Prawo i Sprawiedliwość jest teoretycznie partią demokratyczną, ale obowiązują w niej mechanizmy żywcem wzięte z historii światowego i polskiego komunizmu.
W partiach komunistycznych sprawa przywództwa i sukcesji była tematem wstydliwym. Teoretycznie wszystko było jak w normalnych partiach: były wybory, często nawet regularne, w statutowych terminach. Tyle tylko, że wybory były fikcją, bo z góry było wiadomo, że wygrać ma obecny wódz. Zdarzało się, że nawet gdy członkowie Biura Politycznego przegłosowali odwołanie wodza – ten w odpowiedzi wołał wojskowych i rządził dalej (tak zrobił Chruszczow; to właśnie wtedy powstał koszmarek językowo-polityczny „arytmetyczna większość” – na oznaczenie większości „gorszej”, która się nie liczy, bo ważniejsza jest większość „prawdziwa”).
Rzeczywista sukcesja odbywała się więc albo za sprawą biologii (jak z Leninem, Stalinem, Bierutem), albo „kryterium ulicznego”, czyli krwawych zamieszek (jak w grudniu 1970) czy co najmniej wielkich strajków (jak w sierpniu 1980). Zwykle więc komunistyczni przywódcy rządzili kilkanaście (Gomułka – 14), a nawet kilkadziesiąt (Żiwkow – 45) lat.
Wewnątrzpartyjna demokracja była fikcją do tego stopnia, że nawet gdy wodza wybierano w naprawdę demokratycznych wyborach, przy pełnej przejrzystości, otwartej i ostrej konkurencji – to i tak partyjni oligarchowie mieli te wybory w nosie. Tak było w 1981 roku w Polsce, gdy na nadzwyczajnym zjeździe wybrano Stanisława Kanię tylko po to, by go za parę miesięcy odwołać w trybie gabinetowej decyzji.
Oczywiście nawet w tych partiach, jak w każdych innych, toczyła się rzeczywista walka polityczna, ale była ona starannie ukrywana, a do opinii publicznej przedostawały się tylko oficjalne dyrdymały o jedności oraz skąpe plotki, często kompletnie nieprawdopodobne.
Gdy więc zbliżały się statutowe wybory, w kompartii odbywała się farsa, pełna słownych łamańców i zabawnych przemilczeń, bo jednocześnie trzeba było udawać, że wynik nie jest przesądzony z góry oraz wbijać obywatelom do głów, że obecny wódz jest tak genialny, iż nikt żyjący nie może się z nim równać.
Prawo i Sprawiedliwość jest teoretycznie partią demokratyczną, ale obowiązują w niej mechanizmy żywcem wzięte z historii światowego i polskiego komunizmu. Jarosław Kaczyński jest takim miejscowym Leninem. Dziś wzorem Majakowskiego możemy powtarzać:
PiS i Kaczyński – bliźnięta-bracia -
kogo bardziej matka-historia ceni?
Mówimy - Kaczyński, a w domyśle - PiS,
mówimy - PiS, a w domyśle - Kaczyński.
W PiS obecnie toczy się twarda walka o przywództwo między Jarosławem Kaczyńskim i Antonim Macierewiczem. Kaczyński wie, że z każdym dniem jego pozycja jest słabsza, więc zarządził wybory przedterminowe, ale oficjalnie nic takiego się nie dzieje, a Antoni Macierewicz przysięga na wszystkie smoleńskie wybuchy, że nie zamierza kandydować. Pytani o to czołowi przedstawiciele PiS albo sprytnie zmieniają temat, albo w odpowiedzi wymyślają pocieszne historyjki. Dzisiaj padło na Mariusza Kamińskiego. Tego apartyjnego i apolitycznego państwowca, gdyby ktoś nie wiedział, o kogo chodzi.
Dlaczego wybory na szefa partii będą przyspieszone? Kamiński na to pytanie odpowiedział tak: „Chcemy silnego i zwartego PiS”.
Czy teraz PiS jest słabe i rozczłonkowane na zwalczające się frakcje? A skądże znowu! Nigdy wcześniej PiS nie było tak silne i zwarte, jak dzisiaj, ale jednakowoż wszak albowiem zbliżają się wybory parlamentarne (raptem za dwa lata) i partia musi być jeszcze bardziej silna i zwarta.
Kto wygra te przyspieszone wybory na szefa partii? Nie wiadomo.
Do tego stopnia nie wiadomo, „że nie jest pewne, czy Jarosław Kaczyński będzie miał kontrkandydata w czerwcowych wyborach szefa partii”.
Todor Żiwkow też zazwyczaj nie miał kontrkandydata. Ale nawet, gdyby miał ich stu, też by przez 45 lat wygrywał, dlatego przed Jarosławem Kaczyńskim jeszcze długie lata u władzy.
Jerzy Skoczylas
Inne tematy w dziale Polityka