Największym wyzwaniem dla przyszłości Polski jest kryzys demograficzny. Tu nie chodzi o satysfakcję deklaracji o 40-milionowym narodzie, ale o rzeczywistą przyszłość, o to czy pozostaniemy narodem normalnym – czy będziemy musieli pogodzić się ze zjawiskami, które dziś uważamy za nierealne. Pierwsze to kryzys systemu emerytalnego, który obejmie już pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków. Drugie to próżnia na rynku pracy, wraz z nieuchronną cudzoziemską imigracją. A ta niesie ze sobą wszystkie zjawiska marginalizacji, zagrożenie dla bezpieczeństwa, systemu szkolnego, tożsamości narodu i państwa.
Niestety, od początku trzeciej niepodległości przyrost ludności spadał z roku na rok. Poprzedził to kryzys rodziny, od RP 1995 liczba rozwodów zaczęła przewyższać liczbę zawieranych małżeństw, a jedenaście lat temu zaczął się nieprzerwany spadek ludności. Według prognoz w tym roku ludność Polski spadnie poniżej 38 milionów i – jeśli nie nastąpią wyraźne zmiany postaw społecznych – ten kryzys będzie trwał. Za piętnaście lat ubędzie nas milion, po sześciu kolejnych latach – następny milion, a potem (gdy nasze dzieci będą w naszym wieku) spadek przybierze charakter lawinowy.
To dlatego przedczoraj, w „Kawie na ławę” zarzuciłem przemówieniu premiera kompletne ignorowanie tego najważniejszego problemu: za dwadzieścia lat będziemy mieli boiska przy każdej szkole, tylko trzeba będzie zamykać kolejne szkoły, bo nie będzie dzieci. A premier nic nie mówił ani o zmianach polityki podatkowej wobec rodzin, ani o macierzyństwie. Przy okazji jedno sprostowanie. Marszałek Niesiołowski pociesza się, że w ostatnim czasie coś drgnęło. Prawda jest taka, że w ubiegłym roku ludność Polski spadła o ponad 10 tys. osób. Jeśli chodzi o urodzenia, to był rzeczywiście najlepszy rok od dziesięciu lat, co potwierdza wartość nawet tak ograniczonych działań pronatalistycznych jak wyśmiewane „becikowe” czy cofnięcie drastycznego ograniczenia urlopów macierzyńskich, dokonanego przez rząd Millera. Nie zmienia to faktu, że ciągle jesteśmy głęboko poniżej progu 400 tys. urodzeń rocznie, poniżej którego zeszliśmy w drugiej połowie lat 90-tych. Jeśli chcemy by było lepiej, potrzebne są konsekwentne i kompleksowe zmiany – w polityce i w życiu społecznym (na które polityka też pośrednio oddziaływuje). Nie ma fatalizmu klęski demograficznej – i będę o tym jeszcze pisał.
oryginalna notka
Inne tematy w dziale Polityka