, że piżamowiec (z tanim laptopem na stole) jest w stanie, siedząc u siebie „w chałupie”, pełnić rolę jakiegoś agenta polskiego czy NATO-wskiego kontrwywiadu, grzebiąc tylko w książkach, zdjęciach, „końcóweczkach”, filmach, zeznaniach świadków etc. Skąd 044? Tyle akurat mam lat, jakby ktoś chciał wiedzieć.
 

Komentarze niemerytoryczne są usuwane. Autorzy komentarzy obraźliwych są blokowani.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka