Spotkałem wczoraj dawno niewidzianą znajomą, koleżankę ze studiów. Dobry los naprowadza nas na siebie raz na kilka lat, ostatnio to było jakieś pięć lat temu. Można powiedzieć, że w czasach studenckich należeliśmy do jednej paczki. Od dawna jednak żyjemy w dwóch różnych światach. Ona po obronie magisterium pozostała na uczelni, rozpoczynając studia doktoranckie. Dziś pracuje na naszym uniwersytecie już jako samodzielny naukowiec, zdaje się, że profesura to już tylko kwestia czasu – i to raczej krótkiego. Ja funkcjonuję w niegdyś pogardzanej prywatnej inicjatywie, dziś szumnie nazywanej biznesem. Jak to zwykle przy podobnych okazjach bywa, wspominaliśmy stare dobre czasy naszej studenckiej młodości. Tak się złożyło, że były to akurat paskudne lata osiemdziesiąte – końcówka peerelowskiego syfu. Z oczywistych powodów zainteresowany byłem nie tylko naukową karierą mojej rozmówczyni, ale i aktualną sytuacją w instytucje, a zwłaszcza personaliami. Cóż, informacja o tym, że przez tych dwadzieścia pięć lat tak naprawdę niewiele się zmieniło, nie była żadnym wstrząsem – w końcu ani nie spadłem z księżyca, ani nie wyleciałem sroce spod ogona. Konkluzja prosta i oczywista: rządzą te same osoby i te same układy. Odeszli ci, których powołał do siebie Pan. Co naturalne, wśród wykładowców pojawiło się kilka twarzy z naszego pokolenia, nie brakuje też debiutantów dużo młodszych od nas. Przy bardziej szczegółowych pytaniach o konkretne nazwiska w zachowaniu mojej koleżanki z dawnych lat zauważyłem objawy ni to poirytowania, ni to zażenowania. Odpowiadała jakby z przymusem, wzrokiem nerwowo uciekała gdzieś na bok. Pytałem o ludzi, którzy wtedy, w osiemdziesiątych latach, byli pionkami komunistycznej władzy, co do niektórych panowała powszechna opinia, że za ich uniwersytecką karierą stoi esbecka agentura. Każdy z nas, komu nie było wszystko jedno, kto miał jakiekolwiek ambicje, unikał, jak mógł, prowadzonych przez nich zajęć – bez wątpienia oboje zaliczaliśmy się do tej właśnie grupy. Jak się dowiedziałem, dziś prawie wszyscy są wciąż aktywni (oby tylko naukowo), wtedy doktorzy i docenci, dziś już naukowcy z profesorskimi tytułami, najczęściej na kierowniczych stanowiskach. Po serii wiadomych pytań wyczułem zmęczenie mojej rozmówczyni uczelnianymi tematami, gorzej, bo dalsza rozmowa wyraźnie się już nie kleiła i dla uniknięcia żenującej sytuacji zgodnie zmierzaliśmy do szybkiego pożegnania. Rozstając się, obiecaliśmy sobie utrzymywanie stałego kontaktu tak, by niebawem znów się spotkać, tym razem w okolicznościach, dających możliwość nieskrępowanej wymiany poglądów, bez presji czasu i codziennych obowiązków. Nie mam wątpliwości, że o naszym kolejnym spotkaniu znów zadecyduje szczęśliwy przypadek, a my znów będziemy starsi o jakieś pięć lat. Pytanie tylko, czy wówczas będziemy mieli sobie więcej do powiedzenia, czy ona nie będzie już odczuwała dyskomfortu w oczekiwaniu na moje pytania o uczelnię, a ja nie będę czuł się tak samo źle, wiedząc, że pewnych spraw nie powinienem poruszać.
Niezależnie od tego, czy i kiedy dojdzie do kolejnego spotkania z moją koleżanką ze studiów, skutkiem przedstawionego zdarzenia stał się u mnie pewien moralno-poznawczy ferment. Opisana rozmowa i jej osobliwy przebieg skłoniły mnie do pewnych przemyśleń w tytułowym temacie. Zainteresowanych zapraszam za czas jakiś do lektury mojego następnego tekstu.
Inne tematy w dziale Polityka