Fakt - Opinie Fakt - Opinie
73
BLOG

Gomułka: Potwierdzam - żarty się skończyły

Fakt - Opinie Fakt - Opinie Gospodarka Obserwuj notkę 13

Z prof. Stanisławem Gomułką, b.wiceministrem finansów, głównym ekonomistą BCC rozmawia Marcin Herman

 

Podobnie jak inwestorzy giełdowi, nie jest pan zaskoczony ogłoszeniem przez rząd, że w przyszłym roku deficyt budżetowy ma wynieść 52 mld zł.
– Nie, nie jestem. Dziwię się natomiast, że dziennikarze i niektórzy ekonomiści są zaskoczeni. Może wynika to z tego, że wreszcie minister Rostowski zdecydował się mówić otwarcie, co się dzieje. Bo przecież tegoroczną nowelę budżetową przygotował w oparciu o inną zasadę – sztucznego pomniejszenia deficytu budżetowego przez przerzucanie pewnych wydatków do innych obszarów sektora finansów publicznych. Minister tłumaczy teraz, że chodziło mu o dawkowanie prawdy po to, żeby nie przestraszyć rynków finansowych. Nie jestem pewny, czy ta taktyka jest dobra.
Opinie zagranicznych analityków, takich jak Komisji Europejskiej, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i OECD, są bardziej wiarygodne niż opinie naszego ministra. I one mówiły o deficycie sektora finansów publicznych na poziomie ok. 6 punktów procentowych w tym roku i ok. 7 pkt proc. PKB w przyszłym. Liczba 52 mld zł nic nie zmienia, tylko potwierdza te prognozy. I to jest z grubsza to, czego rynki finansowe oczekiwały, stąd więc spokój na giełdzie.

Rząd zapowiada, że będzie łatać dziurę w budżecie dochodami z prywatyzacji. Chce w ten sposób zdobyć ok. 30 mld zł i uniknąć podwyżki podatków.
– Przede wszystkim należy przestać wprowadzać opinię publiczną w błąd. Tu nie chodzi tylko o wspomniane 52 mld zł. Tak naprawdę chodzi o sporo więcej. Nawet deficyt samego budżetu jest w rzeczywistości wyższy. Według polskiej definicji nie wlicza się do niego transferów do OFE, które wynoszą ok. 20–22 mld zł. A deficyt całego sektora publicznego jest jeszcze wyższy. To on generuje dług publiczny. Stoi więc przed nami w perspektywie 2–3 lat widmo zderzenia z ustawowym progiem 55 proc. zadłużenia, bo już dziś wynosi ono ok. 51 proc. PKB. Jeżeli do tego dojdzie, czekają nas bardzo przykre konsekwencje. Szybkość, z jaką narasta dług publiczny, jest więc bardzo niepokojąca. I minister finansów słusznie ostrzega rząd i społeczeństwo, że jeżeli nie będzie dużo wyższych wpływów z prywatyzacji, to zderzenie to będzie nieuniknione.

Przyjmijmy jednak pesymistyczną wersję: że zadłużenie wzrośnie powyżej dopuszczalnych 55 proc. Co to dla nas oznacza?

– Musiałyby nastąpić albo bardzo duże cięcia wydatków, albo bardzo duże podwyżki podatków. Podobną sytuację mieliśmy w 1992 r. Współpracowałem wtedy z premier Suchocką i ministrem Osiatyńskim. Zaproponowałem pakiet ograniczający deficyt i wszedł on w życie. Ale było to dość bolesne. M.in. zamroziliśmy progi podatkowe, podwyższyliśmy podatek obrotowy, wprowadziliśmy podatek od importu, renty i emerytury zmniejszyły się o 9 punktów procentowych. W tym roku rząd znalazł oszczędności na 10 mld i już było to mocno odczuwalne w niektórych obszarach.

Czy w tej sytuacji gospodarczej i politycznej, jaką mamy, i w tak krótkim czasie, możliwe jest istotne zwiększenie dochodów z prywatyzacji?

– Prywatyzacja nie zależy od prezydenta i opozycji. Mogą najwyżej ją krytykować i próbować zbić na tym jakiś kapitał polityczny. Premier Tusk dotąd się tego obawiał. W sprawie prywatyzacji naciskał pedał hamulca. A teraz Donald Tusk jest między młotem a kowadłem. Z jednej strony jest ryzyko polityczne z powodu totalnej krytyki szybkiej prywatyzacji przez PiS, SLD i prezydenta. A z drugiej strony bardzo przykre społeczne konsekwencje i jeszcze większe polityczne koszty, jeżeli przekroczymy ten próg 55 proc. Uważam, że mimo wszystko trzeba zabrać się porządnie do prywatyzacji. Wszystkiego, co się da. Prywatyzować trzeba zresztą niezależnie od stanu finansów publicznych. Jesteśmy opóźnieni w tym procesie, bo od ok. ośmiu lat mamy do czynienia z rodzajem strajku prywatyzacyjnego. Niechętny prywatyzacji był rząd Millera, Marcinkiewicza, Kaczyńskiego. A Donald Tusk wbrew zapowiedziom przedwyborczym tę politykę kontynuował. A przecież przez pierwszy rok działalności jego rządu ceny na giełdach były bardzo wysokie i to był doskonały czas dla sprzedaży akcji państwowych przedsiębiorstw. Niestety, premier najwyraźniej bał się Jarosława Kaczyńskiego. Jak można w tak zasadniczej sprawie tak ustępować opozycji i robić de facto to, co ona sobie życzy?

A co z podwyżkami podatków?
– Rząd ma teraz bardzo niewiele możliwości działania. Jest jak pilot samolotu, który jest sparaliżowany i tylko trochę może ruszać rękami i wpływać na lot. Ta koalicja jest za słaba, by zmieniać ustawy, reformować czy podwyższać podatki bezpośrednie. Prezydent z góry powiedział, że każda ustawa, która będzie zmniejszać transfery socjalne czy podwyższać podatki, będzie przez niego wetowana. Sam myśli raczej o zwiększaniu wydatków i obniżaniu podatków. Nie ma więc możliwości współpracy między tą koalicją a tym prezydentem i tą opozycją.

Sytuacja jest więc patowa.
– Tak. To kompletny pat. Dlatego w perspektywie 2–3 lat jest duże prawdopodobieństwo zderzenia się z dopuszczalnym progiem zadłużenia. Żarty się skończyły, jak mówi minister Rostowski.

Niektórzy komentatorzy uważają, że ogłoszenie tak wysokiego deficytu akurat teraz to działania motywowane politycznie. W 2009 roku były wybory do europarlamentu, 2010 rok będzie jeszcze gorętszy politycznie, bo czekają nas wybory prezydenckie. Jakie jest pana zdanie?
– Nie podzielam tej interpretacji. Nigdy nie jest w interesie rządu podawanie wyższego niż się spodziewano deficytu budżetowego.

A może chodzi o to, że rząd zaplanuje wysoki deficyt, pod koniec roku okaże się mniejszy i można będzie przedstawić to jako duży sukces?
– Jest oczywiście możliwe, że na koniec 2010 r. deficyt będzie mniejszy. Pod warunkiem, że sytuacja gospodarcza będzie lepsza niż zakładamy. Ale są podstawy, by sądzić, że wzrost PKB będzie ciągle niski. Założenia na 2009 r. były przecież superoptymistyczne i wiemy, czym to się skończyło. Teraz jest więcej realizmu w założeniach ministra, a im go więcej, tym lepiej.

Jakie jest wyjście z tego pata?
– Mamy jeszcze trochę czasu, co najmniej do końca przyszłego roku. Przy okazji najbliższych wyborów prezydenckich i parlamentarnych społeczeństwo dokona wyboru. Mam nadzieję, że wyłoni takiego prezydenta i taką koalicję rządową, które będą miały determinację i będą umiały współpracować.

Rozumiem, że o euro przez najbliższe lata możemy zapomnieć?
– Na pewno. Kwestia euro stanie się znowu aktualna za parę lat, gdy opanujemy problem z finansami publicznymi.

Dlaczego jest tak źle z naszymi finansami publicznymi? Przecież Polska jako jedyny kraj w Europie notuje obecnie wzrost gospodarczy. Skąd spadek dochodów budżetu o ok. 44 mld zł?

– Nic w tym niezwykłego. Mieliśmy już podobne doświadczenia w latach 2001–2003. PKB rósł mniej więcej w podobnym tempie, ok. 1,3 pkt proc. rocznie. A deficyt finansów publicznych wzrósł o ok. 3 pkt proc. PKB. Bierze się to stąd, że wydatki w Polsce są na ogół sztywne. Nie zależą więc od tego, co się dzieje z PKB. A dochody silnie zależą od koniunktury gospodarczej i spadają szybciej niż PKB. Bo powiązane są przede wszystkim z tzw. popytem krajowym. A popyt krajowy spada w sytuacji spowolnienia gospodarczego. To było wiadome już w momencie opracowywania noweli budżetowej. Rząd znalazł 10 mld oszczędności i pozostała dziura w wysokości 34 mld, której nie można niczym wypełnić. To oznaczało zwiększenie deficytu. Ale te 52 mld zł powinny być już w tegorocznej noweli budżetowej. Nie zostało to jednak ujawnione, deficyt podwyższono z 18 mld zł do 27 mld zł. Minister finansów starał się więc przekazywanie tej niedobrej wiadomości przedłużyć do dwóch lat. Ukrył prawdziwą sytuację, przerzucając niektóre wydatki np. do funduszu drogowego albo do FUS. Podejrzewam, że było to obliczone raczej na wewnętrzną opinię publiczną, niż na międzynarodowe rynki finansowe, które dobrze znały prawdziwą sytuację. Nie chce mi się wierzyć, że minister Rostowski uważał, że można w ten sposób manipulować rynkami finansowymi. Przy tego rodzaju działaniach można ponieść pewne straty, jeżeli chodzi o wiarygodność ministra i rządu.

2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka