Muszę zacząć od zastrzeżenia. Do sukcesu Polaków na tych mistrzostwach mam stosunek ambiwalentny. Nie wiem czy słusznie, ale mam. Z jednej strony nie sposób nie dostrzec wielkiego sukcesu uzyskanego przecież w nieporównanie trudniejszych (jeśli popatrzeć na moment, w którym miał miejsce) warunkach niż ten osiągnięty 8 lat wcześniej. Ale jest i rewers. Niczym, poza wewnętrznymi wątpliwościami, przyznaję, nie potwierdzony. Czy w tym sukcesie ktoś Polakom nie pomógł. Może nie w ramach rekompensaty za to, co się od pół roku w Polsce działo, ale, na ten przykład, dla uspokojenia nastrojów społecznych. Bo trzecie miejsce Polaków na świecie niewątpliwie, przynajmniej w pewnym sensie i dla pewnej części społeczeństwa, zdecydowanie poprawiało niezbyt przychylne władzy nastroje. Trzeba bowiem pamiętać, że wtedy jeszcze Jaruzel z Kiszczakiem nie byli ludźmi honoru, a prorok, guru znaczy, Adam nie ulepił jeszcze milionów lemingów lezących za nim choćby, nomen-omen, w GW-no.
Trzymając się już teraz tylko i wyłącznie udowodnionych faktów należy stwierdzić, że z punktu widzenia kibica to te mistrzostwa były dla nas chyba jeszcze bardziej emocjonujące niż rozgrywane 8 lat wczesniej. Głównie dlatego, że graliśmy na nich jak Niemcy. Jak drużyna typowo turniejowa, znaczy. Oprócz półfinału z Włochami, w którym (głównie na skutek absencji Bońka, moim zdaniem celowej) wyraźnie i zasłużenie przerżnęliśmy.
Przed mistrzostwami był jednak niezwykle emocjonujący dwumecz z NRD (dla całkiem młodych widzów wskazówka – to taki niemiecki twór podobny w swojej groteskowości, z zachowaniem pewnych proporcji rzecz jasna, do obecnej Korei Północnej). Grając w pierwszym meczu bez czterech, newralgicznych wówczas wręcz dla reprezentacji, piłkarzy ograliśmy Eastern Niemców w sposób książkowy, a w rewanżu na boisku przeciwnika w sposób nie podlegający dyskusji, choć po męskim i wcale niełatwym boju. A NRD-owo to nie było w tych czasach byle co. Np. na pamiętnych mistrzostwach AD 1974 byli jedynym zespołem, który wygrał z RFN. Trzech z tych czterech zawodników, którzy nie zagrali w pierwszym meczu, stanowiło potem na mistrzostwach kręgosłup, od którego Piechniczek zaczynał ustalanie składu. Jak musieliśmy być silni, skoro praktycznie drugim składem wygraliśmy ten pierwszy mecz i, może nie w cuglach, ale bez kłopotów wywalczyliśmy awans mając tak groźnego rywala. Rywala, przez którego nie awansowaliśmy dwa lata wcześniej do finałów Mistrzostw Europy (osobna historia, przez którą do dziś mam czkawkę).
Jechaliśmy na mistrzostwa z dużymi nadziejami. Podlanymi świeżym sosem z Bońka w Juventusie. Na początku mistrzostw nie wszystko układało się tak, jak chciał sztab i zawodnicy. A szczególnie jak żądali tego dziennikarze. Już remis z Włochami, czwartą drużyną poprzednich mistrzostw przyjęto z duża rezerwą. Remis z Kamerunem został odebrany tak, jakbyśmy teraz przegrali z San Marino (nie tylko dlatego, że to jedyny zespół, z którym ostatnio wygrywamy). Tymczasem w krótkim przedziale czasowym okazało się, że były to remisy z właśnie odradzającą się potęgą i ze wschodzącą, na długie lata, gwiazdą nie tylko afrykańskiego, ale i światowego futbolu. Będący pod dużą presją Polacy rozegrali w dwóch kolejnych meczach trzy doskonałe połowy, po których od strefy medalowej oddzielał nas już tylko remis z SoSo. I ten remis padł. Tak bym to podsumował i do tematu, przynajmniej dziś, nie wracał. Po ośmiu latach Polska znów znalazła się w czwórce.
Półfinał z Włochami, nazwijmy to łagodnie, to nie był z naszej strony majstersztyk. Pozbawieni Bońka (specjalnie, jak dla mnie, zarobił żółtą kartkę z Sowietami, żeby nie grać przeciwko nowym kumplom z Juventusu) nie stanowiliśmy w tym meczu dla, będących ponadto po zwycięstwach nad Argentyną i Brazylią na wielkiej fali, Włochów równorzędnego przeciwnika. Byliśmy po prostu słabsi.
Za to lepsi byliśmy w meczu o trzecie miejsce od Francuzów. Dość wyraźnie, tyle, żeśmy pod koniec spuchli. Ja zapamiętałem ten mecz jako wspaniałe pożegnanie z reprezentacją Andrzeja Szarmacha. Nie grał całe mistrzostwa, mimo, że to on w eliminacyjnym meczu w Lipsku, strzelił, najważniejszą może, bramkę. Ale na mecz z Francją Piechniczek go wpuścił. Szarmach w swoim stylu, nie bacząc na kryjącego go (zawsze się wzdragam jak używam tego słowa w tym kontekście) obrońcę, walnął z półobrotu i piłka odbijając się od słupka wylądowała w siatce. Polska w ciągu bodaj 6 minut zdobyła 3 bramki i mogliśmy odbierać medale za 3 miejsce.
Żądnych rewanżu Francuzów, którzy po spotkaniu twierdzili, że wynik był efektem wystawienia przez nich, po półfinałowej porażce z Niemcami, drugiego składu, skarciliśmy już jesienią. Wygrywając na Parc de Princes, UWAGA, 4:0. Bez Bońka w składzie!
To była inna druzyna niż ta z Monachium. Ze starego zespołu został praktycznie tylko Lato. I Szarmach jako straszak oraz Żmuda jako symbol i opoka. Ale ci, którzy tutaj grali to też byli wielcy piłkarze. Z niektórych się podśmiewano, ale gdzież tam obecnym gwiazdkom do ich poziomu. Taki Paweł Janas. Przeciez jakby on grał w Murcji na stopie to nawet 3:0 by nie było! Albo Buncol z Matysikiem. Chodzili jak motory przez cały mecz. Ale każdy ruch i zagranie przynosiło druzynie korzyść. Nie biegali, jak obecni reprezentanci, po to żeby biegać tylko po to, żeby wygrać mecz. Potem doszedł jeszcze Kupcewicz. Może nie Deyna i nie Maradona, ale bardzo dobrej, europejskliej klasy pomocnik i swój duży udział w medalu miał. Podobnie jak Majewski. Uniwersalny gracz, mogący zagrać wszędzie. Ale, w przeciwieństwie do takiego na przykład Dudki, będący pożytkiem dla drużyny na każdej z obsadzanych pozycji. Tych świetnych piłkarzy było zresztą więcej. Nie sprawdzili się na mistrzostwach, doskonali skądinąd, Iwan i Pałasz, ale to oni stanowili konkurencję dla tych, którzy wygrali z nimi rywalizację. Na ławie siedział Wójcicki, zupełnie niedoceniany stoper, który pewnie jeszcze dziś byłby lepszy od pary stoperów, która wystąpiła przeciw Hiszpanii. A w kadrze Piechniczka AD 1982 musiał siedzieć w drugim rzędzie. Nie wspomnę już o Ciołku, który w meczu z Peru wszedł i za chwilę, w dużo trudniejszej sytuacji niż miał wczoraj z Koreą Brazylijczyk Elano, z równym opanowaniem i stoickim spokojem strzelił piękną bramkę. I jak to porównywać do obecnych smutnych czy Smudnych, wszystko jedno, kopaczy? Nie da się!
Tak to, młody widzu, wyglądały lata świetności polskiej piłki. Reprezentacyjnej, bo ta ligowa miała swoje apogeum nieco wcześniej i ledwo to pamiętam. Ale o tym może kiedy indziej.
PS
Napisałem ten tryptyk, jak zaznaczyłem we wstępie do odcinka nr 1, ku pokrzepieniu serc. Młodych, polskich, piłkarskich. Sienkiewicz napisał Trylogięa, ja toJ .
Kiedy się patrzy dzisiaj na przepaść, jaka nas dzieli od najlepszych, trudno sobie wyobrazić, że to my stanowiliśmy stosunkowo niedawno elitę. Jeszcze trudniej, po tym co się oglądało za kadencji Beenhakkera czy ostatnio w Murcji, wierzyć że coś się w najbliższych latach zmieni. Ale świadomość swoich historycznych zasług, również tych piłkarskich, trzeba mieć. Żeby nas byle burak z ichniej Koziej Wólki tak strasznie w kompleksy nie musiał wpędzać.
Inne tematy w dziale Sport