Dawne czasy. Na tyle dawne że mija już sporo lat. Było to to głośne, upierdliwe i smrodliwe. A mimo to wielu się za tym oglądało, oprócz mnie, żony i rodziców. Jeszcze widać nie było ale słychać tak, gdy na podwórko wjeżdżało psy, koty i myszy uciekały do nory. To była na tamte czasy nowość budząca u niektórych zazdrość. U mnie budziła śmiech. Dlaczego? Bo by zawsze dojechała na miejsce konieczna była płaska bateria w kieszeni, a najlepiej dwie. To był Kobuz, WSK Kobuz smrodliwy wehikuł na dwu kołach a na którym odwiedzał nas bracik który sobie sprawił to to po drugiej kolędzie na pierwszej parafii. Ja nie miałem "przyjemności" na tym smrodzie siedzieć bo do dziś mam strach gdy motocykl mnie wyprzedza lub ja mam za takim jechać. Ale smród z Kobuza pozostał w pamięci do dzisiaj. Wiem, wiem, były WFM, SHL, Junaki ale ja mam w pamięci smrodliwego Kobuza kopcącego tak że wieczorem komary zdychały. A przy tym to skrzeczenie, prychanie i kasłanie. Ciarki mnie biorą na wspomnienie tej zarazy.