Michał Malicki Wilanów Michał Malicki Wilanów
219
BLOG

POLONIA RESTITUTA

Michał Malicki Wilanów Michał Malicki Wilanów Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

 

Polonia   Restituta
 
 
    Każdego 11 listopada hucznie obchodzimy rocznicę odzyskania w 1918 roku niepodległości. Mieszkańcy Warszawy w tym dniu gromadzą się na placu Józefa Piłsudskiego aby podziwiać wspaniałą paradę wojskową. W świadomości większości Polaków głęboko zakorzeniła się sentymentalna interpretacja tego ważnego historycznego wydarzenia. Zgodnie z tą interpretacją, niepodległość odzyskaliśmy w wyniku erupcji naszego słynnego i podziwianego przez cały świat patriotyzmu. Mówiąc bardziej konkretnie, tego 11 listopada Józef Piłsudski przyjechał do Warszawy i podjął decyzję o utworzeniu Państwa Polskiego przy entuzjastycznym aplauzie społeczeństwa. W ślad za słynnym filmowym dziełem Leni Riefenstahl można by to nazwać „triumfem woli”.
 
    Niestety, wciąż pojawiają się malkontenci, którzy zadają złośliwe pytanie: dlaczego przez poprzednie sto lat nikt nie wpadł na tak genialnie prosty pomysł wyzwolenia się spod zaborów? No właśnie, dlaczego? Może tamtym poprzednikom Piłsudskiego zabrakło determinacji? W każdym razie, najwyraźniej nie przyszło im do głowy, że zaborczą armię należy po prostu rozbroić i wygonić z kraju. Podobno tak właśnie postąpiła w 1918 roku grupka patriotycznych studentów- członków paramilitarnej organizacji. Z pokolenia na pokolenie przekazywana jest wieść o rozbrojeniu przez ową grupkę niemieckiej trzystutysięcznej armii stacjonującej w Polsce. Wygląda na to, że ten legendarny czyn stał się już składnikiem mitu założycielskiego naszej państwowości. Zwolennicy teorii Alfreda Adlera (akcentującej decydujące znaczenie „woli mocy”) pewnie uznają taką interpretację historii za całkowicie jasną i zrozumiałą. Ludzie wyposażeni w naturę niedowiarka nie są jednak dostatecznie przekonani.
 
    Dzień 11 listopada jest świętem obchodzonym uroczyście w całej Europie  - nie tylko w Polsce. Są pochody i uroczyste przemówienia, ponieważ jest to rocznica zakończenia Wielkiej Wojny, którą dzisiaj nazywamy I wojną światową. W tym dniu Europa zastanawia się, jak to było możliwe, że rozsądni, kulturalni i zamożni ludzie nagle wpadli w amok i w dzikim szale rozwalili tak pięknie urządzony kontynent. To nie jest łatwe do zrozumienia. Słyszałem nawet taką interpretację, że koniec XIX wieku był po prostu nudny, a z nudów człowiekowi przychodzą do głowy różne głupie myśli. Rzeczywiście, od czasu Wielkiej Wojny ludzkość przestała narzekać, że nic się nie dzieje.
 
    Świat w końcu XIX wieku wydawał się uporządkowany. Europa była podzielona trwałymi granicami, uznanymi przez wszystkie mocarstwa, a resztą świata (z małymi wyjątkami) podzieliła się Anglia i Francja, tworząc imperia kolonialne. W tym podziale kolonii nie brały udziału dwa szybko rosnące w siłę mocarstwa - Niemcy i Ameryka. Amerykanie nie mieli o to specjalnych pretensji, ale Niemcy mieli większe ambicje. Te kolonialne ambicje nie miały wprawdzie większego sensu, ponieważ koszty utrzymania kolonii grubo przewyższały zyski, ale o tym imperialiści przekonali się dopiero kilkadziesiąt lat później. W tamtych czasach panowała opinia, że szanujące się mocarstwo nie może się rozwijać gospodarczo bez kolonii. Niemcy - po zjednoczeniu państwa przez nieocenionego Bismarcka - były krajem o rekordowym tempie rozwoju przemysłowego, militarnego i kulturalnego (nauka, literatura, sztuka). Ambicja podpowiadała im, że powinni zacząć się rozpychać łokciami, aby udowodnić swoją wartość. Uważali również, że mają honorowy obowiązek pomścić niezmierzone krzywdy, wyrządzone ich ojczyźnie przez tego potwornego Bonapartego. No więc rozegrali kilka wojenek, które bardzo podniosły na duchu niemieckich patriotów, a przy okazji zajęli francuskie prowincje - Alzację i Lotaryngię.
 
    Widząc co się dzieje, Anglicy i Francuzi doszli do wniosku, że nadszedł czas na zmiany w dotychczasowej myśli politologicznej. Poczuli się zmuszeni do porzucenia swoich dotychczasowych beztroskich rozrywek. Francuzi przestali planować inwazję przez cieśninę La Manche, a Anglicy przestali napadać na statki przewożące towary kolonialne. Zaczęli współpracować ze sobą, a także z Rosją. Rosja była niezbędna do skierowania uwagi niemieckich polityków na wschód - odciągnięcia od granic Francji. W ten sposób narodziła się fundamentalna teoria politologiczna zwana „doktryną równowagi”. Studenci zdawali z tego egzaminy, a naukowcy pisali prace habilitacyjne. Zgodnie z tą doktryną, w polityce europejskiej zasadniczą rolę odgrywać miał konflikt niemiecko-rosyjski powodowany konfliktogenną wspólną granicą tych mocarstw. Dla Polaków ta doktryna miała zasadnicze znaczenie. Jakakolwiek myśl o odbudowaniu państwa polskiego godziła bezpośrednio w bezpieczeństwo Anglii i Francji. Nie można było dopuścić do oddzielenia Niemiec od Rosji jakimś buforem. W Europie ojczyzn na coś takiego jak Polska po prostu nie było miejsca. Wyjątek zrobiono w 1918 roku ( ku zgrozie profesorów politologii) i ten eksperyment bardzo źle się skończył. Błąd został naprawiony dopiero w Jałcie w 1944 roku i aż do czasu powstania Unii Europejskiej mocarstwa zachodnie żyły sobie w spokoju i dobrobycie, trzymając Niemcy w szachu.
 
    Oczywiście, wszystko co było dobre dla Anglii i Francji, nie było dobre dla Niemiec (i odwrotnie), więc „ doktryna równowagi” w Berlinie była bardzo źle widziana. Tylko w Niemczech sprawa niepodległości Polski była na serio rozważana. W Berlinie mieliśmy wypróbowanych sojuszników. Oczywiście chodziło o małe buforowe państewko, a nie jakieś mocarstwo „od morza do morza”. Polska miała się składać z kilku województw (Warszawa, Lublin, Białystok i Kielce) wyrwanych spod zaboru rosyjskiego (bez Krakowa, Lwowa, Poznania). Ciekawa była koncepcja ustrojowa tego państewka. Miało być to królestwo z jakąś niemiecką dynastią (Wittelsbach, Wettin, Habsburg albo coś w tym guście). Później, po wybuchu wojny i wygonieniu Rosjan powołano zalążek owego królestwa w postaci Rady Regencyjnej. Wróćmy jednak do początku stulecia.
 
    Najogólniej rzecz biorąc, europejska i globalna sytuacja polityczna wydawała się stabilna. Konflikty nie były nierozwiązywalne. Można było odstąpić Niemcom jakąś daleką krainę (na przykład Irak czy inny Afganistan), skoro tak się upierali i Europa miałaby ich z głowy. Tylko jeden naród  znajdował się w sytuacji nie do zniesienia. Naprawdę paskudnie było w tak zwanej „Kongresówce” pod rosyjskim panowaniem. Polacy cierpieli biedę i prześladowania narodowe. Zamknięte były uniwersytety, a cenzura hamowała rozwój kultury. Był to jednak wyjątek w dynamicznie rozwijającej się Europie.
 
    Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie postępy demokracji. W wyniku wolnych wyborów parlamentarnych we Francji i w Niemczech do władzy doszli socjaliści - uczniowie Marksa i Engelsa. To była szokująca nowość. Świat nigdy dotąd nie widział takiej hordy złotoustych demagogów. Tradycyjni parlamentarzyści: baronowie, vicehrabiowie, bankierzy i ziemianie nie mieli zwyczaju uganiania się po kraju i wiecowania z chłopami oraz robotnikami. Woleli się bawić w Monaco, Wenecji lub Wiedniu. Wygłaszanie przemówień do proletariuszy uważali za stratę cennego czasu. Nawet jeżeli mieli głupie poglądy, to wygłaszali je głównie przy grze w brydża.
 
    Socjaliści nie mieli takich oporów. Ruszyli na przedmieścia mobilizować „masy” czyli elektorat. Gdyby te prelekcje podnosiły poziom świadomości i kultury prostego ludu, to należałoby tylko przyklasnąć. Bardzo szybko okazało się jednak, że aby skłonić proletariat do słuchania, należy mówić to, co dla proletariatu jest interesujące. Wykład „teorii przeciwieństw” Hegla - która podobno wyjaśnia, co jest motorem historii - nie cieszył się wielką popularnością. Lud zawsze lubił się organizować raczej przeciwko czemuś (lub komuś) niż za czymś. Wychodząc naprzeciw tym oczekiwaniom, socjalistyczni mówcy przeważnie napuszczali „masy” na różnych - na ogół wyimaginowanych - wrogów. Okazało się także, że ci „wrogowie” przeważnie mają postać ludzi obcych narodowo. W ten prosty sposób socjaliści przekształcili się w „narodowych socjalistów”, szerzących ksenofobię i nacjonalizm. W głównych krajach kontynentu zagościła nienawiść do sąsiadów, zaś wielonarodowe mocarstwa (Austro-Węgry i Rosja) zaczęły trzeszczeć w szwach, rozsadzane wewnętrznymi antagonizmami. W całej Europie zapanowała odpowiednio zawiesista, szowinistyczna atmosferka (żeby nie powiedzieć: smrodek).
 
    Nacjonaliści oczekiwali, że „coś” się wydarzy. No i się wydarzyło. Pewien głęboko ideowy zwolennik wielkiej, mocarstwowej Serbii zastrzelił następcę tronu Austro-Węgier – arcyksięcia Ferdynanda Habsburga. Arcyksiążę Ferdynand był człowiekiem inteligentnym, był też liberałem i zwolennikiem demokracji. Po objęciu władzy zamierzał dokonać reform w kierunku ustroju państwa unijnego. Serbski zamachowiec prawdopodobnie sądził, że przyczynia się do szczęścia ludzkości oraz budowy potęgi swojej ojczyzny. Nie bardzo to wyszło, co widać z dzisiejszej perspektywy. Ten zamach uruchomił agresję szowinistów w całej Europie. Mało kto dzisiaj pamięta, jak to się stało, że nagle wszyscy rzucili się do bijatyki. Wiadomo tylko, że to wcale nie Niemcy rozpoczęły wojnę. Parlament francuski głosował za przystąpieniem do działań zbrojnych w celu odzyskania ziem zagarniętych przez tego okropnego Bismarcka. Przeciwny temu pomysłowi był tylko jeden deputowany – Jean Jaures, który został natychmiast zastrzelony przez jakiegoś miłującego ojczyznę patriotę.
 
    Początek wojny był wydarzeniem bardzo obiecującym dla polskich działaczy niepodległościowych. Armia niemiecka pokonała rosyjską w pierwszym roku wojny i generał-gubernator Hans von Beseler utworzył w Warszawie Radę Regencyjną oraz Polskie Siły Zbrojne jako zalążek przyszłego państwa polskiego. Do dzieła zabrało się wielu działaczy niepodległościowych w kraju i za granicą. Pewną osobliwością było to, że nasi politycy działali po obu stronach frontu. W zależności od sytuacji, fakt ten raz pomagał, a raz przeszkadzał sprawie. W kraju działali tacy ludzie jak: Piłsudski, Dmowski, Daszyński; zaś na emigracji: Paderewski, Sienkiewicz i Ledóchowska. Ta ostatnia postać jest mniej znana od innych i trochę nie doceniona. Julia Ledóchowska to zakonnica święta Urszula, która wygłaszając odczyty, uruchomiła akcję pomocy dla Polski we wszystkich krajach skandynawskich. Spowodowała, że sprawa naszej niepodległości stała się modna w kręgach politycznych wielu krajów. To samo robili Paderewski i Sienkiewicz. Dzisiaj nazywamy to działaniem w płaszczyźnie „public relations”.
 
    Po początkowych sukcesach propagandowych i organizacyjnych nastąpił pewien kryzys. Polscy niepodległościowcy zaczęli się spierać, w czym nie ma nic dziwnego, jeżeli weźmie się pod uwagę pluralizm idei oraz możliwości politycznych. Nasi niemieccy sojusznicy zaczęli się także domagać jasnej deklaracji co do sojuszu wojennego i powojennego (w czym również nie ma niczego dziwnego). Dyskusja zakończyła się „kryzysem przysięgowym” czyli odmową podporządkowania niemieckiemu rządowi i – w konsekwencji – rozwiązaniem Polskich Sił Zbrojnych, zaś Józef Piłsudski został internowany w Magdeburgu. Cofnęliśmy się do punktu początkowego.
 
    No i właśnie wtedy los zaczął sprzyjać Niemcom. W Rosji wybuchła rewolucja, która po roku doprowadziła rosyjską armię do rozkładu i klęski. Rosja (już bolszewicka) wycofała się z wojny, podpisując traktat pokojowy z Niemcami. Na wschodzie została utworzona niepodległa Ukraina – kolejny sojusznik Niemiec – z własną armią (tym razem nas wyprzedzili). Najważniejsze było jednak to, że Niemcy uzyskali wolną rękę w rozprawie z Francją i Anglią. Zostawili na wschodzie armię osłonową pilnującą zdobyczy terytorialnych, które to zdobycze nie były wiele mniejsze od terenów zajętych w czasie II wojny światowej. Na wiosnę 1918 roku generał Erich von Ludendorf przeniósł wielką armię ze wschodu na front francuski. Józef Piłsudski w swoich wojennych wspomnieniach opisuje wrażenie potęgi, zapamiętane przez obserwatorów przemarszu dziesięciu korpusów przez Akwizgran do Belgii. Milion żołnierzy – piechota, kawaleria, artyleria, tabory – maszerowało ulicami miasta przez tydzień. Feldmarszałek Paul von Hindenburg opracował plan wielkiej bitwy nad rzeką Marną i do lata tego roku prawie udało się zepchnąć Francuzów i Anglików pod sam Paryż.
 
    No i w tym momencie na froncie zjawili się Amerykanie. Przybyli wypoczęci, dobrze odżywieni, wysportowani; wyraźnie odróżniali się od wymęczonych weteranów, którzy już czwarty rok mieszkali w błotnistych rowach, w brudzie – w towarzystwie wszy, szczurów i trupów. Ofensywa niemiecka została zatrzymana, a następnie alianci przeszli do kontrofensywy. Do jesieni Niemcy zostali wyparci do Belgii. Feldmarszałek von Hindenburg wysłał negocjatorów dla ustalenia warunków zawieszenia broni. Był już październik 1918 roku.
 
    Nie była to żadna klęska Rzeszy Niemieckiej. Zajęte tereny rozciągały się od Belgii po Estonię i Ukrainę. Bałkany nadal w połowie były opanowane przez Austro-Węgry. Rozpoczęcie rozmów pokojowych w chwili, kiedy już wiadomo, że nie da się wygrać, ale jeszcze nie zaczęło się przegrywać, świadczy o wielkiej inteligencji starego feldmarszałka. Tylko głuptas będzie walczył do ostatniej kupy gruzu w obleganej stolicy.
 
    W tym miejscu muszę odpowiedzieć na pytanie, które na pewno inteligentnemu Czytelnikowi przyszło do głowy. Kto właściwie rządził w Niemczech? To bardzo dobre pytanie. Teoretycznie rzecz biorąc, Niemcy były cesarstwem z kajzerem Wilhelmem II Hohenzollernem na czele. Wszystko trochę się skomplikowało już kilka lat wcześniej, kiedy Wiluś zaczął się zachowywać nieco „dziwnie”. Otoczenie uznało to zachowanie za objawy wariactwa i kajzer był trzymany w czymś w rodzaju aresztu domowego. Była to oczywiście ściśle skrywana tajemnica państwowa. Jest także oczywiste, że dla takich sztywniaków i legalistów, jak niemieccy generałowie, był to straszny problem moralny. Przez kilka lat jakoś się udawało zamiatać tę sprawę pod dywan. Niestety Wiluś nagle wymknął się spod kontroli i zaczął robić zadymę. Wydawał rozkazy okrętom i oddziałom frontowym. Rwał się do walki z tymi przebrzydłymi pogrobowcami przeklętego Napoleona Bonaparte. Wszystko akurat w momencie odwrotu spod Paryża! Tego już nie można było tolerować i kanclerz von Baden w porozumieniu z generalicją zdetronizował cesarza. Wilhelm natychmiast wyjechał za granicę i poprosił o azyl w Holandii.
 
    To nie była zwykła zmiana władzy. W jednej chwili zawalił się cały porządek konstytucyjny. Należało rozpocząć tworzenie republiki. Na domiar złego Austro-Węgry zaczęły się rozpadać, zaś bolszewicka Rosja zaczęła się konsolidować. Żołnierze frontowi śmiertelnie zmęczeni czterema latami bezsensownych rzezi, dowiedzieli się nagle, że nie działa już najwyższa władza. Nie sądzę, żeby to podniosło ich morale. Do tego wszystkiego należy jeszcze dopisać bunt marynarzy w bazie w Kilonii.
 
    Cesarska flota stoczyła jedną bitwę na samym początku wojny, po czym została zablokowana w porcie przez Royal Navy. W morze wypływały jedynie okręty podwodne. Marynarze praktycznie prawie całą wojnę przesiedzieli w bazie, nudząc się jak mopsy. Nikt, nie wyłączając samych uczestników, nie rozumiał co właściwie spowodowało ten bunt. Niektórzy historycy przypuszczają, że to właśnie wariacki rozkaz kajzera wyruszenia przeciw Royal Navy był przyczyną awantury. Takie wyjaśnienie coś mi nie bardzo pasuje do ogólnej opinii o niemieckiej armii, w której nie było zwyczaju dyskutowania o rozkazach . Moim zdaniem, przyczyna była taka, jak zwykle. Na pancerniku „Fridrich der Grosse” kucharzom okrętowym nie udała się grochówka, ponieważ wpadł do niej jakiś gapowaty szczur. Pech chciał, że oficerem służbowym był pewien młody i nerwowy lejtnant, który zamiast zamknąć kucharzy do paki, zawezwał żandarmerię w celu spacyfikowania awantury. Zrobiła się zadyma, która szybko rozniosła się po całej bazie. Podobne bunty zaczęły się zdarzać i w innych miejscach.
 
    Nie należało udawać, że wszystko jest w porządku, ale jednak sytuacja nie była beznadziejna. To przecież była II Rzesza Niemiecka – ojczyzna dyscypliny, ładu prawnego i porządku. Tam nie było tradycji sobiepaństwa i lekceważenia władzy. Przy odrobinie szczęścia, prawdopodobnie po miesiącu generałowie i rząd kanclerski zdołaliby opanować sytuację i zakończyć wojnę bez większych strat. Zdołaliby, gdyby nie wydarzyło się nic nieoczekiwanego.
 
    Tu musimy wrócić do naszych, czyli polskich, spraw. Jesień 1918 roku nie wydawała się czasem szczęśliwym. Jeśli wierzyć mapie, Polska znajdowała się mniej-więcej w środku terytorium opanowanego przez Niemcy. Nie mieliśmy jednolitego przywództwa ani wojska. Dokoła nas powstawały nowe większe i mniejsze państwa (nawet Białoruś) w sojuszu z II Rzeszą. Gdyby Niemcy teraz zakończyli wojnę, być może, udałoby się wytargować jakieś państewko, ale na pewno bardzo skromne. Tylko cud mógł poprawić naszą sytuację. No i ten cud się wydarzył.
 
    W tamtym czasie w Berlinie mieszkała pewna narwana eseistka, która darła koty ze wszystkimi socjalistami Europy z Leninem włącznie. Zarzucała im, że nic nie rozumieją z marksowskiej teorii walki klas. Ta eseistka to Róża Luksemburg. Przyjaźniła się ona z pewnym doktorem filozofii i parlamentarzystą – Karolem Liebknechtem (także trochę sfiksowanym). Ta oryginalna para, zachęcona sukcesem bolszewików, doszła do przekonania, że nadszedł czas, aby pokazać całemu światu, jak powinna wyglądać prawdziwa proletariacka rewolucja. Któregoś dnia udali się do kawiarni przy ulicy Unter den Linden i tam przy stoliku napisali konstytucję Niemieckiej Republiki Rad, a ich koledzy powielili odezwę założycielską w jakiejś gazecie. Następnie Róża z Karolem poszli do parku, gdzie grupa żołnierzy z jakiegoś zbuntowanego regimentu przekomarzała się ze stójkowym policjantem, który właśnie wyganiał ich z trawnika. Przyczepili odezwę do kilku drzew i powiedzieli żołnierzom, że zamiast strzępić ozory po próżnicy, mają natychmiast wybrać delegatów do Rady stanowiącej nową władzę. Mają także wysłać kolegów z instrukcjami i odezwami do innych koszar. Rozpoczął się dwumiesięczny karnawał wiecowania w całym kraju zwany „rewolucją listopadową”. Nie działy się tam jakieś straszne rzeczy, ale w Niemczech zapanowała anarchia, zaś frontowcy po prostu zostawili oficerów na łasce losu i rozleźli się do domów. O wynegocjowaniu korzystnego zawieszenia broni nie było już co marzyć. Rządy tych rad delegatów robotniczych i żołnierskich były śmiechu warte i nie mogły stać się stabilną władzą. Dla porządku tylko należy odnotować, że jednym z takich delegatów był pewien pyskaty szeregowiec, który później zrobił oszałamiającą karierę – niejaki Adolf Hitler. Niemiecki kontrwywiad w pośpiechu wysłał Józefa Piłsudskiego do Warszawy w obawie przed napaścią ze strony szwendających się po ulicach dezerterów (ostatecznie był on austriackim generałem brygady).
 
    To był właśnie ten słynny dzień 11 listopada. Piłsudski natychmiast ogłosił powstanie niepodległej Rzeczpospolitej. Tym samym udowodnił, że ma doskonałą intuicję. Gdyby się zajął dyskutowaniem i marnowaniem czasu, to po kilku tygodniach byłoby już za późno. Taki karnawał anarchistyczny w Niemczech nie mógł długo trwać. Na szczęście całe wojsko niemieckie zdążyło z Polski wyjechać (pełne przyjacielskich uczuć do Polaków). Ewakuacja niemieckich żołnierzy przebiegła dość sprawnie, ponieważ Piłsudski surowo zakazał ich zaczepiania. Gdyby próbowano ich rozbrajać, to zabarykadowaliby się w cytadeli, czekając na odsiecz. Poznań został zajęty przez polskich powstańców – dezerterów z Wermachtu (co Niemcom już znacznie mniej się spodobało). Było więc już i jakieś polskie wojsko. A był już najwyższy czas, ponieważ na samym początku 1919 roku anarchia została opanowana, a Róża Luksemburg i Karol Liebknecht zginęli. Oddział obywatelskiej samoobrony (Selbschutz) wytropił ich i wyciągnął na ulicę, gdzie zostali zatłuczeni kolbami. Pewien dziennikarz zanotował, że najmocniej walił niejaki Rzewuski (wszędzie pełno tych Polaków).
 
    Z budową niepodległej Polski trzeba było się spieszyć, bo Niemcy już zaczynali się upominać o swoje, a na wschodzie powstawała niepodległa Ukraina. Niestety, Ukraina konsolidowała się zaczynając od Lwowa, więc wybuchły walki (Orlęta Lwowskie). Lwowianie najprawdopodobniej przegraliby to starcie, ponieważ była to walka skautów z weteranami wojny światowej. Przegraliby, gdyby nie nadeszła odsiecz poznaniaków, którzy byli jedynym w tym czasie prawdziwym wojskiem. Ta lwowska utarczka to w ogóle nie był najszczęśliwszy pomysł, jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że bolszewicy właśnie opanowali u siebie anarchię i ruszyli do ofensywy na Ukrainę i Polskę. Dużo dowcipniej byłoby, gdyby patrioci z obu stron umówili się co do sensownego przebiegu granicy polsko-ukraińskiej, ale w natłoku różnych atrakcji jakoś nikomu to nie przyszło do głowy. W każdym razie w 1919 roku było już Państwo Polskie z wojskiem, rządem i jako tako określonymi granicami. Udała się także karkołomna wolta wymiany sojuszników z Niemców na Francuzów. Mistrzowska zagrywka dyplomatyczna, zważywszy, że Anglicy na niepodległą Polskę zgrzytali zębami. Francuzi byli mniej przywiązani do „doktryny równowagi”, ale też się trochę krzywili.
 
    Natomiast nie udało się Ukraińcom. Okazało się, że kłócili się z nami o Lwów, zapominając o tworzeniu struktury państwa. Nie organizowali administracji i nie umacniali granic. Nie mieli czasu, ponieważ byli zajęci – jak to opisała Zofia Kossak-Szczucka – organizowaniem pogromów antyżydowskich. To była kwestia hierarchii celów. Przecież nie można robić wszystkiego jednocześnie. Należy dać pierwszeństwo realizacji celów najbardziej istotnych. Potem w 1920 roku nic już nie dało się uratować. Nawet polska odsiecz nie zdołała wyrzucić bolszewików z Ukrainy.
 
    To nie był oczywiście koniec naszej drogi do niepodległości. Jeszcze była wojna z sowietami w 1920 roku, zajęcie Wilna (co zrobiło nam wrogów z Litwinów) i utarczki o Śląsk i Pomorze. Nie dostaliśmy zbyt wiele czasu. W 1939 roku była już nowa wojna i koniec niepodległości na prawie trzy pokolenia. Ale dobre było i te darowane dwadzieścia lat.
 
    Niepodległość Polski została uznana przez zwycięskie mocarstwa podczas konferencji pokojowej w Wersalu w 1919 roku. Politycy ententy zostali zmuszeni do czegoś, co było wyraźnie wbrew ich woli. Ujawniła się potęga „poprawności politycznej”. Propolska propaganda prasowa wbiła wszystkim do głowy przekonanie, że sprzeciwianie się naszej niepodległości jest w złym guście. Niemcy natomiast zostali po prostu zmuszeni do oddania terenów, które uważali za rdzennie niemieckie.
 
    Porównanie początku Wielkiej Wojny z jej końcem jest wielce pouczające. Gdyby wybitni mężowie stanu odpowiedzialni za losy swoich narodów wiedzieli, jakie będą skutki ich decyzji, to pewnie w ogóle nie zaczynaliby realizować owych dalekosiężnych planów. Z nami było odwrotnie. Nikt niczego nie mógł planować, ponieważ wszystkie perspektywy były beznadziejne. Było tylko ogólne marzenie o odbudowaniu wolnej Polski. Najdziwniejsze było to, że marzenie się ziściło. 
Michał Malicki 

poglądy liberalno - konserwatywne, euroentuzjasta

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura