Pożegnanie
Już mnie od dawna żadna z rzecz nie cieszy
Zapomniałem łyżeczki zginać siłą woli
Wielkie piersi, pośladki, owłosione nogi
Wszystko na sprzedaż gołodupców cieszy
Z dala od mojej głowy lubieżnie swawoli
Na której wyrastają mi jelenie rogi
Przeglądam się w zwierciadle wypukłym łyżeczki
Bladej twarzy koszmaru w zimnym rybim oku
Rozmazanego boga w rozbłysku świetlika
Wygina mnie energia zwierzęcej mordeczki
Złamanego widelca zębem jego wzroku
Zawieszając w nicości i migocząc znika
Dusi mnie w sodzie i suszy na wietrze
Kosmiczna siła zmazy nocnych górotworów
Tysiąc lat już przeżyłem w cichym udręczeniu
Omamiony potęgą zaklętą w łyżeczce
Codziennej inkwizycji analnych turgorów
Czekam na egzekucję śmierci w odrętwieniu
Tak się to jakoś dziwacznie układa
Że dobro boli i z wrzodem się łączy
Wyłazi na stół żaba i sra do kielicha
A złości nasze konował podkłada
Śmiertelnie chorym syrop z trupich kłączy
Aż poecie sielanka poskłada się licha
Idę taki owaki prześcigam się z trzmielem
Do miodu na pręciku, na zalążni róży
Żeby skurwysyn przeżył trzy godziny
Razem ze swoim boskim zbawicielem
Albo i chociaż pół minuty dłużej
Dla swej szacownej złodziejskiej rodziny
Mocze się w nocy i robię pod siebie
Szczur mi ogryza zgniły palec nogi
Wołam Boga na pomoc jego boskiej ręki
Nie wiem co teraz z moją duszą zrobię
Niech diabeł ją w piekło zabierze na rogi
Mniej będzie wzgardy i zbędnej udręki
Lekki jak drzazga z balsy miotanej w skorupie
Doszedłem do kulisy macając ekstrema
Rozbitej nawy świata przy ultima thue
Już cię nie kujnę kolcem koine w dupę
Bańki mydlanej, w której życia nie ma
Krzywą laską Jakuba w epicentra czułe