Dla kogo EURO jest opłacalne. Dla tych co EURO drukują, czy dla tych co EURO trzymają w portfelu? Wydaje się oczywiście, że najlepiej mieć EURO w portfelu.. Postawmy jednak pewne ale. Ale czym właściwie jest EURO? Ano EURO jest zadrukowanym kawałkiem papieru, który obecnie możemy wymienić na prawie każde dobro, ale w przeciwieństwie do walut z epoki standardu złota, nie ma pewności, że można to EURO na coś bardzo konkretnego i zawsze wymienić – w tamtych czasach były to kawałki złota, ale możemy sobie wyobrazić, że EURO ma taką gwarancję, że zawsze będzie wymienione chociażby na kawałek ziemi, albo ustandaryzowaną dzienną porcję żywnościową.
EURO jest przede wszystkim kredytem. Kredytem jaki udziela emitent EURO – Europejski Bank Centralny z siedzibą w Frankfurcie nad Menem – tym, którzy EURO trzymają w portfelu. Od razu trzeba zwrócić uwagę na różnicę pomiędzy kredytem a pożyczką. Jeżeli udzielamy komuś pożyczki pieniężnej, to pożyczkobiorca może z pożyczonymi pieniędzmi zrobić co chce, natomiast jeżeli udzielamy komuś kredytu, to udzielamy na określony cel i mamy prawo wglądu co kredytobiorca z oddanymi mu pieniędzmi robi. Więc EURO to taki kredyt za który mamy kupować produkty wyprodukowane w strefie EURO. I nawet jeśli te EURO zostawiamy gdzieś na wczasach w Egipcie czy kupując bawełnę na drugim krańcu świata, to tylko po to aby Egipcjanie albo producenci bawełny z drugiego krańca świata mogli za te EURO zrobić zakupy w krajach strefy EURO, bo przecież na miejscu za te EURO to co najwyżej mogą sobie pokój wytapetować, albo wsadzić do portfela jako talizmany.
Ciekawa jest rola EURO w naszym portfelu. Wyobraźmy sobie budżet naszego Państwa jako taki wielki portfel. Z wieloma miliardami złotych, ale w naszym przypadku będzie to złotych 1.000. Można za to już zrobić jakieś solidne zakupy np. w Biedronce. Wchodzimy do Unii Europejskiej, która za samo wejście daje nam na starcie 500 EURO do naszego portfela. Superaśnie! Przeliczamy to EURO na złotówki – kurs zróbmy 4:1 i wychodzi nam, że mamy teraz łącznie 3.000 zł. To teraz już robimy mega-zakupy. Ale moment. Okazuje się, że nie możemy wymienić EURO na złotówki, bo… złotówek poza naszym 1.000 zł w portfelu nie ma. Gdzieś tam ludzie po całym świecie rozsiani mają łącznie 100 zł, więc tą drogą się nie wymieni. A dodrukować złotówki się też nie godzi.
Co się jeszcze dalej okazuje? Ano tak, że jak mieliśmy 1.000 zł, które należały do nas, to mogliśmy za nie kupować co chcieliśmy i gdzie chcieliśmy i jak chcieliśmy. Teraz mamy tych pieniędzy więcej, ale zakupy musimy robić w droższym sklepie. Bo musimy kupować rzeczy z euro-certyfikatem, autostradę zanim zbudujemy – musimy przeprowadzić setki analiz przyrodniczych. Możemy stworzyć jakiejś miejsce pracy z Europejskiego Funduszu Socjalnego, ale w zamian musimy zamknąć stocznię. Jak mieliśmy 1.000 zł w portfelu, to braliśmy koszyk do Biedronki i bach: szyneczka, drzemik, masełko, parówki, jakiś napój.. łącznie wychodziło nas 100 zł. Teraz musimy koszyk zabrać do „Piotra i Pawła” kupujemy to samo – fakt, trochę lepszej jakości, tylko, że rachuneczek nam wychodzi: 100 EURO, czyli 400 zł. To tych pieniędzy mamy więcej czy mniej w naszym portfelu?
Dorzućmy wątek chemiczny. Coś mi świta po głowie o atomach, które wchodząc w reakcję z innymi związkami, wyłapują z tego związku tylko jednego rodzaju atomy, tworząc całkowicie nowy związek chemiczny. Otóż EURO działające w naszym portfelu wiąże wszystkie wolne złotówki, które moglibyśmy przeznaczyć na nasze wydatki i zmusza je do wydawania w strefie EURO. Każde EURO napływające na nasze inwestycje „infrastrukturalne” to kolejna ucieczka naszych złotówek i przeniesienie punktu decyzyjnego z Warszawy, z naszego portfela, do struktur europejskich. Wystarczy popatrzeć na tablicę informujące o inwestycji, jaki jest wkład środków UE i ile UE związała naszych środków, które często moglibyśmy wydać lepiej i z większym pożytkiem dla nas – doprawdy nic mnie nie przekona, że 15 sal koncertowych z funduszy UE zrekompensuje zamknięcie naszych stoczni, bo gdyby Stocznie szły pełną parą, to z zysku z nich można byłoby wybudować 30 sal koncertowych, a co najważniejsze napełnić je pracującymi stoczniowcami i kooperującymi z nimi i żyjącymi z ich pracy kolejarzami, hutnikami, inżynierami, prawnikami, lekarzami, włókniarkami.
Uwielbiam paradoksy. Paradoks Unii polegający na tym, że mamy więcej pieniędzy, ale tak jakby mniej. Że możemy za nie kupić więcej rzeczy, ale tak jakby mniej, bo już np. Statku z polskiej stoczni nie kupimy, ani nie wybudujemy tańszej autostrady bez przejść dla zwierząt. To jest coś jak ten sklep, który mówi: przyjdźcie do nas, dostaniecie 100 zł na zakupy, pod warunkiem rzecz jasna, że wydacie wcześniej 300 zł.. a tak w ogóle, to gdyby nie te 100 zł to w tym sklepie byście zrobili zakupy za najwyżej 50 zł.
Proszę potraktować to jako luźne uwagi, bez aspiracji do poważnej ekonomii.
Inne tematy w dziale Polityka