coryllus coryllus
2134
BLOG

O zarobkach Łysiaka i młodej literaturze

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 59

Trochę pokasłuję i nie mogę przez to napisać kolejnego odcinka "O moim domu". Poprawię się jednak wkrótce i nadrobię to. Póki co wrzucam tekst, który opublikowałem kiedyś w Polis MPC, a który jak złoto pasuje to trwającego właśnie konkursu na blog roku, a szczególnie do kategorii "blogi literackie". 

Jestem przekonany, że pomiędzy wysokością honorariów, jakie za swoje książki otrzymuje Waldemar Łysiak, a kreowanymi przez środowisko „Gazety Wyborczej” pisarzami młodego pokolenia istnieje ścisły związek.
 
 
Struktura rynku książki
Jest to w dodatku związek wprost proporcjonalny, to znaczy że im więcej młodych, genialnych pisarzy zostaje wprowadzonych na rynek, im więcej ich książek ogłasza się wydarzeniami sezonu lub roku, tym więcej pieniędzy zarabia Waldemar Łysiak. Spróbuję w skrócie wyjaśnić, jak to działa.
 
Cały obszar ludzkich działań zwany przez niektórych literaturą, a przeze mnie rynkiem książki da się podzielić i opisać kategoriami handlowymi. Celowo nie piszę –ekonomicznymi – bo na ekonomii się nie znam, a różne rzeczy udawało mi się w życiu sprzedawać, nierzadko z bardzo dobrym skutkiem. W grze handlowej na rynku książki biorą udział następujące podmioty: autor, wydawca, recenzent, hurtownik, księgarz i czytelnik. Wszyscy oni są zainteresowani książką, ale każdy na swój sposób i z innych powodów. Rzeczywiste przyczyny owego zainteresowania bywają w dodatku często maskowane przyczynami fikcyjnymi.
 
Autor jest zainteresowany jak największym zyskiem ze sprzedaży swojego dzieła, ale rzadko mówi o tym otwarcie. Częściej opowiada o tym, że napisał książkę, bo takie było zapotrzebowanie społeczne, bo w nocy przyszedł do niego anioł i polecił mu pisać, a nawet podał gotowy tytuł i schemat fabuły, bądź też – mówią niektórzy autorzy – żona kazała mi pisać. Wszystko to są „opowieści Hoffmana’, które kryją rzeczywisty powód sięgnięcia po pióro czyli marzenia o sukcesie finansowym.
 
Wydawca w porównaniu z autorem jest rozczulająco uczciwy. On nie ukrywa z jakiego powodu produkuje książki – jego celem są pieniądze lub misja polityczno-propagandowa czyli złudzenie, że za pomocą książek można przekonać ludzi do jakiejś idei i odwieść ich od innych, w mniemaniu wydawcy szkodliwych teorii i pomysłów na życie.
 
Recenzent jest jeszcze gorszy od autora. Chwali on bądź natrząsa się z książki nie czytając jej uprzednio. To nagminna praktyka i nie łudźcie się, że jest inaczej. Recenzje powstają na zamówienie sił ciemności, które chcą pognębić jednego autora i wynieść innego. Często zamawia je sam wydawca lub nawet nie zamawia tylko poleca swoim pracownikom obdzwonić co bardziej znanych dziennikarzy, przesłać im egzemplarz książki i zaprosić na jakąś wyżerkę. Recenzent siada do pisania recenzji znudzony, z jajecznicą ze śniadania zaschniętą w kąciku ust. Klnie przy tym z cicha bo, dobieranie słów sprawia mówi fizyczny ból. Męczy się z recenzją kilka godzin, po czym przesyła ją do korekty bądź naczelnego wcale nie czytając i wychodzi do domu. Ci co stoją nad recenzentem także nie czytają recenzji, nie po to bowiem zatrudniają recenzenta żeby zawracać sobie głowę tym co ten facet pisze. Nie przeczytana przez nikogo i nie zredagowana recenzja idzie do druku i na jej podstawie czytelnicy wyrabiają sobie opinię o książce.
 
Hurtownik jest jeszcze bardziej uczciwy niż wydawca. To prawdziwy święty Mikołaj, Santa Klaus i Dziadek Mróz w jednym kawałku. On po prostu przepycha te wagony zadrukowanego papieru z piwnicy, gdzie mieści się jego hurtownia do księgarni i salonów we wszystkich miastach Polski, skąd trafiają one pod choinki i pod poduszki w okresie świąt Bożego Narodzenia. Hurtownik nienawidzi pisarzy, bo dla niego ci faceci po prostu psują rynek. Gdyby nie oni wydawałoby się same poradniki i atlasy i interes kręciłby się aż miło. Ale nie, są jeszcze pisarze i jest ich tylu, że trzeba się zastanawiać którego tu wziąć, a którego posłać do diabła. Przedstawiciele handlowi wydawcy, którzy odwiedzają hurtownika oferując mu swój towar nie odpuszczają i prócz nie kwestionowanych hitów, takich jak książka „Siedem nawyków skutecznego działania” próbują wcisnąć mu jakaś beletrystykę, która nie pozostaje w żadnym związku z gotówką. Hurtownik musi co jakiś czas zrobić wyjątek i wziąć od wydawcy jedno czy dwa takie badziewia w imię dobrej współpracy.
 
Księgarz jest w tym całym układzie najmniej ważny, zważywszy na to jaką pozycję na rynku mają sieci takie, jak Empik. To na jakich zasadach Empik handluje książkami jest tematem na osobny artykuł i nie będziemy sobie tymi zasadami zaprzątać tutaj głowy. Księgarz wybiera z oferty to co go interesuje i układa to na półkach tak, by wzbudzić jak największe zainteresowanie. Nie obchodzi go hurtownik, chyba że zaczyna domagać się płatności, ani wydawca. Księgarza obchodzi czytelnik. I nas tutaj także najbardziej interesuje czytelnik.
 
Pokolenia i generacje
Każdy z wyżej wymienionych podmiotów inaczej wyobraża sobie czytelnika, a ten kto w swych wyobrażeniach jest najbliższy prawdy zbiera najwięcej pieniędzy z rynku zwanego księgarskim. Żeby poznać oczekiwania czytelnika i jego samego wydawnictwa prześcigają się w wymyślnych badaniach i sondażach. Pracowałem kiedyś w takim wydawnictwie, które wydało dwa miliony nowych złotych na rynkowe badania pod tytułem „Po co człowiekowi potrzebna jest książka”. Gdyby dali mi te dwa miliony wyrecytowałbym wierszyk, który został mi w pamięci jeszcze z czasów podstawówki, a który zaczyna się od słów „Książka w życiu pomaga, z książki płynie odwaga…” Niestety już przepadło.
 
Prócz tych, którzy próbują zbadać bądź odgadnąć kim jest czytelnik i czego oczekuje są także tacy, którzy czytelnika kreują. Poczciwość tych działań wywołuje uśmiech na twarzy i wesołe błyski w oczach. Pierwszeństwo w tych kreatywnych działaniach dzierży oczywiście zespół redakcyjny Gazety Wyborczej. Co jakiś czas ukazują się w tej gazecie obszerne artykuły opisujące w sposób dramatyczny życie kolejnych, wchodzących w dorosłość roczników młodzieży polskiej. Dziennikarze piszący owe teksty używają w stosunku do tych roczników określenia „pokolenia”. Ilość „pokoleń” wykreowanych przez panów z GW już dawno przekroczyła granice przyzwoitości. Pokolenia te mają przypięte jakieś łatki, takie słowa klucze, które mają oddać ducha i nastrój dominujące wśród tej młodzieży. I tak mamy, na przykład, generację „Nic” i parę jeszcze innych pomysłów podobnej klasy.
 
Ludzie piszący te bzdury wyglądają na takich, którzy równocześnie w nie wierzą, co wcale nie może być im zapisane na plus. Jeśli wierzą to znaczy, że próbują także owe pokolenia zagospodarować. Między innymi dostarczając im odpowiedniej, „pokoleniowej” literatury. Książki kreowane na łamach GW oraz wyróżniane nagrodą Nike nie są oczywiście podzielone z przeznaczeniem dla poszczególnych generacji, to byłby zbyt wieli absurd. One są generalnie przeznaczone dla młodych, niezadowolonych z życia ludzi, którzy nie zgadzają się z otaczającym ich światem. Kiedy już mamy określoną grupę docelową nie pozostaje nic innego jak wybrać któregoś z aspirujących do wielkości młodych autorów i sprzedać go tym dzieciakom w ładnym opakowaniu. Opakowaniem najczęściej jest nagroda Nike, nagroda Kościelskich lub jakieś duże artykuły w dziale „Kultura” wspomnianej wyżej gazety.
 
To powinno wystarczyć, żeby „pokoleniowe” książki szły, jak woda, żeby hurtownicy i księgarze zabijali się o nie i domagali się od wydawcy wciąż więcej, więcej i więcej.
 
Nic takiego się jednak nie dzieje. Książki są oczywiście zamawiane, ale w ilościach takich, ja inne tytuły, a na pewno mniejszych niż książka „Siedem nawyków skutecznego działania”. Książki „kultowych młodych autorów” stoją w empikach na najniższych półkach, a koszta ich promocji zaczynają się niepokojąco powiększać. Przy tym wszystkim, aby pamięć o autorze ni zaginęła, trzeba dać mu w październiku dużą bańkę nagrody, bez gwarancji, że ktokolwiek będzie takiego laureata pamiętał dłużej niż dwa miesiące. A tu jeszcze w życie wchodzą nowe roczniki młodzieży, dla których taka Masłowska czy Kuczok to zwyczajne zgredy, a nie żadna literatura i abarot trzeba szukać nowych geniuszy po prywatnych uczelniach i knajpach na Trakcie Królewskim i krakowskim rynku.
 
Na koniec kiedy już opadnie kurz po kampaniach, gali nagród, kiedy spłowieją recenzje, a niektóre zostaną przerobione na wkładki do butów okaże się, że nie ma żadnej generacji „Nic”, ani innych pokoleń, że to wszystko bzdura i nie można w ten sposób handlować książkami, bo to jest po prostu źle rozpoznany target. No, ale jak ktoś jest uparty i musi, to co mu można zrobić? Przy obrocie, jaki osiąga GW można założyć, że koszta którymi się tutaj emocjonujemy to malutki ułamek procenta w obrotach firmy. Może tak, a może nie, to się okaże przy następnej „pokoleniowej” kreacji autorskiej.
 
Po co nam literatura?
Jak w takim razie wygląda dobrze rozpoznany target? To proste: ludzie piszący w języku polskim piszą przede wszystkim dla Polaków. Jeśli chcą odnieść sukces muszą wiedzieć co jest dla Polaków najważniejsze, czym Polacy żyją, czego się boją, w czym pokładają nadzieję. Skończmy na razie z tym handlem i napiszmy takie zdanie: literatura jest duszą narodu. Patetyczne? Tak i co z tego, skoro znajomość tej właśnie prawdy pozwala Waldemarowi Łysiakowi robić obroty o jakich próżno może śnić Masłowska, Kuczok, Witkowski i cała reszta „uzdolnionej młodzieży”.
 
Mało tego, tak jak nadmieniłem na początku – im więcej tych dziwadeł na rynku tym Łysiak zarabia więcej. Ludzie bowiem są już nieco znudzeni tym wszystkim i nie mają ochoty sięgać po książki, które są dla nikogo. Po Łysiaka zaś sięga już kolejne pokolenie Polaków o czym mogą świadczyć kolejne edycje jego książek.
 
Pokolenia w znaczeniu gazetowowwyborczym, nawet gdyby istniały, po roku czy dwóch wspólnych doświadczeń rozbijałyby się na atomy jednostek dążące do celów biegunowo różnych i karmiące się ideami tak krańcowo od siebie odległymi, że nie mógłby tego przewidzieć największy nawet spec od marketingu. Stąd, powtórzę jeszcze raz, sprzedawanie książek takim fikcyjnym czytelnikom jest dowodem jakiegoś geriatrycznego uporu i niezrozumienia prostych w sumie zasad działania rynku.
 
Wyjaśnijmy jeszcze tylko dlaczego swoje książki sprzedaje Łysiak. Według wszelkich zasad, które rządzą handlem nie powinien on tego robić. Nie ma recenzji jego książek w wysokonakładowych periodykach, kiedy już coś owe periodyki piszą to zwykle jest to wymierzone w Łysiaka szyderstwo. Łysiak nie pokazuje swojej twarzy na bilbordach o nie występuje w telewizji. Nie dostał nagrody Nike i nigdy jej nie dostanie. To byłby zresztą jego koniec jako pisarza. Nie wypowiada się publicznie i prawie nikt nie wie, jak też on teraz wygląda. Nie przeszkadza mu to cieszyć się największym w powojennej historii Polski sukcesem wydawniczym. Nikt nie odnotował bowiem większej sprzedaży i większej popularności wśród polskich autorów, jak Waldemar Łysiak właśnie. Wszystko przez to, że doskonale zadaje on sobie sprawę kim jest jego czytelnik. W dodatku Łysiak dostarcza temu czytelnikowi dokładnie tego na co ów człowiek czeka. Robi to wszystko Waldemar Łysiak bez wydawania dwóch milionów złotych na badania rynku.
 
Na koniec jeszcze jedna stara i nie znana zupełnie prawda z rynku księgarskiego: recenzje nie sprzedają książek. Dziwicie się? Nie ma czemu. Książki sprzedają przedstawiciele handlowi wydawnictw i hurtownicy, to od ich pracy zależy ile sztuk i jakiego tytułu powędruje w Polskę. To oni dbają o to, w którym kącie księgarni lub salony empik wykłada się książki, to oni negocjują rabaty i terminy płatności, od czego bardzo często zależy czy księgarz weźmie dany tytuł czy nie. Recenzje potrzebne są wyłącznie recenzentom i gromadce – nielicznej – niezdecydowanych czytelników. I to by było na tyle.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka