Grzegorz Cydejko Grzegorz Cydejko
43
BLOG

Naprawdę łatwa zagadka

Grzegorz Cydejko Grzegorz Cydejko Polityka Obserwuj notkę 7

Jarosław Kaczyński, Zyta Gilowska, Leszek Balcerowicz – w ciągu tygodnia otrzymaliśmy trzy ważne wypowiedzi z wyżyn zarządzania polską gospodarką. I co? Wszystkie niemal bez merytorycznych komentarzy.  Rozporek rulez?

 

A to, że trzy lata z okładem będziecie czekać na… referendum w sprawie przyjęcia euro, i jeszcze nie wiadomo, ile na jego wprowadzenie? Czy to już nikogo nie rusza? Tak nam wszystkim spowszedniało, że zamiast wygrywać globalizację, będziemy się kłócić o takie oczywistości, jak cena jajek w greckim sklepiku lub pieniądza w debecie?

 

Na to wygląda, bo wypowiedź premiera spotkała się z zerową reakcją czytelników Gazeta.pl i prawie żadną komentatorów ekonomicznych. Wyjątkiem jest szybki, już przed tygodniem napisany komentarz Janusza Jankowiaka na jego blogu.

 

Tekst o programie konwergencji, czyli zbieżności polskiej gospodarki z warunkami wyznaczanymi przez traktaty europejskie – pięć komentarzy. Wywiad z Gilowską (GW) doczekał się dwóch, tak, dwóch komentarzy na forum Gazety.pl. Pewnie również dlatego, że na 30 pytań dziesięć dotyczyło rozważań, na jakie stanowisko przesuną się w piaskownicy Rokita, Marcinkiewicz i sama Gilowska. Nie krytykuję redaktor Agaty Nowakowskiej. Takie czasy, że trzeba pytać i o coś dla ludu na poziomie karuzeli i piaskownicy.

 

Balcerowicz (PB) ma potężny „świerk” komentarzy, ale niemal wszystkie tyczą się jego życiorysu, a nie spraw ważnych w wywiadzie. A kilka ważnych rzeczy w tych głosach było. Wybiorę z nich te, które jakoś nie mogły doczekać się komentarzy. Choćby taka sprawa, jak technika przejścia ze złotego na euro.

 

Jak wiemy, w ekipie rządzącej nie są artykułowane argumenty za zmianą waluty. Mało tego, prezydent powtarza za swoim ministrem banialuki o jakimś wielkim wzroście cen w przypadku przyjęcia europejskiej waluty. Wiadomo, Szczygło wie lepiej, bo jeździ do Grecji, a ekonomiści pewnie tam nie jeżdżą.

 

Jarosław Kaczyński przestał straszyć drożyzną. Wspomina coś o losie eksporterów, którzy mieliby stracić na pospiesznym wprowadzeniu euro, ale ta myśl pozostaje zagadką logiczną w sytuacji, gdy złoty stale się wzmacnia wobec euro. Eksporterzy płaczą, że muszą jeszcze taniej produkować, bo z taniejącego euro mają coraz mniej na surowiec i pracę kupowane za złotówki.

 

Premier mówił też, że powinniśmy poczekać z euro do chwili, gdy będziemy bogatsi, i zwrócił uwagę, że złoty jest niedowartościowany. No, ten argument już jest wart rozważenia. Jeśli bowiem premier miał na myśli bogactwo Polaków – czyli ich zamożność, to jedno, a jeśli myślał o zamożności kraju, czyli sile finansów państwa, to zupełnie co innego.

Zacznijmy od pierwszego: wiecie, że się bogacicie? Co, nie wiecie?! Wystarczy, że przeliczycie swoją minimalną, czy – daj Boże – średnią polską pensję na euro, franka czy dolara. Kurs złotego rośnie, więc nasze ubóstwo w stosunku do braci Europejczyków z Zachodu choćby dlatego też jakieś znośniejsze. Generalnie też rośnie wydajność pracy i płace. Wolno, bo wolno, ale rosną. W każdym razie, ważna byłaby taka myśl premiera: Polacy lepiej znajdą się w strefie wspólnej waluty, jeśli będą zarabiać więcej w złotych i relatywnie więcej, przeliczając złote na euro, o ile kurs wymiany złotego na euro będzie stabilnie się poprawiał, czyli coraz mniej złotych będzie w euro.

 

No, premier ma owcze prawo do hurraoptymizmu w tej kwestii, ale nie można odmówić też prezesowi NBP wilczego prawa do przynajmniej sceptycyzmu, o ile nie pesymizmu w  kwestii tej samej. Zdaniem Balcerowicza, co wywodzimy już nie tylko z jego ostatnich wypowiedzi – nie ma żadnej pewności, że sam fakt umacniania się polskiej gospodarki będzie wystarczający do niepohamowanego wzrostu kursu złotego. Spora część relatywnej wartości naszej waluty wobec takiego euro czy dolara wynika z przewartościowania stabilnych walut oferujących wysokie stopy procentowe tym, którzy je kupują. Przekłucie balonu spekulacji na nieruchomościach w USA, gwałtowniejszy spadek koniunktury w Chinach czy jeden, drugi kryzys walutowy gdzieś w koszyku krajów, do którego wrzucili Polskę międzynarodowi handlarze walutą – to wszystko może nie tylko osłabić złotego, ale i silnie wpłynąć na poziom cen w Polsce.

 

Niestety, zwłaszcza w Ameryce kroi się niezła gospodarcza jatka. Kto czyta Jankesów, ten wie, że przyszłość swojej gospodarki widzą w barwach coraz bardziej przypominających podniebienie Saddama.

Warto byłoby, żeby rząd brał takie nastroje pod uwagę w swych kalkulacjach, a ewidentnie nie bierze. Optymizm Ministerstwa Finansów w projekcji wzrostu gospodarczego (ok. 5 proc. i więcej w ciągu najbliższych 7 lat!), inflacji i spadku deficytu budżetowego – mocno pachnie cukrownią. Resort czuł zapach, który produkował, skoro nawet nie pokazał programu konwergencji NBP-owi przed jego publikacją.

 

Teraz druga metoda egzegezy słów premiera, mocno wsparta w wypowiedziach wicepremier: państwo będzie silniejsze za kilka lat. PKB wyższy, deficyt niższy, większe możliwości zadłużania skonsolidowanych finansów publicznych, a więc lepsza perspektywa pobudzania koniunktury z państwowej kasy. Naiwny oczekiwałby zmniejszenia skali redystrybucji przez państwo. Zyta Gilowska mówi, że mamy korzystne zmiany demograficzne (ubywa rencistów). O tym, że gotowych do pracy ludzi ubywa na rzecz Londynu i Dublinu już nie wspomina. A oszczędności na rencistach i wpływy z wysokiego wzrostu pójdą na dofinansowanie projektów unijnych i może obniżkę klina podatkowego, czyli potanienie kosztów zatrudnienia. I szlus. O obniżce podatków chyba słyszeliście: tak, ale po obecnej kadencji parlamentu.

 

Prawdę mówiąc, sam chciałbym liczyć na te 7 lat wzrostu PKB powyżej 5 proc. rocznie. Nawet widziałbym większe postępy. Tylko, że trzeba by jeszcze bardziej zmniejszyć deficyt finansów, powstrzymać zadłużanie państwa, założyć tzw. drugą kotwicę, czyli zamrozić wydatki. Tu Gilowska wdzięcznie rozkłada ręce i macha brodą w kierunku okoliczności politycznych, które zawsze niby blokują słuszne ekonomicznie reformy.

Sięgnijmy jeszcze po ostatni merytoryczny argument, który cichcem się przytacza i rzadko rozwija, a który Gilowska przywołuje: póki mamy własną walutę, bank centralny kroi stopy,  nie tylko przewidując inflację, ale też przebieg koniunktury. Toczy się ta, jak mówi Gilowska, dyskretna gra między Ministerstwem Finansów a Radą Polityki Pieniężnej, a wynikiem jest lepsza lub gorsza mieszanka polityki fiskalnej i monetarnej. Faktem jest, że dbanie o zdrowie pieniądza oznacza nie tylko zwalczanie inflacji, ale i takie jej ograniczanie, by wspierało, a nie dusiło koniunkturę.

 

Gdyby przyjąć ten argument na serio, to trzeba byłoby założyć, że w strefie euro podatność na wahania koniunktury jest większa niż w Polsce. Że Europejski Bank Centralny podnosi stopy za wysoko w stosunku do potrzeb rozwojowych dynamicznych krajów. A tak nie jest. Portugalczycy czy Irlandczycy cieszą się w Eurolandzie dużo tańszym pieniądzem niż ten, którego cenę ustalaliby sami. Przy ich dynamice pieniądz musiałby być wyżej oprocentowany niż euro, bo wpadliby w spiralę inflacji albo i zafundowali kryzys walutowy. A tak – wszystko amortyzują dobroduszne Niemcy rozciągające wiarygodność swojej marki na wszystkie kraje strefy euro. I my na tym byśmy skorzystali, mając tani pieniądz, więcej wiarygodności gospodarczej, wyższy poziom inwestycji.

 

Akt przedostatni: moim zdaniem problem zastąpienia złotego walutą europejską nie zasługuje na taki cyrk. Korzyści i koszty podobnego ruchu są znane i nie ma co ich powtarzać. Zupełnie jednak bawi mnie Gilowska tłumacząca, jak to referendum ma mieć same korzyści… No bo jakie? Ano, że się ludzie douczą o euro i że politycy też się douczą. Ludzi obraża czy polityków przecenia pani minister? No, nie wiem. Ludzie przecież w Polsce głupi nie są, liczyć umieją, czytać też, a po nauki jeżdżą nie tylko do Grecji. Poparcie dla euro jest oczywiste i w gospodarce, i w rodzinach. Nawet politykom coraz trudniej wmawiać, że euro niekoniecznie musi być dla nas dobre.

Nie, Polaków euroizacją nie przestraszysz, bo dla nich zamiana złotego w euro to po prostu niższe ryzyko kursu walutowego (euro jest stabilne, zresztą większość eksportu trafia do strefy tej waluty, stamtąd kupuje się w Polsce samochody, z tamtejszej waluty przelicza się ceny biletów lotniczych i większość zagranicznych wczasów), niższe koszta prowadzenia rachunków, niższa cena pieniądza kredytowego (to już argument ważny dla wszystkich).

 

Umówmy się – szczególnie ważne jest nie tyle samo wprowadzenie w kraju innej waluty, ile proces przygotowania gospodarki i finansów do tej operacji. To ten proces wymusza reformy, od których gospodarce i państwu przybywa zdrowia. Mówimy – euro, a myślimy – reforma. Powiedzmy też jasno – to zdolność do innowacyjności jest o wiele ważniejszym dzisiaj kryterium zdrowia i rozwoju społeczeństw niż wypełnienie kryteriów zbieżności. Euro to w reformie tylko etap, ważny, ale tylko etap.

 

Dlaczego więc i premier, i wicepremier przyznają, że Polska będzie gotowa do przyjęcia europejskiej waluty już w roku 2009, a nie zarządzają usztywnienia kursu w ramach mechanizmu walutowego ERM2, nie zarządzają potrzebnych zmian ustawowych, słowem – nie przygotowują kraju do przyjęcia euro w momencie, gdy będzie na to gotów?

 

Dlaczego bracia Kaczyńscy chcą koniecznie rozpisywać referendum, i to w już określonej dacie 2010 r., pod koniec kadencji prezydenckiej Lecha? Przecież przyznają, że nie chodzi o zdanie społeczeństwa „czy wprowadzić euro?”, tylko, „kiedy”?  No, kto zgadnie?

Ciekawski, poznawalski, dociekliwy, duży facet ze stażem. Lubię robić gazety, projektować audycje, kojarzyć fakty i mieć opinię, działać dla idei.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka