Ignatius Ignatius
96
BLOG

Bez sprzeniewierzenia: Mystic Festiwal 2022 - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0
Tym samym dotarliśmy do ostatniego dnia festiwalu, z moich wyborów programowych okazał się najbardziej eklektycznym, gdzie nowe zderzało się z oldschoolem.  

Igorrr (Main Stage)

Pochodzący z Francji Igorrr właściwie Gautier Serre to z pewnością obok Heilung był jeden z najbardziej niekonwencjonalnych i pokręconych projektów, który wystąpił na deskach tegorocznej edycji Mystic Festiwalu.

W kuluarach szeptano już pierwszego dniach, jakie to będzie niecodzienne, innowacyjne, ekstraordynaryjne, trudne do zaszufladkowania awangardowe zjawisko muzyczne… szeptano o jakimś breakcorze i śpiewaczce operowej…

Cóż może dla ograniczających się do jednego gatunku muzycznego, takie wynalazki mogą robić aż tak piorunujące wrażenie. W rzeczywistości pogłoski o geniuszu Igorrr były na mój gust mocno przeszacowane.

Tylko żebyśmy się źle nie zrozumieli. Nie jest moją intencją umniejszać artystycznej wartości Igorrr, byłoby to niesprawiedliwe, bo jest to ostatecznie ciekawy projekt i niesie z sobą bryzę świeżości w muzyce metalowej.

Dlatego ustalmy fakty. W żadnej mierze nie jest nowatorskie. Mieszanie gatunków jest stare jak świat. Pozornie szalone pomysły i zabawa muzyką przez głównego bohatera Igorrr są ciekawe i należy to podkreślić doskonale zrealizowane. Fantazji i odwagi z pewnością odmówić mu nie sposób. Chociaż przecież główna grupa docelowa, czyli odbiorcy muzyki metalowej, od dawna posiadają co raz szersze horyzonty i otwarte umysły. Mało kogo powinno szokować, że można łączyć elektronikę z metalem... O co to halo zapytacie?

Na bazie współczesnej, intensywnej i połamanej muzyce elektronicznej postanowiono stworzyć ekstremalny metal z elementami, symfonicznymi i etno. Oczywiście projekt tego typu potrzebuje odpowiednich wykonawców, którzy są wstanie zrealizować tego typu pomysły. Wśród muzyków współtworzących Igorrr przewijają się wielu różnych muzyków: lista płac jego albumów studyjnych jest imponująca i co raz więcej dużych nazwisk na niej można znaleźć. Dla przykładu na ostatniej płycie w jednym z kawałków głosu użyczył George ‘Corpsegrinder’ Fisher z Cannibal Corpse.

Obecnie scenicznie Gauntier Serre pod szyldem Igorrr tworzy regularny zespół, którego koncerty to istny rollercoaster. Wygenerowane beatowe i samplowane łamańce wspierane są przez żywą grę instrumentalistów. Obecny skład stanowią: dwa silnie kontrastujące ze sobą światy wokalne. Delikatną ale niepozbawioną mocy, kobiecą stronę reprezentuje Aphrodite Patoulidou. Brutalną męską wokalista znany z francuskiego Svart Crown – JB Le Bail. Za żywe instrumentarium odpowiada perkusista Sylvian Bouvier i wiosłowy Martyn Clément.

Było to jak wspomniałem na festiwalowe standardy dość niekonwencjonalne. Mieszanka metalu ekstremalnego, ni stąd, ni zowąd nagle przełamana barokowymi lub etnicznymi samplami, trancem z żywym operowym, po chwili orientalnym śpiewem. Całość uatrakcyjniona dramatyczną, aczkolwiek pełną dystansu choreografią. Zdarzają się wtręty konwencji Piękna i Bestia czyli wokalizy na dwa głosy: w roli bestii wciela się JB Le Bail ze swoim solidnym growlem. Podczas całego występu szara eminencja Gautier stoi za swoją konsoletą. Z małym wyjątkiem - w jednym z kawałków sięgnął po wiosło. Kontrolowany przez niego  chaos oparty był na dwóch ostatnich albumach Savage Sinusoid (2017) i Spirituality and Disortion (2020) zwłaszcza z tej drugiej do gustu przypadły mi kompozycje „Camel Dancefloor” z wspomnianymi orientalnymi, skocznymi riffami i ekstremalna opera „Nervous Waltz”. Oba stanowić mogą dobrą wizytówkę, naprowadzając słuchacza o co w tym wszystkim chodzi.

Idealny zastrzyk energii na dobry początek ostatniego (niestety) dnia festiwalu. Dziać się działo, Igorrr wygenerował dającej sporo frajdy hałasu, skondensowanej dobrej muzyki.


Witchcraft (Park Stage)

Z braku laku, w oczekiwaniu na Vader musiałem jakoś zabić czas. Padło na projekt Magnusa Pelandera - Witchcraft. Na początek trochę historii, w latach 90. istniał sobie Norrsken, który popełnił kilka taśm demo i jeden singiel. Ewidentnie chłopakom zespół nie pyknął i na jego truchle wykiełkowały dwa inne, które już zdecydowanie się wybiły. Pierwszy z nich powstał na potrzeby nagrania jednego utworu, który stanowić miał trybut dla zespołu Pentagram. Ostatecznie Witchcraft stał się pełnoprawnym zespołem będącym pod wpływem twórczości wspomnianego zespołu. Parę lat później został powołany do życia drugi zespół Graveyard – obu grupom zdarzało się dzielić scenę.

Wróćmy do Witchcraft, zespół wykonuje muzykę na pograniczu tradycyjnego doom metalu, starej dobrej rockowej psychodelii. Minimalistyczne z dobrym mocnym zawodzeniem. „Oprawę” stanowił charakterystyczny pomarańczowy wzmacniacz. Mam bardzo mieszane odczucia, coś jest w tym monotonnym, momentami hipnotycznym graniu. Można popłynąć wyciszyć się, zebrać siły przed Vader, który po takim delikatnym graniu zyskuje na sile rażenia. W ostatecznym rozrachunku jednak był to obok Katatonii najnudniejsze bezpłciowe granie jakie zaliczyłem na festiwalu. Pewnie dlatego, że nastawiałem się na klasyczny doom metal z hipisowskimi, psychodelicznymi wpływami – a proporcja okazała się zgoła odwrotna. Za dużo okrutnego smęcenia i pustogrania bez polotu. Siląc się na obiektywizm było to warsztatowe poprawne i chyba nawet szczere granie, docenić trzeba organiczność brzmienia i techniczne umiejętności - brakuje tylko w tym iskry życia, rock and rollowego pazura.

Magnus i spółka skupili się dwóch albumach. Zdominowany przez debiut Witchcraft (2004) z którego zagrali ponad połowę materiału. Set urozmaicili trzema numerami z przedostatniej płyty Nucleus (2016).

W trakcie koncertu doszło do kuriozalnej sytuacji, lider zespołu pytał czy ktoś może kupił ich płytę – zapadła niezręczna cisza ucięta przez kogoś, kto zaprzeczył…

Na koniec dodam, że niestety również tak subtelny zespół dotknął w końcu problem przesadzonego nagłośnienia.

Pożegnał się wolkańskim Live long and prosper i można było się wybrać w końcu na jeden z największych sztosów festiwalu: stary, dobry, sprawdzony…

Vader (Main Stage)

Olsztyńska dywizja pancerna przybyła na główną scenę Mystic Festiwal i nie złamała swej przysięgi i zagrała od początku do końca album De Profundis (1995) z okazji dwudziestopięciolecia .

Vader zdążył już przyzwyczaić i jeśli trasa poświęcona jest danej płycie to nigdy nie gra utworów typowo od deski do deski. Wystartowano od odgłosów burzy (szczęśliwie prognozy pogody nie sprawdziły się i w zasadzie pogoda była wymarzona przez cały czas trwania festiwalu), i już chyba wszyscy wiedzieli, że chodzi o wspaniały „Silent Empire” z tym długim instrumentalnym pasażem, sprawiającym, że zwłaszcza perkusista na samym początku wyciska z siebie siódme poty. Jako, że drugi długogrający album Vader jest wzorcowy pod kątem dramaturgii, każdy następny cios zadaje co raz poważniejsze obrażenia: króciutki „An Act of Darkness”, po którym skąpano tłumy krwią samego Przedwiecznego Kingu – to bez wątpienia jedno z szczytowych osiągnięć twórczych Petera – instrumentalny rozmach, wprawiające w trans riffy, techniczny obłęd zwłaszcza perkusyjnego zwyrodnienia. Po „Blood of Kingu” rarytasik, dawno nie grany „Vision and the Voice” a dziwne, bo to jest przecież równie mocny reprezentant albumu. Tak jak zresztą jeden z moich największych faworytów: „Incarnation” i cenię sobie bardzo, że udało mi się go znów posłuchać na żywo - Pająk odpala w nim przecudne solówki

W połowie „płyty” Peter zarządził nagłą zmianę repertuaru o kilka żelaznych punktów, bez których trudno sobie wyobrazić kampanię Vadera: „Dark Age”, „Black to the Blind”, zaakcentowano ostatni album Solitude in Madness (2020) tu akurat bez niespodzianek - „Shock and Awe” razem z „Into Oblivion”. Nim powrócono do drugiej części drugiego albumu, zaskoczyli eony nie granym „Whats Colour is Your Blood?” z małej płyty The Art of War (2005). To był czysty odlot warsongi Vadera zawsze siały spustoszenie a te z wspomnianej EPce w szczególności. Pewnie jeszcze doczekamy się za parę lat okolicznościowych tras dla wydawnictw z pierwszej dekady XXI wieku.

Peter występował w KATowskim t-shircie i sprawdził, czy wiara jeszcze pamięta tekst „Wyroczni” -  zaprawdę powiadam wam pamiętała i gardeł swych nie oszczędzała.

Po głośnym hołdzie dla Romana Kostrzewskiego Vader wznowił celebrację De Profundis (1995). Przyszedł czas na kulminacyjny punkt albumu – „Sothis”. Nieważne, że grany (prawdopodobnie) na każdym koncercie od niespełna trzydziestu lat. Jest to jedna z najważniejszych death metalowych kompozycji w historii, która nie chce się przejeść. Po nim zagrano dwa rarytasy:„Revolt” i ponoć nigdy do tej porty nie grany na żywca (taki nas kopnął zaszczyt) „Of Moon, Blood, Dream and Me”. W zapowiedzi Peter przyznał, że go nie cierpi, sam nie wie o co w nim właściwie chodzi, o czym traktuje tekst autorstwa ś.p. Pawła Wasilewskiego – jednego z nadwornych tekściarzy Vader w latach 1992-2000. Słowa Petera uświadomiły mi, że rzeczywiście nigdy nie wczytywałem się akurat w ten tekst i po przeczytaniu… w cale mu się nie dziwię. Niemniej jednak muzycznie nie odstaje od standardu.

Kiedy widać było, że Generałowi kamień z serca spadł, że już ma ten dziwny utwór za sobą, aby pozbyć się nieznośnego absmaku z pomocą przybyły posiłki z powietrza – „Wings”, który oznaczał już (niestety) finał vaderowego misterium.

Oczywiście zdołano domknąć bramy otchłani majestatyczną, bluźnierczą mitologią „Reborn in Flames”, którego korzenie sięgają dalszej historii. Jeden z najbardziej „rozbudowanych” i oszałamiających opusów w dziejach Vader.

Ostatecznie Peter, Pająk, Hal i Michał Andrzejczyk pożegnali się druzgocącą kanonadą „Cold Demons”. Po czymś takim rzeczywiście już nie ma czego zbierać, aczkolwiek troszeczkę uwierała mnie absencja „Carnal”.

Pirotechnika podgrzewała i tak gorącą atmosferę pod sceną. To właśnie podczas tego gigu widziałem jedne z intensywniejszych młynów całego tegorocznego festiwalu – biorąc pod uwagę „ścieżkę dźwiękową”, nikogo to nie powinno dziwić, że nikt się nie oszczędzał. Ja sam bawiłem się przednio - dla mnie ścisła czołówka zaliczonych sztuk ale Vader zdążył mnie do tego przyzwyczaić.

Sólstsfir (Park Stage)

W oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru ostatniego dnia festiwalu przymuliłem się postnym tyglem islandzkiego mało przejrzystego, gęstego naparu. Z parującą zawiesiną wciągającą, głęboko, co raz głębiej na samo emocjonalne dno. Jednocześnie wybijającą się na wyżyny artyzmu, który jest wstanie do tego doprowadzić. Pod tym względem post metalowa propozycja Sólstafir nie ma sobie równych. Pomyśleć że pierwotnie była to black metalowa horda o wikingowskich inklinacjach...

Niepozorne na pierwszy rzut oka dźwięki kryją w sobie pułapki, w które wnikliwy słuchacz z radością wpada, oswabadza się… tylko po to by znów dać się schwytać. Płynąc z nurtem nie za wiele usłyszymy, można zacząć się nudzić, ale gdy zaczniemy płynąć pod prąd okazuje się ,że w tym szaleństwie jest metoda.

Post metalowe/rockowe granie, melodyjne, czasem z pazurkiem, śpiewane po niechrześcijańsku. Trochę smuty trochę wnerwu jak w otwierającym „Þín Orð”, momentami (na swój specyficzny sposób) przebojowo – „Fjara”, przy którym można się pobujać, nieśmiało nóżką dygnąć. Czasem tupnąć bo nie dają zapomnieć Islandczycy z fikuśnymi warkoczykami, że jednak i do pieca potrafią dołożyć. Po półgodzinnym osaczającym smęceniu (podkreślić trzeba, że jest to smęcenie z klasą, którego da się posłuchać) zrobiło się całkiem sympatycznie i zderzamy się z przejmującym huraganem. Dobitnym tego przykładem jest zamykająca zarówno album Köld (2009) jak i niniejszy koncert post metalowa suita: „Goddess of Ages”. Jeden z nielicznych zagranych tego wieczora przez Sólstafir utworów w języku angielskim. Wstrząsające zwieńczenie z wspaniale zaangażowaną publicznością.

Jeden z nielicznych występów na parkowej scenie, który brzmiał dobrze – lepiej późno niż wcale…

Mercyful Fate (Main Stage)

Epokowy koncert, historyczny powrót króla do macierzy Mercyful Fate. Na tegorocznym Mystic Festiwalu zagrali drugi koncert od momentu ponownego powołania do świata żywych (dzień wcześniej zagrali  u sąsiadów za Odrą).

Ponad dwadzieścia lat tkwił w mało zrozumiałym zawieszeniu. Łudzę się li tylko, że niebyła to jedynie kalkulacja, na którym zespole można więcej ugrać.

Największą gwiazdą poprzedniej edycji dla autora relacji nie był wcale Slipknot ani tym bardziej Sabaton tylko niesamowicie zrealizowane shock rockowe show Kinga Diamonda. Pisząc relacje z tamtejszej edycji w pewnym momencie rozmarzyłem się żeby na następny festiwal, jakimś cudem przyjechał Mercyful Fate. Jak widać cuda się zdarzają a marzenia spełniają. W tymże samym roku rzeczywiście zaczęło się mówić o powrocie zespołu, niestety pierwotne plany pokrzyżowała pandemia. Międzyczasie zmarł basista Timi Hansen, którego zastępuje Joey Vera.

Reszta obecnego składy wygląda następująco: na gitarze Hank Shermann, drugim skrzydłowym Mike Wead (w King Diamond od 1990r. w Mercyful Fate od 1996r.). Za garami Bjanre T. Holm (w składzie od 1994 r.). Nie jest to złoty skład ale zdecydowanie nie jest to zbiór przypadkowych instrumentalistów.

Tak jak w 2019 roku tak i teraz roztoczył swe niepodzielne rządy król Kim Petersen wystanym widowiskiem.

Spodziewałem się surowego koncertu – Mercyful Fate broni się przecież muzyką, jednak perfekcjonizm i chęć podkreślenia doniosłości trasy zaowocowały odpowiednią oprawą. Estetyka jednoznacznie przychodząca na myśl kiczowatą świątynie szatana, przedrzeźniającą katolicką sakralność.

Monumentalna, sterylnie zimna scenografia, z efekciarskim pentagramem w centralnym punkcie, z świecącymi oczkami, które od razu przypomniały mi dmuchaną krasulę z koncertu Judas Priest... Mniejsza o tą szopkę, prawdziwie piekielny ogień rozniecono repertuarem marzeń. Składający się z wyboru z pierwszych trzech wydawnictw, reprezentanta pierwszej fali black metalu. Z perspektywy czasu może to wydawać się naciągane, analogicznie się rzecz ma z pionierami heavy metalu. Jednak w tym wypadku zwrócę wagę na warstwę liryczną - mało który zespół nawet Venom ani Hellhammer nie był aż tak „rozmodlony” w rogatym jak Mercyful Fate.

Set zdominowany został przez (o dziwo) debiut - Melissa (1983), osobiście spodziewałem się, że jednak będą częściej sięgać po utwory z Don't Break the Oath (1984). Niespodzianką było odkopanie EPki choć i tu wybór był nie do końca oczywisty.

A więc zaczęło się…

In the name of Satan, the ruler of Earth
Open wide the gates of Hell and come forth from the abyss
By these names: Satan, Leviathan, Belial,
Lucifer
I will kiss the goat


Potężny „The Oath”, dojrzały i jeden z najbardziej reprezentatywnych dla duńskich heavy metalowców, którzy stanowili odpowiedź na Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu. Jednocześnie rzucając wyzwanie Wyspiarzom w ich własnej grze.

Mercyful Fate udoskonalił wyspiarską wizję muzyki metalowej na niespotykaną skalę – mało który zespół mógł się z nimi równać w latach 83-84 – choć nagrano wówczas wiele wielkich albumów.

Niewątpliwą wartością samą w sobie, była możliwość posłuchania premierowego, niedokończonego jeszcze utworu, o roboczym tytule. „The Jackal of Salzburg”. Nowe dźwięki to dowód na to, że wreszcie wzięli się do pracy i długo zapowiadany album może rzeczywiście kiedyś się ukaże. Całkiem niezły kawałek nie odstawał specjalnie od tego czego można by się spodziewać po Mercyful Fate choć tematycznie… nie wiem czy nie bliżej mu do King Diamond.

Po najświeższej opowieści grozy nastąpił zwrot do początków twórczości - potężny „A Corpse Without Soul”, który otwiera pierwsze oficjalne wydawnictwo, EPkę z 1982 roku. Już wówczas zespól czarował rozbudowanymi progmetalowymi kompozycjami.

Wielu w oczekiwaniu na sztukę starała się naśladować i przedrzeźniać z oczywistym marnym skutkiem manierę wokalną frontmana.

Złowieszcza i emanująca dostojnością jego ekscelencja z wszystkimi atrybutami władzy: ukoronowaną głową, ikonicznym corpsepaintingiem i kościanym uchwytem mikrofonu.

Cieszy i wprawia w zachwyt nadal bezkonkurencyjny i jedyny w swoim rodzaju diamentowy potencjał wokalny Kinga Diamonda - najpotężniejszego obok Roba Halforda głosu tego festiwalu i muzyki metalowej (z żyjących mało kto się może nadal z nimi równać - zresztą w czasach ich świetności też mało kto był wstanie z nimi się równać)

Każdy kolejny utwór z tego okresu potęgował i tak już sięgające zenitu emocje. Wskrzeszono kawał metalowej historii, już mniejsza o to czy doczekam się płyty, oby działalność koncertowa trwała jak najdłużej.

Na żywo w tak mistrzowskim wykonaniu „Evil”, „Black Funeral”, „Curse of the Pharaohs”, „A Dangerous Meeting” nadal koszą z zachwytem na ustach, tak jak czterdzieści lat temu. Bardziej rozbudowane „Doomed by the Living Dead” czy przejmująca ballada „Melissa” zachwycają swą przejmująca instrumentalną dramaturgią i ekspresją wokalną, która się kocha lub nienawidzi.  

Mnie najbardziej brakowało „Nuns Have no Fun”. Szkoda bo sądzę, że publiczność by nie zawiodła i byłby to jeden z bardziej rozrywkowych i tak już szalonego występu.

Come come to the sabbath
Down by the ruined bridge
Witches and demons are coming
Just follow the magic call


Królewskie zwieńczenie tego występu mogło być tylko jedno. Zaproszenie na sabat - zaczęli utworem z drugiego albumu i nim też skończyli. „Come to the Sabbath” to huśtawka nastrojów od groteskowego, cierpkiego lamentu po słodkawą egzaltację. Fenomenalna melodyjna pirotechnika krzesana przez gitarzystów. Całkiem srogie tempo, w kulminacyjnych momentach o iście thrashowym impecie.      

Bringing the blood of a newborn child
Got to succeed, if not it's Satan's fall

Na bis zagrali tylko jeden ale za to jaki utwór. Epicką suitę „Satan Fall” – kolejna feeria esencjonalnych riffów, zapierających dech zagrywek, fenomenalnych instrumentalnych pasaży, którymi dziś by się całą płytę obdzieliło. Prawdziwa heavy metalowa symfonia.  

Niestety na tym ostatecznie skończyli pozostawiając zachwyconą publiczność z lekkim niedosytem. Mysticowa publiczność i tak nie powinna narzekać, bo na innych festiwalach zdarza się że Mercyful Fate grają okrojony set (trzy utwory mniej).  

Wspaniały koncert, kolejne muzyczne marzenie spełnione. Przez cały czas trwania czuć było atmosferę uniesienia, brania udziału w czymś wyjątkowym i to już drugi raz pod czas jednego festiwalu!

Małe podsumowanie na koniec. Niniejsza edycja Mystic Festiwal pozwoliła w małym, jednak symbolicznie znaczący sposób prześledzić ewolucję black metalu poszczególne jej fale a na dodatek jedne z głównych inspiracji. W uproszczeniu wygląda to w następujący sposób:

Judas Priest -> Saxon -> Mercyful Fate -> Benefis Toma Warriora (Hellhamner/Celtic Frost/Triptykon ->Mayhem -> Mgła

+ Pochwalić należy wspaniałą organizację wydarzenia. Było bezpiecznie i cywilizowanie o każdej porze dnia i nocy. Świadkiem byłem dyskretnego i bardzo sprawnego odłowienia jednostek, które nie potrafiły się bawić.

+ Logiczne rozplanowanie poszczególnych scen i strategicznych miejsc, jeden koncert nie zagłuszał drugiego.

+ Dla mnie najważniejsze, że większość istotnych koncertów nie nachodziła na siebie. Choć niestety jak to bywa wszystkiego co chciałem nie zobaczyłem. Żałuję zwłaszcza Azarath i Mentor.

- Zbrodnią największą było zajechanie nagłośnieniem kilku sztuk na parkowej scenie – zupełnie niezrozumiałe i niepotrzebne.

- Killing Joke, który dał dupy ale to oczywiście nie jest wina organizatorów.

Są pierwsze przecieki, że przyszłoroczna edycja również odbyć się ma w Gdańsku i ma być jeszcze bardziej spektakularna – trudno mi w to uwierzyć ale nie pozostaje nic innego jak trzymać za słowo i wypatrywać wieści.


Zobacz galerię zdjęć:

Igorrr
Igorrr Witchcraft Vader Sólstafir Maski śmierci Toma Warriora Mercyful Fate
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura