Dziś Steinmeier ma spotkać się w Pradze z przedstawicielami Grupy Wyszehradzkiej i przedstawić im żądania Berlina: rezygnacja członków UE z własnej armii, z własnej polityki zagranicznej, z odrębnego kodeksu karnego, z odrębnego systemu podatkowego, z własnej waluty i z samodzielnej polityki zagranicznej. Po prostu rezygnacja z suwerenności.
"A którzy czekali błyskawic i gromów/ nie wiedzą że staje się już/..." ("Piosenka o końcu świata") Niektórzy z nas, wtedy, w 2008 roku, głosując w Sejmie za referendum w kwestii Traktatu Lizbońskiego, przewidywali, że zza niego czai się zło. W postaci Karty Praw Podstawowych. I w osobach polityków europejskich, których "wielkość" można mierzyć wielkością pychy i ignorancji.
Widziałem początek końca naszej Europy w maju 1968 roku w Paryżu. Gdy nagle wokół mnie w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie mieszkałem i pracowałem, powyrastały barykady i miasto stanęło w ogniu. W imię hasła "zabrania się zabraniać". I przez dwa miesięce z "reżimem" de Gaulla walczyli studenci i licealiści, których prowadził na barykady człowiek pokroju Cohn Bendita.
Wtedy jeszcze skończyło się wszystko wielką wspaniałą kilkusettysięczną manifestacją na Champs Elysees w obronie tradycyjnych wartości i kultury. Ale kiedy zjawiłem się w Paryżu kilkanaście lat później, już się mówiło, że władzę zaczyna przejmować pokolenie 68. Podobnie w Niemczech, a i wśród naszej wówczas opozycji dominować zaczęli ludzie z tej generacji. Swoje młode kadry przygotowywały komunistyczne Niemcy.
Teraz mamy oddać swój los, swe życie, naszą narodową przyszłość w ręce ludzi, o których jedno wiemy na pewno - Boga to oni w sercu nie mają, na pewno! Sami się w Jego miejsce postawili.
Mogą uczynić wiele zła, mogą rozpętać konflikty na niebywałą skalę, ale może się też okazać, że jest w naszej chrześcijańskiej cywilizacji siła tradycji, która im na to nie pozwoli.