jes jes
95
BLOG

Od Kasiny aż do Balic.

jes jes Rozmaitości Obserwuj notkę 0

"Jeden drugiego brzemiona noście" - to zwięzłe zdanie Apostoła jest inspiracją dla międzyludzkiej i społecznej solidarności. Solidarność to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni przeciw drugim.

- A słysałaś, ze tam w miastach dalej strajkujom?
- No...
- Moze i my zróbmy strajk. Krowy rano by nie wydoiła, siana nie dała. A to by sie moja Malina zadziwiła (śmiech).

Kobiety wysiadły z pociągu w Kasinie. A ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego one nie rozumieją. I prawdę mówiąc, do dziś nie rozumiem. Jednym z brzemion strajkujących było właśnie to, że one nie rozumiały. Właśnie one... Choć przecież na pewno nie stały po stronie władzy, choć nawet uważane być mogły za sól tej ziemi. Proste, bogobojne góralki. Jakże swojskie i sympatyczne. A nie rozumiały.

Wieczór 31 sierpnia spędziłem na Hali Krupowej. Ktoś miał tranzystorek, słuchaliśmy Polskiego Radia i Głosu Ameryki, nie do końca jeszcze zdając sobie sprawę z wagi tego, co się wydarzyło.
Wędrowcy beskidzcy, podobnie znużeni i podobnie zachwyceni minionym dniem i jego darami, z zasady są solidarni, zwłaszcza, gdy wieczorem w swoim gronie gnieżdżą się w ciasnych pomieszczeniach malutkiego schroniska. Dla nich strajki miały oczywisty sens. Lękaliśmy się tylko o skutki. Dodatkowo zbici z tropu kazaniem Prymasa wygłoszonym kilka dni temu na Jasnej Górze. Bardzo kibicowaliśmy strajkom i bardzośmy niedowierzali efektom.
Po trzydziestu latach od tego pamiętnego wieczoru Polska jest zupełnie inna, zmienili się Polacy, zmieniło nasze otoczenie. To truizm. Tylko schronisko na Krupowej pozostało jak przedtem. Trochę odnowione, czystsze, ale wciąż to samo. Z tą samą solidarnością znużonych a szczęśliwych ludzi. Podobne w roku 1935, 1980 i 2010. Symbolizujące szczególną ciągłość - ze swoim niepowtarzalnym nastrojem, zaskakującym widokiem ku Tatrom i niemal fizycznie odczuwalną obecnością wszystkich, którzy zaglądali tu wcześniej.
Wówczas nieco się wstydziliśmy, że my tu zabawiamy się w górach, a tam na Wybrzeżu zamiast nas walczą, męczą się i ryzykują. Mimo tego wspomnienia wstydu, Hala Krupowa pozostaje miejscem gdzie wciąż z radością wracam, jak do najbardziej stałego punktu odniesienia. Ostatnio stanowczo zbyt rzadko.

Następnego dnia do Markowych Szczawin ktoś przyniósł Sztandar Młodych z tekstami Postulatów. Czytaliśmy na głos w półmroku sączącym się ze słabej żarówki zasilanej mruczącym z tyłu schroniska agregatem. Byliśmy smutni, wydawało nam się wszystkim, że Robotników Wybrzeża wykiwano. Towarzyszył nam melancholijny refren piosenki, śpiewanej przez studenta Uniwersytetu Śląskiego w rogu jadalni.
Do zoo panowie do zoo, dozować należy z umiarem
mieszkanie mieć to dobra rzecz, z przydziału lecz nie za karę.

Dopiero na Hali Miziowej trafiliśmy na cywilizację z prawdziwą elektrycznością i telewizorem. Pokazywali migawki przemówień kończących strajk. Nabraliśmy odrobinę otuchy. Mina wąsatego robotnika i sposób w jaki przemawiał, przekonywała, że to nie jest byle naiwniak. A nawet przedstawiciel władzy wyszedł w gestach i słowach daleko poza formę partyjnej mowy-trawy. W zachowaniu władzy widać było dużą niepewność. Gruntowała się w nas świadomość wagi wydarzeń. Kiełkowała poważniejsza nadzieja.

Trudno jakoś było dalej włóczyć się po Górach. Wróciłem do domu. Z ciężkim plecakiem zatrzymałem się przy windzie. Nacisnąłem przycisk. Czekam. W tym czasie przybył mi do towarzystwa jakiś monter-hydraulik z administracji, czy ktoś w tym rodzaju.
Windy otwierało się przy pomocy takiego dużego standardowego klucza, którego ja nigdy nie używałem - "włamywałem" się tu zawsze kluczem od mieszkania. Nie ja jeden zresztą; nie było to trudne. Tym razem jednak mój wytrych nie spodobał się przedstawicielowi klasy robotniczej. Ochrzanił mnie ostro, że psuję zamek. Oczywiście nie miał racji. Prędzej mogłem zepsuć swój klucz niż ten masywny, prosty zamek. Ale zrozumiałem, że jego nietrafiona troska o wspólne dobro spółdzielni mieszkaniowej jest raczej wyrazem solidarności z Robotnikami Wybrzeża, a nie przejawem frustracji czy złego do mnie nastawienia. Jest jakimś znakiem czasu, elementem misji, którą ten człowiek, na miarę swoich możliwości, chciał wypełnić. Tu i teraz. Wyraźnie poczułem, że z wakacyjnej wędrówki powróciłem do całkiem odmienionej rzeczywistości. Nie polemizowałem. Zresztą winda już stała otwarta. Coś bąknąłem usprawiedliwiająco. Wjechaliśmy na górę bez wrogości, nawet nieco skrępowani rodzajem wzajemnej życzliwości.

O Roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju...
Nikt dotąd lepiej nie opisał tego, co działo się w ciągu następnych piętnastu miesięcy.

Klęska stanu wojennego okazała się czymś bardziej głębokim niż powinna. I w sferze społecznej, i pokoleniowej, i osobistej. Naznaczyła przy tym, daj Boże ostatni już raz, kolejne z polskich pokoleń nieuleczalnym stygmatem powstaniowej porażki i bogoojczyźnianej melancholii skorej zawsze do rozliczeń. Ale pozostawiła po sobie też tę myśl najważniejszą, choć tak uparcie odsuwaną w czasach wolności, że solidarność to dobrowolne noszenie cudzych brzemion.
Te brzemiona różne bywają, nie tylko fizyczne, materialne. Nie wszystkie zgoła są chwalebne. Są też brzemiona obojętności, brzemiona hańby i brzemiona rozpaczy. I wciąż dużo ich jest do noszenia. I tak zapewne pozostanie. Po latach dotarło do mnie, że góralki z Kasiny rozumiały rzeczy proste, o których ja nie miałem nawet pojęcia. I dźwigały wpólne ciężary, o których istnieniu my ludzie utożsamiający sie z Pierwszą Solidarnością nic nie wiedzieliśmy.
Zobaczyłem po latach, jak święty człowiek zaprasza naturalnym gestem wielkiego wyróżnienia do swego przezroczystego pojazdu kogoś kim ja szczególnie pogardzałem. Jest przecież tylu godniejszych, a on wybrał właśnie jego, współczesnego mega-zacheusza, który bezczelnie po naszych plecach wwindował się na sykomorę. Tak, wwindował - za darmochę, nawet bez wytrycha. Oto brzemię kłamstwa i relatywizmu, i poniewieranie przeszłością zostało uniesione przez najbardziej godnego z ludzi. Dobrowolnie i tak prosto jak podnosi się z ziemi kromkę chleba. Równocześnie podniesiony też został ciężar przyginającej mnie ku dołowi nienawiści i pogardy. Udało mi się odrobinę wyprostować. Wyparowała ze mnie część poniżenia wyniesionego z ostatnich lat komunizmu.

Solidarność znaczy "nigdy jeden przeciw drugiemu". Nie ma w tym nic naiwnego i nic sentymentalnego. Zupełnie.

jes
O mnie jes

Nie mam i nie będę miał profilu na fejsbuku, ani na tłiterze, ani w jutiubie, ani nawet w gugleplus. Szukam odpowiedzi na moje pytania, nie interesują mnie nawalanki.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości