Ignatius Ignatius
715
BLOG

Imperium Brytyjskie Metalu: Judas Priest / Saxon / Uriah Heep - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 2
W Wielką Sobotę w Krakowie nastąpiła brytyjska inwazja metalu. Długowieczni tytani sceny nawiedzili Tauron Arenę przywożąc ze sobą nowy materiał, dowodząc, że ich potencjał twórczy ma się naprawdę dobrze a i ich pozycja jest wciąż niezagrożona.

30 kwietnia odbyło się prawdziwe święto tradycyjnego, wyspiarskiego heavy metalu. Do krakowskiej Tauron Areny przybyły stare jak świat potęgi: Judas Priest, Saxon, Uriah Heep w ramach trasy koncertowej Metal Masters 2024.

Uriah Heep

Zagrali skandalicznie za krótko, raptem 40 minut i pozostawili nie tylko mnie z ogromnym niedosytem. Co prawda obiecali trasę z pełnoskalowymi koncertami. Jak na tak krótki występ zagrali zgrabny przekrojowy set mieszający współczesną twórczość z hiciorami z lat 70 – dobranymi tak żeby z twarzą wyjść jako jeden z pionierów heavy metalu.

Na uwagę zwracała fenomenalna oprawa świetlna, było literalnie magicznie kolorowo, co bezpośrednio nawiązało do tytułu ostatniej płyty – i żywej magii zaklętej w dźwiękach zespołu na którego czele niezmiennie od ponad półwiecza stoi czarodziej gitary Mick Box.

Zaczęli od jeszcze gorącego „Save Me Tonight”, na rozruch numer jak ulał, kawał dynamicznego, gęstego hałasu w starym stylu. Utwór pochodzi z ostatniego – 25-tego albumu pt. Chaos & Colour (2023), sięgnęli z niego jeszcze w środku setu wykonując równie mocny utwór „Hurricane”. Współczesna twórczość zaakcentowana została jeszcze tylko wykonaniem - „Grazed by Heaven” z przedostatniego albumu.

Czas na esencjonalny Uriah Heep z lat 70. z czasów niekwestionowanej świetności. Takie dźwiękowe delicje jak „Rainbow Demon” i „Easy Livin’” z albumu Demons and Wizards (1972) podane w tak bajecznej oprawie świetlnej sprawiły, że autentycznie byłem oniemiały z wrażenia.

Finał tej sadystycznie krótkiej krotochwili mógł być tylko jeden pomnikowe „Gypsy” z debiutu i akustyczny hymn tamtej epoki: „Lady in Black”, odśpiewany przez pokaźną rzeszę fanów - przynajmniej tej której udało się wejść na koncert. Niestety to był ostatni utwór zaprezentowany tego wieczora przez tych rockowych czarodziejów.

Czekam z utęsknieniem na trasę, gdzie będą headlinerem - mając w pamięci świetny klubowy koncert w katowickim MegaClubie z 2016 roku, jestem przekonany, że będzie przepięknie.


Saxon

Po dość mieszanych odczuciach jakie miałem dwa lata temu po występie na Mystic Festiwalu, nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań względem występu na trasie Metal Masters. Z góry założyłem, że co by nie zrobił Saxon, Judasi ich i tak pozamiatają...

...i jakże byłem mile zaskoczony tym, że Sas się zaprawdę zrehabilitował w grodzie Kraka. Ten występ miał wszystko to czego mi brakowało w Gdańsku. Wyborowe brzmienie, mocarna dynamika i odpowiednio uszyta dramaturgia. Zagrali wzorcowy Heavy Metal, nawet te przymulające balladki dały radę. Saxon jest wciąż żywym dowodem na to, że stary metal nie rdzewieje.

Drugim spostrzeżeniem jakie mam po niniejszym występie to, że Saxon jak na sztandarowych weteranów gatunku, zespół potrafi grać w zróżnicowany sposób. Zadając kłam jakoby jechali na jedno kopyto: były rozpędzone epickie patataje motocyklowe rock n'rolle, wspomniane liryczne smuty.

Zespół przyjechał z nowym albumem Hell, Fire and Damnation (2024) czym nie omieszkali się pochwalić, odświeżając lekko repertuar kilkoma dobrymi nowościami. Stary dobry Saxon, rewolucji stylistycznej już u nich nie uświadczymy, ale po tytułowym ciosie w japę na dzień dobry wieczór, piekło równie dobrze jak po wybornym szlagierze - „Motocycle Man”. Choć nie ma co się oszukiwać, pierwociny to pierwociny, zwłaszcza w tak rozpędzonym saxonowym wydaniu.

Królował nieśmiertelny album Denim and Leather  (1981) obok tytułowego utworu zagrano, „And the Bands Play on” i „Princess of the Night”, który to zresztą zostawiono na sam koniec razem z obowiązkową wizytówką zespołu - „Wheels of Steel”. Równie wiele emocji wśród wciąż wypełniającej krakowską arenę publiczności wzbudził rzewny „Crusader” jeden z żelaznych hymnów epoki NWOBHM.

Naprawdę bardzo dobry koncert, zespół w świetnej formie, entuzjazm znalazł swoje odbicie w scenicznym zachowaniu wokalisty Biffa Byforda, który szczątkowo, ale jednak machał siwymi piórami.

W mojej opinii Saxon ostatecznie nie przebili czaru, jaki rzucił na mnie Uriah Heep, ale i tak uważam, że zespół jest na swoim miejscu. Wzniecili piekielny żar, krzesali heavy metalowe iskry i godnie dzierżą flagę brytyjskiego metalowego imperium. 


Judas Priest 

To ansambl, który od półwiecza wykuwa metal szlachetny z samego serca Birmingham. Nie chcę prawić truizmów o nieocenionym wkładzie w popularyzację i rozwój gatunku, to wiedzieć powinien przecież każdy.

Tak jak każdy z uczestników trasy Metal Masters również gwiazda wieczoru odwiedziła nasz kraj  w celu przybliżenia fanom swojej najnowszej twórczości.

Trochę skromniejsza scenografia niż na Mystic Festiwalu. Oparta na ledowych ekranach, ale nie to przecież jest najważniejsze. Grunt, że Muzyka się broni, a przekrojowy rajd motocyklem, po bogatym dorobku fonograficznym, to jest to co każdy wyznawca metalu powinien przynajmniej raz w życiu przeżyć.

Zaczęli od wyświetlenia na ogromnej tytułowej tarczy intrygującego manifestu, nawiązującego bezpośrednio do konceptu najnowszego albumu Invincible Shield (2024). Jako pierwszy wybrzmiał otwierający ów album „Panic Attack” energetyczny Start podtrzymany hiciorem „You've Got Another Thing Coming”, który otworzył wiązankę utworów z albumu British Steel (1980): „Rapid Fire” I „Breaking the Law”. Wielbione Standardy zostały przełamane „Lightining Strike” z przedostatniej płyty Firepower (2018), co szczególnie mnie nie dziwi ze względu na to, że jakościowo jest to 100% Judasów Judasach.

W przypadku takich nestorów jak Rob Halford cieszy bardzo fakt, że nadal jest wstanie wyciągać falsety jak świeżo wykastrowany eunuch. Dosłownie swym legendarnym, przenikliwym głosem powala w histerycznej kulminacji „Painkillera” - za każdym razem przed wykonaniem tego utworu zastanawiam się czy Rob podoła i znów mnie nie zawiódł. 

Judas Priest przyzwyczaili fanów tym, że nie schodzą po niżej pewnego stabilnego acz dość satysfakcjonującego poziomu. Tak też jest w przypadku kawałków z nowej płyty, które zostały naturalnie zagrane na koncercie. Nie licząc otwieracza, sięgnięto po nie dopiero pod koniec koncertu, wykonując „Crown of Horns”  wraz z utworem  tytułowym.

Nie obyło się od standardowego przeglądu kanonu z lat 70. i 80.: zadziorny, najstarszy wykonany tego wieczora kawałek „Sinner”, posępny „Saints in Hell”, słodko-pikantne szlagiery „Love Bites” i „Turbo Lover” - potwierdzają oczywistość, że to judaszowy wielebny w najlepszym możliwym wydaniu.

Nic się nie zestarzała fenomenalna interpretacja utworu Fleetwood Mac - „The Green Manalishi (With the Two Prong Crown)” - nieczęstego przecież przypadku stworzenia covera, który deklasuje oryginał.

Bis przewidywalny do granic możliwości, kipiący energią „Electric Eye”, obowiązkowy wjazd na harleyu będącym sygnałem do hymnu - „Hell Bent for Leather”.

Szczerze mówiąc paradoksalnie już nie lubię tego momentu, to niechybny znak, że koncert dobiega końca... i tak też się stało, zwyczajowo pożegnali się Living After Midnight”.

Judas Priest znów nie zawiódł, są prawdziwymi obrońcami wiary, bogami metalu. Jak już wspomniałem (nieraz) Rob Halford dzielnie się trzyma, gitarowo bez zarzutu, niestety coś poszło nie tak jeżeli chodzi o nagłośnienie perkusji Scotta Travisa. Stopa niepotrzebnie bombastycznie zagłuszała resztę perkusji, talerze były zdecydowanie za ciche. Obserwując grę perkusisty miałem niemały dysonans poznawczy: widziałem ale nie słyszałem. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku to detal niewpływający aż tak bardzo na odbiór całokształtu. 


To było dla mnie pamiętne wydarzenie, tak legendarny skład na jednej scenie... to się już może nigdy nie powtórzyć.

Planowałem przemilczeć organizacyjną gehennę, ale jednak parę słów należy poświęcić. Po pierwsze skandal zamknięcia parkingu przy jednym z okolicznych centrów handlowych. Spowodowało to niemały chaos i frustrację wśród przybywających na koncert samochodem. To mogło mieć przełożenie na kolejki przed wejściem do Tauron Areny. Mnie co prawda jakimś cudem się udało, ale naprawdę wiele osób, które utknęły w niekończącej się kolejce, skazane były na słuchanie „Lady in Black” na zewnątrz obiektu(sic)!

Zobacz galerię zdjęć:

Uriah Heep
Uriah Heep Saxon Judas Priest
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura