Z notatek skopiowanych z chińskiego serwera:
Niestety, lunchu nie będzie. Dlaczego? Z prostej przyczyny. Mój znajomy, który zadał mi pytanie: czy zjemy coś dzisiaj, nie jest w stanie odpowiedzieć na fundamentalną kwestię: skąd na to wziąć? Przecież nie zerwie na ten cel rocznej lokaty, w dodatku w euro, ani nie sprzeda samochodu. Nie poprosi też o zwrot zaliczki na tygodniowy wyjazd all inclusive, gdyż musiałby ponieść dodatkowe koszty takiej operacji. Nie użyje też złotej karty, bowiem w tajskiej knajpie do której chodzimy przyjmują tylko gotówkę. Doskonale go rozumiem. Jako skromny urzędnik.
Obejdziemy się zatem smakiem do jutra. W czwartek mamy zaproszenie na briefing w Ministerstwie Skarbu, po którym zapraszają na brunch Pod Papugami, takiej dyskretnej knajpy odwiedzanej przez stołecznych adwokatów i polityków. Mają tam świetne wołowe policzki i carpaccio z łososia.
Koledze biznesmenowi odbiera apetyt perspektywa zmiany w Polsce i towarzyszące jej dyskusje. Na zdrowy, chłopski rozum trudno odmówić Balcerowiczowi, reformatorowi którego zazdrości nam pól świata, że prezydent elekt naskładał jakichś obietnic bez pokrycia. Balcerowicz, i ja za nim, pytamy się: Tylko skąd na to wziąć? A Petru słusznie słusznie dodaje: I komu zabrać?
Niepotrzebnie dzielą nas politycy, i to w samych rodzinach. Szanowna małżonka przyznaje złośliwie, że rację ma Balcerowicz:
- Pyta nas, skąd na to wziąć, bo sam wie najlepiej, że kasy w Polsce po prostu już nie ma. Biliony poszły się bujać. Nawet słynny zegar długu publicznego, który zamontował, zawiesił się z wrażenia po jakimś czasie i trzeba było go zresetować. Mogła zerwać się w nim spirala zadłużenia, choć to urządzenie elektroniczne – monologuje złośliwie.
Zdaniem żony, wkurzonej emerytki pomostowej, Petru nie powinien pytać o to, komu zabrać, gdyż może usłyszeć odpowiedź. Fabryce, w której pracowała moja połowica, dwukrotnie groziła upadłość. Raz, gdy szukano dla niej nabywcy za symboliczną złotówkę… Żona dociekała wówczas, ile w takim razie kosztuje obrabiarka, których dziesiątki stały w hali. Na szczęście znalazł się kupiec, zaprzyjaźniony biznesmen kogoś z KL-D i za symboliczny kredyt, który spłacił z produkcji w pół roku, przejął zakład. Z perspektywy drugiej opadłości wybawił fabrykę podział na kilkanaście małych spółek. Wtedy to żona straciła robotę. I dziś dorabia księgując na pół etatu faktury.
Przyjaciel, biznesmen kręci się właśnie kolo jednej z takich najdłużej w Polsce prywatyzowanych spółek. – Pod platfonsami pali się grunt i to jest dobry moment, żeby przejąć coś wartościowego, albo stworzyć firmę publiczno-prywatną, jakieś małe, ale spektakularne joint venture, które da perspektywę zatrudnienia dotychczasowemu zarządowi, zanim dopadnie ich zmiana – twierdzi.
- Ale skąd na to wziąć? – pytam przyjaciela.
- I komu zabrać… - śmieje się w odpowiedzi. - Nie martw się, damy radę.
Tylko prawda jest ciekawa.
Tego nie przeczytasz gdzie indziej. Ripostuję zwykle na zasadach symetrii.
Wszystkie umieszczone teksty na tym blogu należą do mnie i mogą być kopiowane do użytku publicznego tylko za moją zgodą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka