Grudeq Grudeq
306
BLOG

Raport ze Schwerin. Cz. V (ost.)

Grudeq Grudeq Polityka Obserwuj notkę 0

 

Mistrzostwa Europy w pełni. Od wyjazdu do Schwerin mija prawie miesiąc, a ja wciąż męczę się ze swoim raportem. Wypada jednak opisać wszystko i w miarę dokładnie. A do opisania został jeszcze dzień ostatni – trzeci, a atrakcją tego dnia miał byś spacer z przewodnikiem po Schwerin oraz dwa dni, które były już moją prywatną inicjatywą podróżniczą.
 
Ktoś powie. Schwerin. Co ciekawego może być w tym mieście. Otóż nie ma miasta, które nie byłoby ciekawe, i z którego historii nie można byłoby się dowiedzieć czegoś ciekawego. Trzeba mieć tylko otwartą i ciekawą duszę. Oczywiście warto przy zwiedzaniu stolicy Meklemburgii Pomorza Przedniego (a może z naszej perspektywy Pomorza Zaodrzańskiego, Tylnego, Bardziej Zachodniopomorskiego?) wziąć pod uwagę słowa Kanclerza Bismarcka: „Jeżeli nastąpiłby koniec świata, to chcę go spędzić w Meklemburgii, tam wszystko dzieje się o 100 lat później”. Faktycznie miasto jawi się spokojnie. W samym środku miasta jeziora, co sprawia, że można się tu poczuć jak na Mazurach, chociażby w Giżycku. Oprócz opisywanego już zamku, który doprawdy jest jak zamki nad Loarą, jest ciekawy budynek dworca kolejowego. Wielkie gmaszysko dyrekcji kolejowej, obecnie chyba już opuszczone – ach gdzie te złote czasy kolei. Jest budynek Arsenału miejskiego, jak nic przypominającego Wrocławską komendanturę Policji. Jest olbrzymia gotycka katedra, w środku której nie byłem, a można tam znaleźć grobowce książąt meklemburskich.
 
Z ciekawych wydarzeń z historii miasta, opowiadanych przez miejscowego przewodnika odnotowałem takie wydarzenie z drugiej połowy XIX wieku, kiedy to bardzo szybko rozbudowywało się jedno z przedmieść Schwerin - Schelfstadt, tak że stało się odrębnym miastem. Powstał problem dla Schwerin, bo w Schelfstadt były mniejsze podatki i ludzie oraz interesy zaczęły uciekać ze Schwerin właśnie tam. Przez kilka lat toczyły się zatem negocjacje aby Schelfstadt przyłączyć do Schwerin.
 
Warto jeszcze zaznaczyć, że jeśli się spaceruje po Schwerin, to jest to bądź co bądź stolica landu więc co chwila mijamy budynek jakiegoś ministerium. Niby u nas nasze województwa miały być odpowiednikami landów, tylko że jakoś ja nie zauważyłem aby w Schwerin budynki landu pokrywały się z budynkami federalnymi. To znaczy, jak coś jest kompetencją landu, to nie jest to już kompetencja federalna. A u nas tym samym zadaniem zajmuje się zarówno województwo rządowe, jak i marszałkostwo samorządowe. Niby to samo, a jednak.
 
A i chyba na dworcu w Schwerin człowiek odkrył dlaczego dworce w Niemczech są takie czyste. Otóż polega to na współdziałaniu pasażerów i sprzątających. To znaczy pasażerowie starają się nie za bardzo śmiecić. A sprzątający starają się sprzątać jak najdokładniej. U nas jest zasada trochę inna, to znaczy pasażerowie chcieliby żeby było tak jak w Niemczech i żeby sprzątający sprzątali bardzo dobrze, bo w końcu pasażerowie im za to płacą, natomiast co do śmiecenia pasażerów.. no w końcu oni są pasażerami i mogą śmiecić, płacą za to. Z kolei sprzątający chcieliby żeby było tak jak w Niemczech i żeby pasażerowie nie brudzili, bo w końcu oni są tylko sprzątającymi i zarabiają tak mało, że nie mogą się zbyt przemęczać w pracy, no a przecież pasażerom też powinno zależeć na czystości, a jak chcieliby mieć super czysto, to niech płacą im sprzątającym tak z cztery razy więcej. Te drobne różnice w myśleniu między Polakami i Niemcami oraz w podejściu do wspólnej odpowiedzialności za państwo sprawiają, że jak inaczej wygląda czystość w Niemczech a jak inaczej w Polsce.
 
Wycieczka po Schwerin zajęła raptem dwie godziny i potem było jeszcze 2h czekanie w recepcji hotelowej na odjazd pociągiem. Na dworze zrobiło się bardzo zimno i nieprzyjemnie, toteż wspólnie z Czarkiem Krysztopą i paroma innymi osobami siedzieliśmy i tak pokonferencyjnie rozmawialiśmy. Do rozmowy się przyłączyła pani bezgranicznie fajna. Polka. Ucząca dziennikarstwa gdzieś w zachodnich Niemczech. W węźle małżeńskim z przedstawicielem naszych nieszczęsnych sojuszników z 1939 roku – Francuzem.
 
Oczywiście ja w rozmowie narzekałem na to, że jesteśmy wobec Niemców opóźnieni o jakieś 500 lat, i że nie ma się sensu z Niemcami ścigać, bo jak my zrobimy 10 kroków to oni 20 i tak nam uciekną, zwłaszcza jeszcze jak my będziemy się ścigać z nimi naszymi wspaniałymi metodami i gdy na czele naszego Państwa będą stali złodzieje a nie odpowiedzialni ludzie.
- Tu trzeba tych Niemiaszków jakoś obejść – podstępnie tłumaczyłem, bo też podstęp jakiś planowałem. Na te moje dictum odezwała się Pani bezgranicznie fajna.
- Proszę Pana, teraz wreszcie jest dobrze. Nie ma granic. Można zwiedzać i podróżować. Wszystko jest teraz takie fajne. A jest fajne bo nie ma granic. Ja w ogóle bardzo nie lubię granic.
- Proszę Pani, a ja wręcz przeciwnie. Uwielbiam granice. Granice mnie szalenie interesują. Na przykład. Tyle na konferencji o tym kryzysie było mowy, a nikt nie powiedział skąd się wziął kryzys. A ja mam taki trop, że w tym kryzysie to też chodzi o granicę. O granicę celną między Unią Europejską a Chinami. Jak ta granica wygląda? Jakie są tam cła i na co? Jaki to ma wpływ na europejską produkcję? Kto na tej granicy zyskuje, a kto traci? I jak tu można mówić, że granic nie ma i są nieistotne – Tak to wszystko tłumaczyłem sobie i Pani, a krew we mnie się burzyła.
- Pan tak nie fajnie mówi. Niech Pan poszuka fajnych rzeczy na świecie. Ja swoim studentom tylko o fajnych rzeczach mówię, o tym, że jak były granice, to było niefajnie, a jak nie ma to jest fajnie.
Ponieważ jestem dość wiernym czytelnikiem publicystyki Toyaha i Coryllusa i czytałem ich teksty ostro zwalczające słówko „fajnie/fajne” postanowiłem z Panią bezgranicznie fajną pójść na publicystyczne noże.
- Proszę Pani, a co dokładnie znaczy to fajnie? Fajnie na świecie to bywało kilka razy, i zwykle jak bywało tak fajnie, to później następowało katastrofa. Fajni encyklopedyści doprowadzili do rewolucji francuskiej. Fajni ludzie Fin de siecle zgotowali nam I Wojnę Światową, a fajna dekadencja międzywojnia II Wojnę. A z tymi granicami między Polską a Niemcami, to nie ma Pani wrażenie, że my granicy językowej nigdy nie przekroczymy?
Pani odpowiedzi na moje pytania i wątpliwości nie znalazła. Zeszliśmy więc na naturalniejszy temat podróżniczy. Ale i tu Pani zaczęła opowiadać, że jesteśmy w Meklemburgii – tych nie fajnych Niemczech, i dopiero jak się pojedzie do Niemiec Zachodnich to zobaczy się jak jest fajnie. I tak to fajna rozmowa toczyła się dalej. Aż do momentu kiedy poszliśmy wszyscy na dworzec.
 
Większość zdecydowana czekała na pociąg w kierunku Berlina. Jedynie my z Czarkiem jechaliśmy w kierunku na Hamburg. Czarek bo stamtąd łapał samolot do Warszawy, a ja bo sobie obiecałem zrobić małe tournee, a miłe panie z Fundacji zgodziły się mi nie kupować Eurocity do Warszawy – bo wiedzą panie, po co mi się rozbijać Expresami, za te pieniążki to ja sobie pojeżdżę osobówkami, i więcej zobaczę. Swoją drogą ja nie wiem czy niemiecki pociąg osobowy to można przetłumaczyć na nasz pociąg osobowy EZT-57? Tu też jeszcze jedna rzecz. Większość obecnie jak jedzie zagranicę to samolotem. Potem taka jednostka chwali się gdzie to i w jakim kraju nie była. Austria, Włochy, Hiszpania, Egipt, Kanada. Po czym jak się wchodzi w szczegóły to z tych krajów widziała lotnisko, drogę z lotniska do hotelu i na jakąś salę konferencyjną, potem krótka wycieczka w najbardziej eksponowane miejsca wycieczkowe i tyle. I potem taka osoba chce uchodzić za specjalistę od zagranicy, bo przecież byłem, widziałem. Faktycznie ze samolotu dużo widać. Pod tym względem ogarnia mnie duma, że ja sobie zwiedzam powoli, jadę jakimiś osobówkami i staram się kraj najlepiej poznać jak tylko się da, a i tak nic właściwie nie wiem.
 
Z Czarkiem rozmowa w pociągu toczyła się miło. Oczywiście wpadliśmy na tak z dwie setki pomysłów na uzdrowienie Polski, obgadaliśmy prawie wszystkich blogerów z Salonu, wymieniliśmy się uwagami na temat tego jak powinno się prowadzić salon24. I tak w miłej atmosferze dojechaliśmy po dwóch godzinach do Hamburga. Hamburg Hauptbahnhof. Te same wrażenie jak w Berlinie. „Mają rozmach s…”. Czarek za chwilę wsiadał już do metra jadącego na lotnisko, a ja poszedłem zwiedzać miast. Rzecz jasna na początku trzeba było zlokalizować jakiś w miarę tani hotel.
 
Ot tu uliczka w prawo. Tu większa ulica w lewo. Tam jakiś plakat z hostelem. To szukam hostelu. Trafiam na uliczkę. I już prawie znalazłem nocleg, bo jakaś Pani coś szwargota do mnie. No tak tylko to jest taki nocleg w którym zanim bym się wyspał to musiałbym się porządnie zmęczyć. Nie, danke, dziękuje. Kilka przecznic dalej jest wreszcie hotel. Krótka rozmowa na recepcji.
- How much?
- 50.
- Too much.
- 30.
- Better much.
Nocleg zapewniony. Bagaż pozostawiony. Czas przeprowadzić rozpoznania Hanzeatyckiego miasta Hamburg.
 
Ratusz. Ja wiem, że wrocławski ratusz jest gotycko piękny. Ja wiem, że poznański był projektowany przez Włocha. Wiem, że nawet w Brzegu jest piękny ratusz. No ale ten w Hamburgu. No to jest po prostu rozmach. Kształt nadany pod koniec XIX wieku. Liczy ponad 600 pokoi. I te gmaszysko nie jest tak potężne i piękne, dlatego żeby robić rozmach na turystach XXI wieku, ale dlatego że w wieku XIX Hamburg prowadził takie interesy, że musiał mieć stosowne miejsce do prowadzenie rozmów biznesowych, bo tu przyjeżdżali konkretni ludzie z konkretnymi pieniędzmi, a nie handlarze pietruszką spod Przasnysza. To już był kolejny niebezpieczny moment na tej wycieczce, gdzie w głębi duszy się tak wściekałem na Polskość, na tą naszą bylejakość, że gdzieś tam krążyła chęć szybkiego zgermanizowania się.
 
Krótki wypad w kierunku dzielnicy St. Pauli. To też na mój gust racjonalnie pomyślana sprawa. Przecież jak do Hamburga przypływali marynarze, którzy na tych drewnianych łupinkach przepłynęli Biskaje czy nawet cały Atlantyk, to chyba mieli prawo do momentu przyjemności. A po co mieli zaczepiać cnotliwe hamburskie mieszczanki, dla których mężów szukano w Gdańsku, Lubece czy Amsterdamie po pałacach albo porządnych domach mieszczańskich. Tak więc skierowano ich do odpowiedniej dzielnicy. Rozsądni ludzie.
 
Spacer wzdłuż Łaby. Tunel pod Łabą. Powstały na przełomie XIX i XX wieku z hydraulicznymi windami podnoszącymi pojazdy na górę. Cały czas w użyciu. Jak to kiedyś słyszałem w Warszawie są takie trudności z budową metra, bo miasto leży na piaskach Mazowsza. Yhym. Hamburg. Kilka linii metra. Jedna pod drugą. Kolejki nadziemne. Trzy poziomy. Tunele pod Łabą. A miasto to niby na skałach granitowych jest położone?
 
Wyspa Spichrzy. Wiem, w Gdańsku też takie spichrze były, tylko II Wojna Światowa zniszczyła. Tak, ale w końcu Hamburg też miał swoje bombardowania dywanowe i wielki pożar. Obecnie Spichrze przerabiane są na domy mieszkalne, ale ja szukałem klimatu z czasów ich budowy i rozkwitu. Zboże skupowane z całego dorzecza Łaby, a więc hen, hen nawet i spod samej Pragi albo Hradec Kralove. Tam kupione przez kupca. Przewiezione do Hamburga. I tutaj czeka w spichrzach na swojego nabywcę. Jest wiek XIX ale trzeba pilnie obserwować świat. Czy w Rosji nie ma suszy. Czy w Indiach nie wybuchło jakieś Powstanie. Czy wiatry nie uniemożliwiają wywozu zboża z Australii. Czy Argentyna nie nałoży jakiegoś cła na swoje zboże, albo nie stanie do wojny z Chile. To przecież wszystko ma znaczenie dla zboża leżącego sobie w hamburskiej wyspie spichrzy. Albo obniża jego cenę, albo podwyższa. Albo każe jak najszybciej sprzedawać, albo podpowiada, że można jeszcze cenę składowania sobie podwakroć odbić. Przepraszam wszystkich uczciwych handlarzy pietruszką: ale to jest prawdziwa gospodarka, a nie handelek: tu zbierzemy rzodkieweczkę i pojedziemy na targ do miasta, jedną rzodkiewkę damy strażnikowi, to nie weźmie od nas opłaty targowej. Ech narodzie mój poetów i gdakaczy, którzy o wszystkim chcą gadać i dyskutować i tylko pracować nie ma komu.
 
Przez wyspę spichrzy doszedłem do Zwei Brucke. Znów budowa z przełomu wieków. I taka mi się blogowa dyskusja przypomniała na temat pewnego żelnitowego mostu na Bzurze, położonego na starej drodze Warszawa – Poznań. Że niby ten most był nowatorski i jesteśmy lepszym narodem inżynierskim od Niemiec. Ech gdybyśmy tak mogli z nimi rywalizować mostem Kierbedzia, to może jeszcze. Czy to czasem nie jest działanie antypolskie, że my wszystko staramy się przekuć na nasz sukces. Trzeba kochać swój kraj, ale nie można tracić perspektywy, gdzie nasz kraj jest, jakie ma atuty a jakie wady i jak te atuty maksymalnie wykorzystywać a wady jak najracjonalniej minimalizować.
 
Następnego dnia z rana pojechałem przez Lubekę do Berlina. Lubekę chciałem zobaczyć na wzgląd dwóch spraw. Prawa lubeckiego i rodziny Buddenbroków. Ksiązki co prawda dotychczas jeszcze nie czytałem, ale oglądałem film i pewnie również książkę niebawem nadrobię. To był czwartek – w Niemczech Święto Wniebowstąpienia Pańskiego. Niby my jesteśmy najbardziej leniwym i nie pracowitym narodem europejskim, ale jak u nas jest święto, czy nawet niedziela, to czynne są wszystkie sklepy, stacje benzynowe etc. W Niemczech jak święto, to święto, pracuje tylko to co służy świętowaniu. To może nim znów KPP Lewiatan stwierdzi, że jesteśmy leniwcami, to wywalczy takie prawo, że jak w Polsce będzie święto Niedzieli, to będzie to faktycznie Niedziela w rozumieniu zachodnim, a nie w naszym, że to czas na kościół, a później do TESCO.
 
Prawo Lubeckie. Znów te moje wspominki historyczne. Ale. Niby wymysł naszych czasów Trybunały Międzynarodowe, z tym Strasburskim Praw Człowieka na czele. A przepraszam czym był Sąd prawa lubeckiego w Lubece? Niby miasto położone w Polsce, pod władzą Króla Polskiego, ale lokowane na prawie lubeckim. Pojawiał się jakiś spór cywilny, karny czy administracyjny. To nie osądzał go Król, czy Książe, czy też ich urzędnik w postaci Starosty, ale sprawa szła do Lubeki i tam była osądzana. Było zagwarantowanie prawa do apelacji do Lubeki korzystne w momencie gdy szukało się w Niemczech osadników (inwestorów) do tego aby osiedlili się w Polsce, przynajmniej w ten sposób chciano im zagwarantować ich prawa, że warto osiedlić się w Polsce, zainwestować swoje życie, bo Król nie będzie mógł im zrobić co chce, bo zawsze będą pod opieką prawa lubeckiego. Tylko, że potem musi nastąpić taki moment, że jednak spod wpływów tej Lubeki miasto musi się wyzwolić, bo czasem interes Lubeki, a interes danego Państwa może być w odmiennym kierunku. O czym najlepiej zaświadczy średniowieczna historia Danii.
 
Hanza. Tylekroć już się szykowałem do napisania o tej wspaniałej organizacji. Wielkiej korporacji handlowej, na tyle potężnej, że miała własną flotę, własne wojsko i stosunkowo często porywała się na spory z poważnymi państwami jak Anglia, Dania, Norwegia, Szwecja, Zakon Krzyżacki. Dzisiaj niby ten Gazprom potężny. Jak dojdzie do pozycji Hanzy to pogadamy. Oczywiście to nie oznacza, że nie może dojść. Ba! Naszym polskim obowiązkiem jest robić wszystko aby nie doszedł, tudzież aby Gazprom uwikłać w konflikty z Rosją, a nie z nami.
 
Dom Buddenbroków. Tu właśnie brak mi jest lektury. Bo mam tu pewne podejrzenia, że co innego w tej książce widzą Niemcy, a co innego Polacy. Opowieść o upadku kupieckiej rodziny Buddenbroków. Upadli przez to, że nie potrafili znaleźć szczęścia w miłości? Żenili się dla pieniędzy i nic z tego nie było? Czy może upadli przez to, że rzeka Trave płynąca przez Lubekę coraz mocniej zarastała. Nie mogły wpływać do Lubeki coraz większe statki zjawiające się na morzach, w związku z czym port w Lubece tracił na znaczeniu. Jedyny związek jakiego bym dopatrywał się w upadku Buddenbroków z miłością polega na tym, że mogła miłość dać Buddenbrokom tyle sił, żeby po prostu codziennie machali łopatami na odcinku od Travemunde do Lubeki tak, żeby rzeka się nie zarastała. Ale niestety nie dała. Nawet nienawiść nie wysyłała kolejnych pokoleń Buddenbroków do pracy z łopatami na wspomnianym powyżej odcinku. No ale jaka odpowiedź jest dla nas lepsza: upadli bo rzeka im się zapiaszczyła (czynnik od nich w ogóle nie zależny, można rzec Boski) czy: upadli, bo nie byli fajni (fajni w sensie, że znaleźli odpowiednią miłość w życiu).
 
Spacerując po Lubece na moment jeszcze wstąpiłem do kościoła katolickiego. Akurat w czasie mszy świętej. Hm. Książeczki do nabożeństw do pobrania dla każdego. Na kolumnach wypisane strony z których w czasie nabożeństwa będą śpiewana modlitwy. Taca wędrująca sama pośród wiernych. Wierni służący do mszy. Tak. Ktoś mógłby pomyśleć, jakie to fajne, a w Polsce tak nie ma i nie jest fajnie. I znów poszukajmy odpowiedzi w historii. Kościół w Lubece to kościół miejski. Choć to było spore miasto, to jednak w kościele każdy każdego znał. Wziąłbyś coś z tacy, to w życiu bram miasta byś nie opuścił. Poza tym miejmy do siebie zaufanie. Książeczki – ale przecież nikt nie był analfabetą w Lubece co najmniej od czasów reformacji. Podawanie ręki w czasie nabożeństwa. To byli mieszczanie. Każdy się znał. Ręce wypielęgnowane. A w polskim kościółku? Mały drewniany kościółek. Pierwsze ławy to miejscowa szlachta. Dalej chłopstwo. Ręce brudne od ziemi. Wszyscy otuleni w jakieś skóry lub płaszcza, bo przecież na dworze zimno, a domu trzeba później trochę wracać. To nawet obrócić się im jest trudno w tych chałatach. I jak tu sobie jeszcze ktoś wyobraża, że nagle jakiś cham będzie podawał rękę szlachciance? To i wstyd dla niego i wstyd dla niej. A i technicznie trudne do wykonania. Te skinięcie głową jest całkiem rozsądne.
 
Jeszcze jedna obserwacja z Niemiec. Nie są tak demokratycznym państwem jak my. Nie mają ustawy o ochronie danych osobowych. Na każdej klatce jest aktualna lista lokatorów. Nie ma numerów mieszkań. Jest nazwisko lokatora. Z naszej perspektywy to na pewno niedemokratyczne, pod tym względem bądźmy dumni z naszych standardów, znacznie lepszych i dbających o prawa jednostki do intymności. Z drugiej strony rozwiązanie niemieckie zdaje się być bardziej praktyczniejszym.
 
Mój przyjaciel z Berlina u którego zatrzymałem się w drodze powrotnej do Polski kończy w tym roku doktorat na berlińskiej Politechnice. I tu też ciekawe porównanie. Otóż, kiedy on napisze i obroni swój doktorat, to uczelnia mu dziękuje i mówi: to niech Pan do nas wróci tak za 10 – 15 lat, jak już pan popracuje praktycznie, to wtedy może pan zacznie znów uczyć studentów. Ot to jest właśnie połączenie wiedzy teoretycznej z praktyczną. Z szacunkiem dla każdej z nich, bez przyznawania prymatu żadnej z nich. U nas? Iluż to mamy profesorów, doktorów, inżynierów którym w teorii wszystko wychodzi i którzy nie mają żadnego pojęcia o tym jak ich pomysły są wykonywane praktycznie. I to dotyczy nauk technicznych jak i humanistycznych. Nasza nauka, nasza elita uwielbia żyć w świecie teorii. Za nic nie lubią świata praktyki. Lubią te teoretyczne gadki o znoszeniu granic, o tym żeby było fajnie, a nie potrafią zorganizować nam solidnego państwa, zbudować dobrych dróg. Oni są od dyskutowania nie od robienia.
 
W Niemczech organizacja państwa nie tylko opiera się na tym, że tam społeczeństwo jest zorganizowane i zdyscyplinowane, ale także na tym, że elity wiedzą i chcą to państwo dobrze zorganizować. Tam się doprawdy szanuje każdy rodzaj pracy: czy jesteś inżynierem czy sprzątasz dworce. Jeżeli robisz to dobrze, to nikomu do tego. Twoja praca jest potrzebna.  I dostaniesz za to dobre wynagrodzenie. I jeszcze jest to tak pomyślane, że wymagania są duże, ale realne. U nas? U nas tylko byle wyżej, byle więcej władzy i jak najmniej odpowiedzialności. A jak coś nie będzie wychodziło, to góra zwali na doły, że leniwi i głupi (dziennikarze: my byśmy byli jeszcze lepsi, ale nam blogerzy przeszkadzają – zlikwidujcie blogerów, będziecie mieć świetnych dziennikarzy). Wymagania: co chwila zmiana, raz chcemy tak, za chwilę inaczej. Najlepiej jak byś był doskonały teoretycznie i świetny praktycznie. Zero jakiejś logiki i organizacji.
 
Nigdy nie zostanę Niemcem. Nawet jeśli nastąpią kolejne zabory to zawsze pozostanę Polakiem i będę się musiał mierzyć z całym bagażem Polskości. Ale chcę się z tym mierzyć. Jestem gotowy i tylko proszę: ludzie, którzy w tym naszym całym systemie jesteście wyżej ode mnie, jesteście dziennikarzami, politykami, podróżnikami. Ja nie chcę zająć waszego miejsca. Mnie doprawdy rauty, dyskusyjki, ploteczki, intrygi absolutnie nie interesują. Mi wystarczy doprawdy spokojna podróż osobowym pociągiem, a nie szpan samolotem i szybkim pociągiem. Mnie nie cieszy ściskanie łapek ze znanymi osobami. Mnie interesuje to żebyście zorganizowali mi normalne państwo. Tylko tyle. Po to was wysyłam do Niemiec (pracując i płacąc podatki) żebyście zobaczyli jak normalne państwo się organizuje, na jakich zasadach, jakimi sposobami i patentami. Po to chodzicie na rauty, żeby sobie tą organizacje przy dobrym winie dobrze przemyśleć. Zastanowić się jakie rzeczy w Polsce wyjdą, jakie nie. I tylko tyle jest waszej roli, a ja sobie grzecznie będę kupował wasze gazety, słuchał waszych dyskusji, oddawał należny szacunek. Ale jeśli nie potraficie Państwa zorganizować. To darujcie sobie i ustąpcie dla dobrych siebie i innych.
 
Aha. I przestańcie mnie katować tym, że ja mam pretensje do Niemiec o II Wojnę Światową i ja się z tego muszę wyleczyć i wtedy będzie dobrze i fajnie. Nie w tym rzecz. Ja mam pretensję jedyną największą do Niemiec o to, że jak jedyny raz w swojej historii zgodziliśmy się dobrowolnie oddać władzę niemieckim władcom – Wettinom z Saksonii - to akurat byli to najgorsi władcy w naszej historii, nie posiadający żadnej z typowych niemieckich cech. I to jest mój ból, że przez tych władców my was musimy ścigać nie od 1945 roku, ale gdzieś tak od 1694 roku. I dość często zastanawiam się czy Unia z Europą nie będzie dla nas tak samo zabójcza jak Unia z Saksonią?
Grudeq
O mnie Grudeq

Konserwatywny, Prawicowy, Antykomunistyczny

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka