Tak, to prawda! Pieniądze z Unii nie są nam już konieczne

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 230
Posłuchajcie uważnie tych, co mówią, że Polska może sobie poradzić bez unijnych pieniędzy. Posłuchajcie, bo oni… mają rację.

Czy Polska może sobie poradzić bez pieniędzy z Unii Europejskiej? Oczywiście, ze może. Ale uwaga! Żeby to przyznać trzeba mieć dwie cechy. Po pierwsze: być na bieżąco z tym, co wydarzyło się w światowej debacie ekonomicznej po kryzysie roku 2008. A po drugie: mieć na tyle intelektualnej suwerenności i odwagi, by umieć wyciągnąć z tego praktyczne wnioski. I naprawdę - a nie tylko deklaratywnie - wyjść poza wyświechtane neoliberalne dogmaty.

Kilka dni temu na Kongresie 590 prezes NBP Adam Glapiński mówił tak: „Nasze korzyści z UE głównie dotyczą uczestnictwa we wspólnym rynku. Transfery mają mniejsze znaczenie. Zerwał się chór oburzenia na tych, co mówią, że bez nowych środków unijnych (z Funduszu Odbudowy - red.) wspaniale sobie damy radę. Oczywiście, że tak! Cały program rozwoju możemy zrealizować bez tych środków”.

Kto chce, może oczywiście uznać słowa Glapińskiego za fanfaronadę. Wszak to - było nie było -  prominentny polityk gospodarczy ugrupowania obecnie rządzącego. Nic więc dziwnego, że staje po stronie rządu w jego sporze z Brukselą. Ale przecież warto przypomnieć, że podobne argumenty podnoszą także inni. Na przykład ekonomista Leon Podkaminer, którego o żadne schlebianie władzy oskarżyć nie sposób, bo od 30 lat pracuje w prestiżowym Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Porównań Gospodarczych (WIIW). Ale takich głosów jest przecież więcej. I jak się nad tym głębiej zastanowić, to rozumowanie prezentowane tu przez Glapińskiego czy Podkaminera jest w zasadzie niczym innym, jak właśnie wyciągnięciem praktycznych wniosków z całego tego gadania o potrzebie nowego otwarcia w ekonomii i gospodarce po kryzysie 2008 roku. I o potrzebie praktycznego przekroczenia neoliberalnego dogmatu. Już nie wydawania na ten temat kolejnych książek czy organizowania sympozjów. Ale właśnie robienia „nowej ekonomii”. W praktyce.

Polecamy: NBP kupi kolejne 100 ton złota!

Argument, który podnoszą Glapiński czy Podkaminer wygląda mniej więcej tak:

1. Polska dostawała przez lata z Unii pieniądze i przy ich pomocy inwestowała w różne rzeczy. Te pieniądze płynęły do nas jako euro. Ale żeby tych euro użyć (na przykład na budowę ronda albo aquaparku), trzeba je było u nas wymienić na polskie złote. Inwestycje realizowane z unijnych funduszy nie wymagały bowiem zazwyczaj żadnych technologii, które trzeba koniecznie sprowadzić z zagranicy. To było inwestowanie w dobra i usługi dostępne w Polsce za polskie złote. Z tym nie było oczywiście najmniejszego problemu. Te złote tworzył NBP - bo tym się właśnie każdy bank centralny zajmuje. Tworzy pieniądz, którego wcześniej nie było. Co prowadzi nas do logicznego wniosku, że przecież NBP mógłby stworzyć te złote także… bez funduszy płynących z Brukseli. I zbudować za nie to samo, co zbudowane zostało „za pieniądze unijne”. Tyle, że zamiast tablicy „współfinansowane ze środków UE” byłoby napisane „sfinansowane przez polskie państwo”. Dlaczego rząd tego nie robił? Choćby dlatego, że mocnym hamulcem dla inwestycji publicznych były unijne reguły zakazujące nadmiernego zadłużenia. Czyli mieliśmy sytuację, w której Unia de facto przejmowała rolę państwa członkowskiego w finansowaniu jego własnych inwestycji. Zyskując w zamian dwie ważne rzeczy. Raz, wdzięczność kraju przyjmującego. Dwa, wpływ na to, w jaki sposób pieniądze będą w kraju członkowskim wydawane. Genialny (z punktu widzenia Brukseli) układ.

2. A co miało z tego polskie państwo? Ktoś powie, że dzięki pieniądzom płynącym z Brukseli polski bank centralny mógł w ostatnich latach rozbudować swoje zasoby rezerw walutowych. Oczywiście tak! W dużej mierze to się właśnie wydarzyło. Jeszcze w roku 2001 rezerwy walutowe NBP w euro wynosiły 30 mld. Dziś sięgają 125 mld. Czyli są ponad cztery razy wyższe. Do tego mamy stały rozrost rezerw złota, czym chętnie chwali się ostatnio prezes Glapiński. Ale tu dochodzimy do pytania o to, po co są takie rezerwy? Uważa się, że stanowią one coś w rodzaju miernika wiarygodności. Kraj, który ma rezerwy w obcej walucie jest uważany za stabilny w oczach tzw. rynków międzynarodowych. Łatwiej będą mu pożyczać. Mniej będzie lęków o jego wypłacalność. Obcej waluty można też używać do stabilizacji kursu waluty własnej na poziomie, którzy rządzący uważają za dobry dla obywateli oraz rodzimego biznesu zajmującego się importem i eksportem. Taka stabilizacja jest ważna w sytuacji, gdy waluta pada ofiarą ataku spekulacyjnego. A takie rzeczy we współczesnej gospodarce zdarzają się nierzadko.

3. No dobrze, ale to też nie jest tak, że takie rezerwy trzeba gromadzić w nieskończoność. NBP nie jest smokiem Smaugiem z Tolkiena, który czerpie przyjemność z tego, że śpi na pieniądzach. Ale przecież bank centralny ma jeszcze wiele innych politycznych zadań względem własnych obywateli. Pomoc w finansowaniu niezbędnych krajowi inwestycji jest jednym z takich zadań. A rezerwy w walutach obcych to najwyżej droga to osiągnięcia tych celów. Nie zaś cel sam w sobie. Jest wszak różnica pomiędzy gromadzeniem zapasów na czarną godzinę, a kompulsywnym zagracaniem domu wszystkim, co „może się kiedyś przydać”. Tak samo bank centralny może powiedzieć w pewnym momencie: tych rezerw mamy już wystarczająco. Zwłaszcza w kontekście takim jak teraz, gdy Polska pożycza na rynkach międzynarodowych bardzo tanio. Jeśli spojrzymy na wykres rentowności 10-letnich polskich obligacji, to zobaczymy coś w rodzaju stromo spadającego stoku. 20 lat temu Polska musiała płacić 11 proc. za to, że ktoś pożyczy nam pieniądze zabezpieczone obligacją Skarbu Państwa. Dekadę temu było to 6 proc. Teraz jest ok. 2,5 proc. A  w czasie pandemii było nawet 1 proc.

4. Wszystko to prowadzi nas do wniosku końcowego. Owszem - kiedyś Polska faktycznie była na pieniądze z Unii skazana. Ale teraz już nie jest. Może nawet byłoby dla nas dobrze zobaczyć, że środki unijne to nie żadna życiodajna kroplówka. Bo już możemy się odżywiać sami. Zupełnie normalnie. Może nawet zdrowiej.

Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie mówi, że z pieniędzy na Fundusz Odbudowy należy rezygnować tak po prostu. Chodzi jednak o cenę, jaką te pieniądze mają. A ta cena ostatnio mocno wzrosła. Widać gołym okiem, że Unia próbuje przy ich pomocy dyscyplinować niesforny (ale jednak demokratycznie wybrany i suwerenny!) polski rząd. „Zagłodzić ich” - jak mówiła jakiś czas temu niemiecka europosłanką Katarina Barley.  W tej sytuacji zamiast trząść się jak osika na wietrze, może warto zobaczyć, że nie jesteśmy już wobec tego szantażu tak całkiem bezbronni. W razie czego możemy sobie bez tych pieniędzy poradzić. Świat się nie zawali. Oczywiście, ciągle mamy nadzieję, że Unia się opamięta. Ale w razie czego…

I jeszcze kontekst. Bo on też jest niezwykle ciekawy. Przeciwnicy rządu próbują przedstawić poczynania Polski (i takie wypowiedzi jak Glapińskiego albo Podkaminera) jako triumf jakiegoś ekonomicznego średniowiecza. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. To tego typu poszukiwania czerpią to, co najlepsze i najciekawsze z całego tego fermentu, który wydarzył się na świecie po roku 2008. I jeśli ktoś tu tkwi w mrokach ekonomicznych zabobonów, to raczej ci, co się trzymają neoliberalnej mantry, że unijne fundusze to manna z nieba, wobec której „nie ma alternatywy”.

Opisywany tu spór „czy jesteśmy zależni od pieniędzy z Unii” bardzo przypomina niedawną amerykańską debatę o #MintTheCoin (po polsku #Wybijcie tę monetę. Tli się on za Oceanem od roku 2013. Ożył on w ostatnich tygodniach, gdy kilku demokratycznych parlamentarzystów opowiedziało się za projektem wybicia monet o nominale… biliona dolarów przez Bank Rezerwy Federalnej i umieszczeniu ich w zasobach Departamentu Skarbu.

Po co? Po to, by uniknąć tzw.  government shutdown. Czyli utraty płynności rządu federalnego skutkującej wstrzymaniem wypłat ponad 2 mln pracowników administracji. Ameryka ma ten problem, bo neoliberałowie z obu partii (i od Demokratów i od Republikanów) zamontowali tam w przeszłości limity. Trochę podobne do naszych antyzadłużeniowych. Nazwali je bezpiecznikami. Ale dużo trafniej można by je określić mianem strażników neoliberalnego dziedzictwa. Automatem do wybijania zębów każdemu politykowi, który będzie chciał przełamać dogmaty o „tanim państwie” i ożywić kulejące od lat 80. inwestycje publiczne.

I po to właśnie ta moneta o nominale biliona USD. Fed może ją wybić zupełnie legalnie, bo na bicie okolicznościowych monet nie potrzeba zgody Kongresu. Pieniądz nigdy oczywiście nie trafi nigdy do obiegu, więc nie wywoła inflacji. Zmniejszy natomiast poziom zadłużenia rządu i pozwoli mu na dalsze rolowanie kredytów, a więc i rozwój kraju.

Spór o bilionówkę od paru lat frapuje nie tylko Amerykę. Stoi za nim bowiem w pełni racjonalna argumentacja ekonomiczna. W anglosaskiej literaturze nazywa się to zbiorczo Nowoczesną Teorią Pieniądza (angielski skrót to MMT). Jest w tym także polski smaczek, bo wśród klasyków ekonomii, od których się takie myślenie wywodzi, jest nasz wielki Michał Kalecki. Punktem wyjścia do zrozumienia tego podejścia musi być przełamanie najbardziej szkodliwego z neoliberalnych mitów. Tego, który głosi, że o gospodarce narodowej należy myśleć jak o takim większym gospodarstwie domowym. I że to gospodarstwo nie może żyć ponad stan i wydawać więcej niż zarabia.

Otóż nie. Bzdura i bujda na resorach. W rzeczywistości jest bowiem tak:
Dłużnik prywatny – osoba albo korporacja – to zawsze tylko użytkownik waluty. Gdy ja albo ktokolwiek z was - drodzy czytelnicy - chce wydać pieniądze, wpierw musimy je zarobić (no chyba, że macie na własność duży bank komercyjny, ale to trochę inna historia). Normalny człowiek ma jednak tak, że jak mu brakuje, to oszczędza albo idzie pożyczyć. Ale państwo jest w zupełnie innym położeniu. Ono (i tylko ono) najpierw wydaje. A robi to, emitując pieniądz. Tego pieniądza może emitować tyle, ile mu się podoba. Dopiero potem rząd ściąga pieniądze z rynku za pomocą podatków albo pożyczek (emisja długu). I tu uwaga! Tak jest w przypadku każdego państwa, które nie zrzekło się prawa do emisji własnej waluty. Suwerennego emitenta waluty można porównać do… operatora tablicy wyników na stadionie sportowym. On tylko wciska kombinację klawiszy i pojawia się na niej odpowiednia liczba. Nonsensem byłoby twierdzenie, że nie może tego zrobić ze strachu przed tym, że… zabraknie punktów. Absurd, prawda? A jednak w dominującym do niedawna myśleniu neoliberalnym takie rozumowanie było powszechne. Państwa były zmuszane do oszczędności, bo - z przyczyn ideologicznych - wmówiono im, że pieniądze mogą im się skończyć.

Tymczasem w rzeczywistości jest tak, że państwo musi najpierw wydrukować pieniądze, żeby ściągnąć z rynku podatki. Nie odwrotnie. W rzeczywistości daniny państwowe nie powinny więc służyć zbieraniu środków na wydatki publiczne, lecz raczej zdejmowaniu z rynku potencjalnego inflacyjnego nawisu. Jeśli opodatkowanie będzie zbyt niskie, pojawi się inflacja. Gdy zbyt wysokie – część dóbr nie znajdzie nabywców. To już oczywiście temat na osobną opowieść. I będziemy jeszcze do tego wracali.
Fragmenty tego myślenia i tych sporów łatwo odnaleźć dziś zarówno w amerykańskiej debacie o #MintTheCoin - jak i w polskim sporze #CzyPrzeżyjemyBezKasyUE. Kto tego nie dostrzega, tak naprawdę upiera się, żeby było tak, jak było. I żeby neoliberalne dogmaty trzymały nas mocno w swoim władaniu.

Rafał Woś

Czytaj inne teksty Rafała Wosia:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka