Jacek Kobus Jacek Kobus
203
BLOG

De revolutionibus

Jacek Kobus Jacek Kobus Kultura Obserwuj notkę 3

 Jest naturalną właściwością ludzkiego umysłu przekonanie, że dzień jutrzejszy będzie – co najwyżej powiększoną i ulepszoną – kopią dnia dzisiejszego.Banalna i nic kompletnie nie wnosząca jest obserwacja, że żyjemy w czasach jawnego zepsucia i zgorszenia. I co z tego..? Takie zjawiska zachodziły w dziejach wielokrotnie. Nie ma w tym nic nowego, odkrywczego czy nawet – niepokojącego. To raczej względnie surowa moralność poprzednich 100 może 150 lat (na pewno nie więcej) była wyjątkiem, aberracją w dotychczasowym przebiegu dziejów.

Doświadczenie historyczne uczy, że związek między moralnością a przyrostem naturalnym, a nawet – wychowaniem potomstwa – jest dość odległy. Moralność starożytnych Greków wprawiłaby słuchaczy Radia Maryja w stan totalnego zgorszenia. Nie mówiąc już o smrodzie zepsutej oliwy, czosnku, cebuli i potu, jaki się za każdym krótkonogim, hałaśliwym i czarniawym Grekiem nieustannie ciągnął – o czym oglądając wybielone piaskiem i czasem posągi o idealnych proporcjach jakoś trudno pamiętać. Mimo to za każdym razem gdy warunki środowiskowe, tj. względna obfitość pożywienia na to pozwalały, społeczność grecka „wybuchała“ demograficznie: podczas „wielkiej“ kolonizacji między VIII a V w. p.n.e., a potem po Aleksandrze Wielkim, gdy przed Grekami otworzyły się lądowe przestrzenie Zachodniej Azji i Eigptu.

Dokładnie w taki sam sposób jak wiktoriańskie społeczeństwo Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XIX wieku. Czy – nie aż tak wiktoriańskie znowu – społeczeństwo polskie na przestrzeni 180 lat od końca wojen napoleońskich do epoki Edwarda Szczodrego (na Kredyt).

Skoro zachowania reprodukcyjne w tych trzech bardzo różnych pod względem praktycznie stosowanej etyki seksualnej populacjach były tak podobne, to widać owa etyka nie ma wielkiego, znaczącego wpływu na ostateczny efekt – czyli właśnie na przyrost populacji. 

Dla projektu ciągle noszącego roboczą nazwę „rok 1913+“ jedyną zmienną istotną jest pytanie, czy kobiety będą chciały mieć dzieci? Czy będą te dzieci miały ze swoimi mężami, z kochankami, z całą wsią naraz, czy zgoła z probówki – jest kompletnie bez znaczenia! Potrzebne są dzieci i to dużo dzieci. Ponieważ niezależnie od tego, na ile będziemy w stanie polegać na maszynach napędzanych biogazem lub prądem elektrycznym wytwarzanym ze źródeł odnawialnych (albo i dzięki syntezie termojądrowej – choć ten pomysł w Polsce brzmi tak abstrakcyjnie, że równie dobrze możemy podstawić w to miejsce dowolne „hokus – pokus“… a to, że ewentualnie coś takiego może się w jakiejś perspektywie czasowej udać w Ameryce – kompletnie, ale to kompletnie mnie nie interesuje. Nie planuję emigracji za Wielką Wodę!), to ludzka i ewentualnie zwierzęca siła robocza jest najpewniejszym, bo najłatwiej dostępnym „źródłem zasilania“ dla cywilizacji, którą chcemy utrzymać przy życiu.

Patrzy to na paradoks, ale teza jaką stawiam, jest dokładnie odwrotna niż teza ekologów – redukcjonistów populacji: im więcej ludzi żyje na danym terytorium, tym łatwiej jest wyżywić z tego terytorium… jeszcze więcej ludzi! 

Dramatyczny spadek liczby ludności nie przyniesie żadnej tam ulgi dla naszej umęczonej planety czy też dla systemu energetycznego. Wręcz przeciwnie – im mniej będzie ludzi do pracy, tym szybciej się i system energetyczny i rolnictwo i cała reszta cywilizacji – załamie. 

Co zresztą jest paradoksem tylko pozornym. Co by się stało, gdyby mieszkańców Polski nagle zrobiło się mniej..? Czy aby w pierwszej kolejności nie zabrakłoby chętnych do pracy w pogotowiu energetycznym – którego doraźna łatanina utrzymuje jeszcze przy (pozornym) życiu pamiętające Bieruta linie przesyłowe niskiego i średniego napięcia? To ciężka, często bez przerw wielodobowa i bardzo niewdzięczna (bo ludzie tylko psioczą) praca. Tylko odrobinę lepsza od pracy parobka w Boskiej Woli… 

Uogólniając rzecz całą, jest naturalną właściwością ludzkiego umysłu przekonanie, że dzień jutrzejszy będzie – co najwyżej powiększoną i ulepszoną – kopią dnia dzisiejszego.

Perspektywa historyczna zaprzecza tej powszechnej intuicji. Ogromna ilość zjawisk które wydają się nam ważne, bez których nie umiemy sobie wyobrazić naszej codzienności, ma jedynie epizodyczne, chwilowe i przemijające znaczenie.

Tym, co nas tak naprawdę łączy z naszymi przodkami, niezależnie od tego jak odległymi w czasie, jest nasza od paleolitu niezmienna i ciągle bardziej zwierzęca niż anielska natura. Prawdę pisząc: dzieje powszechne żadnej zgoła zmiany w tym zakresie nie notują! Tylko zatem w tym co najbardziej podstawowe, biologiczne, przyziemne, zwierzęce – możemy się bez ryzyka pomyłki z naszymi przodkami i potomkami (póki ci nie wpadną na pomysł radykalnej, a sztucznej swego ciała przebudowy…) w pełni identyfikować. 

Cała reszta, czyli ów zewnętrzny polot kultury, w tym także techniki w której tak się kochamy – to tylko naskórek, pozór i złuda. 

Mając cały praktycznie czwartek wolny w rozsypującym się Wałbrzychu (prawie trzy lata temu, gdy pisałem ten tekst) oczywiście nie zdzierżyłem i zakupiłem sobie lekturę. Konkretnie: Paula Davies’a „Kosmiczną wygraną“. Bardzo ciekawa i poszerzająca horyzonty lektura. M.in. dowiedziałem się, czegom wcześniej nie był świadom, iż słowo „rewolucja“ pochodzi od tytułu dzieła Kopernika.

Jeśli tak jest istotnie, to właściwym znaczeniem tego słowa nie jest wcale „gwałtowna przemiana“, tylko „obrót“. Bardzo to się zgadza z wnioskami jakie wspólnie z kolegą MarkOwym pod poprzednim wpisem wysnuliśmy. Ci brudni, śmierdzący, krótkonodzy i hałaśliwi Grecy mieli rację: dzieje świata to dzieje Wielkiego Powrotu, a nie żaden tam liniowy postęp od Stworzenia do Paruzji, który to postęp tak naprawdę dopiero św. Augustyn wymyślił.

 

Postęp byłby liniowy, gdyby jutro wynikało z dzisiaj, a dzisiaj wynikało z wczoraj. Tak jednak wcale nie jest. Nigdy chyba w dziejach nie było to bardziej widoczne niż obecnie.

Ogromna ilość tych właśnie przypadkowych, naskórkowych, nieistotnych w dłuższej perspektywie cech naszego dnia dzisiejszego ma zadziwiająco krótką historię.

Nie było „wiktoriańskiej“ moralności przed połową XIX wieku. Tylko głupiec może lekceważyć ten fakt. Połowa XIX wieku to mniej niż „wczoraj“. To w skali dziejów dzisiejsze przedpołudnie. I wcale tu nie chodzi o żadną tam mityczną „pamięć genetyczną“, tylko całkiem zwyczajnie: o utrwalenie wartości i zachowań w wychowaniu i obyczaju prostego ludu, które nie zmieniają się aż tak szybko wbrew pozorom.

Najłatwiej to zobaczyć na wsi. Rzekomo – w opinii postępowych „miastowych“ – tak konserwatywnej i „katolickiej“. Ludzie przez ostatnie 800 lat chodzili co niedziela do kościoła, a potem i tak robili, co im się podobało. I teraz robią to samo.  

Pojawienie się na tak szeroką skalę owej „wiktoriańskiej“ moralności (poprzednio trafiała się ona co najwyżej w skali mikro: ruchów religijnych nigdy nie obejmujących więcej niż nikły procent populacji – czy to były nowo zakładane lub reformowane zakony, czy sekty heretyckie) to fenomen który, jak sądzę, wynika z pojawienia się licznej, zamożnej i prosperującej klasy średniej.

Czy istnienie licznej, zamożnej i prosperującej klasy średniej będzie dalej możliwe kiedy obecny kryzys już się przetoczy..? Na pewno potrzeba licznych i pracowitych parobków, żeby sobie z tym kryzysem poradzić. Ale: urzędników, maklerów, agentów ubezpieczeniowych, komiwojażerów (jak ja teraz), menadżerów w korporacjach, specjalistów..? A co oni właściwie mieliby robić..? Odpowiem tradycyjnie: za widły – i do gnoju!

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura