coryllus coryllus
2443
BLOG

O innowacyjności w oświacie

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 39

 Rozgadaliśmy się tu ostatnio na temat e-podręczników, które lansował wielebny Mądel i ich przewagi nad podręcznikami standardowymi. Ktoś słusznie zauważył, że podręczniki powinny być przede wszystkim niezmienne, a już na pewno nie powinny zmieniać się co roku po to, by jakiś spryciarz mógł nabić sobie kabzę pieniędzmi biednych rodziców, którzy posyłają dzieci do szkoły. Ja się z tym oczywiście zgadzam i od siebie dodać mogę, że niezmienność podręczników buduje wspólnotę. Nie jest może jakimś ważnym elementem w tej budowie, ale jednym z pierwszych jest na pewno. Owa różnorodność książek na rynku nie jest więc, jak sądzę, jedynie wynikiem chciwości wydawców, ale także jakichś głębszych przemyśleń. Podobnie jak system boloński uniemożliwiający studentom integrowanie się w grupach i traktowanie się po przyjacielsku, z jakimiś ewentualnie planami na przyszłość.

Tak się miło gawędziło o tej edukacji, że jakoś płynnie przeszedłem z komputera na telefon i kolega, który był z drugiej strony opowiedział mi o przygodach swojego kolegi z kolei, który dawno temu był wykładowcą jakiejś prowincjonalnej uczelni. Miał tam rozmaite przejścia, ale najważniejsze dotyczyło innowacyjności w edukacji. Otóż okazało się, że w edukacji innowacyjność jest wartością samą w sobie. To znaczy nic z niej wynikać nie musi, nie jest mierzalna lepszymi stopniami uczniów, a jedynie natężeniem entuzjazmu kuratora oświaty, który na pomysły innowacyjne wykłada pieniądze. Człowiekowi, o którym mówię pewna pańcia opowiadała o tym jak fantastycznie innowacyjnym jest pomysł usadzenia dzieci w klasie, miast w ławkach przodem do tablicy, w okręgu, niczym rycerzy przy okrągłym stole. Nie widać przy tym, by któreś zaczęło się lepiej uczyć, ale innowacyjność w edukacji jest, a jeśli jest to znaczy, że posuwamy się mozolnie do przodu. Posłuchałem tego, pomyślałem chwilę i do głowy wpadł mi pomysł sto razy bardziej innowacyjny, efektywny i efektowny niż ten polegający na usadzeniu dzieci w kręgu. Posłuchajcie.

Miałem w szkole podstawowej kolegę Leszka. Był to sympatyczny grubasek, który ciągle się uśmiechał, wystarczyło pokiwać przed nim palcem i on już skręcał się ze śmiechu. Wesoły chłopczyk po prostu. Miał ów Leszek kilka natręctw, które czyniły zeń postać znaną w całej szkole, był także uczniem słabym i w naszej klasie znalazł się ponieważ nie zdał z jakiegoś przedmiotu. Na czym polegały jego natręctwa? Otóż był Leszek sybarytą totalnym i nie potrafił pohamować swoich instynktów. Kiedy wychodziliśmy z klasy na przykład, on zwykle przepychał się do przodu, a kiedy zobaczył, że przy wieszakach z kurtkami stoją jakieś dziewczęta ruszał w ich kierunku biegiem i śmiał się przy tym upiornie. Podbiegał po kolei do każdej całował je po kolei w policzek, albo gdzie mu się tam udało, bo przecież zdążył już nabrać sporej prędkości, od drzwi klasy do tych wieszaków było ładnych parę metrów i nie zawsze trafił w policzek, a potem pędził dalej bez przerwy się śmiejąc. Jeśli nie wierzycie spróbujcie się rozpędzić, a potem pocałować w policzek żonę stojącą przy wieszakach, sami zobaczycie czy wam się uda.

Leszek odstawiał ten występ ze dwa razy dziennie i zawsze spotykał się on z tą samą reakcją. Dziewczęta piszczały i wymyślały mu najgorszymi słowami, a on śmiał się i nic sobie z tego nie robił. Nauczyciele patrzyli na grubego Leszka, którego z tego miejsca chciałem serdecznie pozdrowić, bo lubiłem go przecież, ze smutkiem i troską, ale on nie brał tych spojrzeń, ani też różnych reprymend do głowy tylko ze szczerym entuzjazmem realizował swoje pasje. Imponował tym wielu ludziom, między innymi mnie i takiemu Krzyśkowi, który co prawda wyśmiewał się z Leszka, ale widać było, że czasem sam ma ochotę wystartować jak rakieta od drzwi i pędzić wzdłuż wieszaków całując stojące tam dziewczęta.

Do szkoły chodził Leszek z torbą po masce przeciwgazowej, co w naszym mieście, pełnym przecież wojska nie było niczym szczególnym. Połowa uczniów nosiła zamiast tornistrów takie torby. Ja akurat nie, bo moi rodzice nic z wojskiem wspólnego nie mieli, ale ci którzy pracowali w jednostkach na terenie miasta lub pod miastem, nosili różne elementy ekwipunku żołnierskiego. Było to tanie, praktyczne i można było zadawać tym szyku. W przypadku Leszka jednak chodziło o coś innego, taniość i szyk nie miały znaczenia. Torba po masce przeciwgazowej, którą nosił nasz kolega była rankami wypchana do niemożliwości, a w czasie kiedy ze szkoły wychodziliśmy była prawie całkiem pusta. Leszek machał nią wtedy na oślep, próbując opędzić się od natrętów, którzy mu dokuczali w związku z tym, że całuje te dziewczęta. Nie było to groźne, bo w torbie był tylko jeden zeszyt który służył Leszkowi do notowania różnych uwag na wszystkich lekcjach. No, może nie jeden ale dwa zeszyty, więcej ich tam z pewnością nie było. Tak więc, ci którzy zaczęli już się martwić, że nasz kolega mógł zrobić komuś krzywdę machając na oślep torbą, mogą odetchnąć. Było to działanie obliczone wyłącznie na postrach, był bowiem Leszek chłopcem łagodnym i w istocie grzecznym.

Gdyby jednak przyszło mu kiedyś do głowy, żeby opędzać się tą torbą od natrętów rankiem, to co innego, wtedy mogłoby dojść do tragedii. Leszek jednak, dziecko odpowiedzialne, znosił poranne szyderstwa pod swoim adresem ze spokojem i w milczeniu, nie mścił się na tych, którzy mu dokuczali i nie wymachiwał torbą po masce przeciwgazowej usiłując trafić jednego czy drugiego w głowę. Siedział sobie tylko cichutko i strzegł swojej starej torby niczym źrenicy oka. Jak pamiętacie rankami torba była pełna i ciężkawa. I zawsze było w niej to samo. Nie było w niej jak się już pewnie domyśliliście książek, bo z tego dobrodziejstwa Leszek korzystał nader niechętnie. Książki były zbyt ciężkie i gdyby miał pędzić z ciężką z torbą na ramieniu ku stojącym przy wieszakach dziewczętom, z pewnością nie nabrałby odpowiedniej prędkości, a przez to, że by jej nie nabrał, mogłoby dojść do jakichś nieprzewidzianych wypadków. Jedna albo druga mogłaby strzelić go w głowę workiem z butami, a sami wiecie, że buciki dziewczynek bywają twarde.

Leszek siedział zawsze w ostatnich ławkach, co wprawiało w dobry nastrój nauczycieli. To była taka niepisana umowa – Leszek do ostatniej ławki, a oni udają, że go nie widzą. Wyjątkiem była pani od chemii, która z jakimś niezrozumiałym sadyzmem próbowała mu dogryzać, ale on nie przejmował się tym wcale. Przeważnie nasz kolega siedział w tej ostatniej ławce sam. I wcale nie dlatego, że spotykał go jakiś towarzyski ostracyzm, był to jego wybór. W dodatku wybór bardzo dobrze przemyślany i związany z zawartością torby po masce przeciwgazowej, którą Leszek przynosił do szkoły. Pora zdradzić co było w tej torbie. Otóż były tam głównie parówki. Nie licząc oczywiście tych dwóch wytłuszczonych zeszytów. Jeśli pamiętacie prawdziwe parówki z czasów Gierka, nie to gówno, które sprzedają teraz, ale prawdziwe, smaczne parówki, zrozumiecie o czym mówię i zrozumiecie Leszka. On zawsze miał w szkole torbę pełną parówek. Siadał w ostatniej ławce wyciągał je po kolei i uśmiechając się ciepło sam do siebie zjadał jedna po drugiej. O ile pamiętam bez chleba, bo chleb stanowiłby tylko zbędne obciążenie torby, w której mogłaby się znaleźć miast niego dodatkowa parówka. Większość uczniów miast patrzeć na stojącą przy tablicy nauczycielkę gapiła się na Leszka i jego parówki. On zaś odwijał je z folii i z wielką satysfakcją pakował do ust, a śmiał się przy tym i świecił na gębie, jak nie wiem co. Pani od chemii, która nie mogła mu przecież zabrać tych parówek z obawy, by nie zagryzł jej samej, wołała zawsze od tablicy: Leszek! Przestań jeść! Ty już jesteś grubszy niż dłuższy! On zaś zawsze wybuchał śmiechem słysząc te słowa. I teraz popatrzcie jaki pomysł innowacyjny dla oświaty wymyśliłem. Sto razy lepszy od sadzania dzieci w okręgu. Zamiast przodem do tablicy usadzamy wszystkie dzieci tyłem do niej. Dzieci nie patrzą na to co robi pani, ale mają przed sobą ścianę, na której zwykle widzą portrety tych wszystkich masonów, co stworzyli nasz system edukacji w XVIII wieku, no i Hansa z Czarnolasu rzecz jasna. Gapią się na to te dzieci i gapią, a pani przy tablicy dyskretnie wyciąga spod krzesła torbę po masce przeciwgazowej, a z niej po cichutku jedną parówkę. Na pierwszy szelest odwijanej folii, wszystkie dziecięce główki odwracają się od ściany z portretami i jak urzeczone wpatrują się w panią i w tablicę. I wtedy można im już pokazywać jak noga żaby dotykana szpilką gwałtownie się kurczy, że zacytuję klasyka, albo pisać czarno na białym, kto tak naprawdę wywołał II wojnę światową. Proste? Oczywiście, że proste. Koszta niewielkie a innowacyjność jest i w dodatku jeszcze wzbogacona o efekty, bo dzieci na pewno więcej zapamiętają niż w czasie tego bezsensownego siedzenia w kręgu.

Trzeba by tylko brać jakieś rachunki na te parówki z mięsnego, bo jeśli chodzi o Leszka to powiem Wam, że myśmy nie mogli dojść skąd on ma tyle tych parówek. Jego mama musiała mieć jakieś znajomości szczególnego rodzaju. Ja, żeby zjeść kiełbasę w tamtym czasie musiałem czekać, aż ojciec pojedzie na wieś, zabije tam świnię,przywiezie ćwiartkę świni do domu, a potem zrobi z niej kiełbasę, którą ja sam będę musiał uwędzić. Na to, że tata zrobi parówki w folii sam, własnymi spracowanymi rękami liczyć nie mogłem, bo technologia była zbyt skomplikowana. Dlatego też sam chętnie patrzyłem na Leszka i jego poczynania w ostatniej ławce. No, a teraz co? Tylko komputery i komputery....Ja sam wyobraźcie sobie do dzisiejszego ranka miałem laptopa. To był ten sam laptop, który sprzedał mi Toyah, kiedy wygrał w 2009 roku konkurs na polityczny blog roku. On ostatnio zachowywał się dosyć dziwnie, bo na przykład zmieniał sam datę i godzinę, albo włączał się bardzo powoli, sam się wyłączał, jednym słowem wariował. Ja nie miałem czasu oddać go do naprawy bo jestem jak wiecie zajęty. Wczoraj wieczorem zadzwoniłem tylko do kolegi, żeby go zapytać, czy nie mógłby jakoś zdalnie przejrzeć tego laptopa i coś z nim zrobić. On się oczywiście zgodził, ale akurat był zajęty. Postanowiliśmy więc poradzić sobie z tymi narowami elektroniki sami i ściągnęliśmy najnowszą wersję programu AVG, a następnie kazaliśmy temu programowi przeskanować wszystkie pliki w laptopie. Było już późno i chciało nam się spać. Ponieważ jednak ja uważam się za człowieka odpowiedzialnego nie chciałem przerwać tego skanowania, bo zależało mi, na tym, by sprzęt działał. Bez niego nie mamy dostępu do drukarki i skanera. - Nie usnę – pomyślałem. Przeskanowało się już 79 procent plików, zaraz maszyna skończy pracę i ją wyłączę. Postawiłem sprzęt na fotelu, na którym zwykle siedzę i wpatrywałem się weń z pewnego oddalenia, leżąc w łóżku. Na wskaźniku wyraźnie było widać ile jeszcze zostało do przeskanowania, normalnie na pół palca wskazującego, pięć minut, jeśli liczyć w minutach, nie więcej.

Kiedy obudziłem się rano, była piąta, wokół coś szumiało, a ja pomyślałem, że mimo dobrych prognoz pogody na najbliższe dni znowu zaczął padać deszcz i nasza działka zamieni się już nie w pole ryżowe, ale w łowisko pstrągów i znowu zasnąłem. Otworzyłem oczy godzinę później i znowu usłyszałem ten szum. I wtedy właśnie przypomniałem sobie o laptopie. To on tak szumiał. Na dworze była piękna pogoda. Stał biedny i smutny na tym fotelu, a jego ekran zmienił kolor na niebieski, na smutny kolor blue po prostu. I były tam jakieś białe angielskie napisy, których nie potrafiłem odczytać, ale ostatnie zdanie brzmiało: system has been shut down. Nie mam pojęcia co to znaczy, bo jak wiecie nie znam angielskiego. Może wy wiecie? Może potraficie coś zrobić z moim laptopem, bo jest mi bardzo potrzebny?

I teraz sami powiedzcie: czy Mądel ma rację wzywając do tej komputeryzacji oświaty? Toż to przecież obłęd. Skoro tak odpowiedzialny człowiek jak ja zasnął, przy 79 procenta zeskanowanych plików, to co dopiero mówić o dzieciach? O wiele taniej i z pożytkiem dla tych dzieci byłoby wyposażyć każde z nich w torbę po masce przeciwgazowej i kilogramie parówek na głowę. Wszyscy byliby szczęśliwi.

 

Przypominam, że 9 czerwca w Grodzisku Mazowieckim odbywa się kiermasz produktów regionalnych, na którym będę sprzedawał swoje książki. Tego samego dnia mam wieczór autorski w pubie Zachcianek przy Miedzianej 7 w Warszawie. W czwartek zaś w Domu Literatury, debata coryllus- Braun, o godzinie 17.30. Kolejne odsłony tej debaty w Krakowie przy placu Szczepańskim 8, 18 czerwca o 17.30 i we Wschowie 22 czerwca o 17.00 w zamku. Zapraszam wszystkich serdecznie. W niedzielę 9 czerwca nasze książki będą sprzedawane przy Kościele pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego przy ulicy Aliny 17 w Zielonej Górze. Będzie tam można również nabyć audiobook z nagraniem I tomu Baśni jak niedźwiedź. Zapraszam mieszkańców, oczywiście na nabożeństwo, a nie wyłącznie do zakupu książek. No i oczywiście zachęcam do odwiedzania strony www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (39)

Inne tematy w dziale Polityka