Ewa Podleś na koncercie w Filadelfii - 2004 r.

Zdjęcie: www.podles.pl
Ewa Podleś na koncercie w Filadelfii - 2004 r. Zdjęcie: www.podles.pl
Bogdan Gancarz Bogdan Gancarz
656
BLOG

(L) Krakowianie nie usłyszą Ewy Podleś

Bogdan Gancarz Bogdan Gancarz Kultura Obserwuj notkę 12

 

 

Z powodu niedyspozycji pianisty Garricka Ohlssona, odwołano krakowski recital Ewy Podleś, który miał się odbyć 19 lipca w Operze Krakowskiej w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej. Miał to być najmocniejszy element artystyczny tegorocznej edycji festiwalu. Planowano rejestrację dźwiękową koncertu i wydanie płyty.

Podleś wraz z Ohlssonem mieli wykonać pieśni: Chopina, Karłowicza, Lutosławskiego i Szymanowskiego.

Jestem zawiedziony, bo słuchanie na żywo wspaniałego kontraltu Podleś jest zawsze wielkim przeżyciem. Warto przypomnieć, że śpiewaczka debiutowała na scenie operowej partią Carmen w Operze Krakowskiej. Ostatni raz słyszeliśmy ją pod Wawelem bodaj w 2008 r.

Na osłodę gorzkiej pigułki przypominam tu wywiad ze śpiewaczką, który zrobiłem w 1995 r. dla „Czasu Krakowskiego”.

 

X X X

 

Okrzyknięto ją „kontraltem lat dziewięćdziesiątych”

W recitalach jestem Panią Sceny

mówi słynna śpiewaczka Ewa Podleś w rozmowie z Bogdanem Gancarzem

* Pani piękny głos nabrał po latach jeszcze piękniejszej, ciemnej, nasyconej, gęstej kontraltowej barwy. Ponieważ Pani poprzedniczka Marylin Horn jest już zdaje się u progu emerytury, to właśnie Pani została okrzyknięta przez recenzenta jednego z włoskich pism, „kontraltem lat 90- tych”". Czy na co dzień jest Pani niewolnicą swego wspaniałego głosu ? Czy podporządkowuje mu Pani niemal wszystko ?

- Wręcz przeciwnie. Wiele lat temu, w jednym z moich pierwszych wywiadów powiedziałam, że śpiewam po to aby żyć lecz nie żyję po to, by śpiewać. Jednakże bez względu na to gdzie śpiewam i co śpiewam, staram się dać z siebie wszystko, na co mnie w danej chwili stać. Moje śpiewanie nie przeszkadza mi w życiu. Mam rodzinę, dom, uprawiam ogródek, bawię się, mam mnóstwo przyjaciół i w każdej wolnej chwili „zapominam” o tym, że jestem śpiewaczką. Kiedy wracam do domu, to robię wszystko oprócz śpiewania. bywają oczywiście okresy, gdy mam tak napięte terminy koncertów, że przyjeżdżam na trzy dni i zamiast odpoczywać muszę nauczyć się nowej partii.

* Chwalić Boga, jest Pani w apogeum swych możliwości wokalnych. Nie widać jednak zbyt wielu Pani potencjalnych następczyń. Czy jest to według Pani skutek skostnienia systemu kształcenia naszych wokalistów, czy może rezultat obsadzania młodych śpiewaków przez niektórych dyrektorów teatrów operowych w rolach nieodpowiednich jeszcze dla ich głosu.

- Zarówno w świecie jak i u nas nie ma nadmiaru talentów. Jeśli ktoś taki się ujawni, to na ogół dochodzi do czegoś. Jednak rzeczywiście są młodzi śpiewacy, których głosy ulegają zniszczeniu, nim jeszcze zdołają rozwinąć skrzydła. Dyrektorzy często ponad miarę eksploatują bardzo utalentowanych młodych śpiewaków. Takiemu „rodzynkowi” daje się każdą rolę bo ładnie śpiewa, bo wszyscy chcą go słuchać i oglądać. Dyrektor nie zawsze zastanawia się nad tym, jak bardzo może to być szkodliwe. Głos można szkolić latami i mimo tego zepsuć go w ciągu kilku tygodni. Jedna nieodpowiednia partia śpiewana w ciągu paru wieczorów może grozić katastrofą. Jeżeli śpiewak w czas się opamięta, to może z tego wybrnąć. Są jednak również szkody nieodwracalne. Przykładem może być moja siostra. Miała głos „zjawiskowy”, epokowy, lecz była tak uczona i tak „torturowana” przez 6 lat studiów wokalnych, że lekarz powiedział jej, że przestanie nie tylko śpiewać ale i mówić, jeśli natychmiast nie zmieni zawodu. Ona po 30 latach do tej pory nie jest w stanie zaśpiewać gamy. Nieodpowiedni pedagog może dokonać wielkich spustoszeń nie tylko w aparacie głosowym ale nawet w psychice uczniów, którzy są często nieodporni, mają zbyt mało doświadczenia, ufają ślepo i bezgranicznie swym nauczycielom.

* Daje Pani wiele recitali pieśniarskich. Co Panią w pieśniach pociąga. Czy pokusę stanowi wyzwanie, jakim jest stanięcie sama na sam z publicznością, gdy zabraknie operowych „podpórek” takich jak kostium czy gest aktorski ?

- Zaśpiewać pełny recital jest fizycznie i psychicznie znacznie trudniej niż operę. W operze wokalista śpiewa przeważnie znacznie mniej niż w trakcie recitalu. Tam wypełnia często 2 godziny bez przerwy. Lubię śpiewać recitale przede wszystkim dlatego, że nikt wtedy mną nie dyryguje. To ja jestem panią czasu, panią sceny, reżyserii. Zaczynam wtedy kiedy chcę, w takich tempach jak chcę, interpretuję tak jak chcę. Mniej jest dla mnie ważne to, iż cała uwaga słuchaczy jest wtedy skierowana na mnie, niż to, że jestem w całości odpowiedzialna za moje wykonanie i jeżeli coś jest źle , to mogę mieć pretensje wyłącznie do siebie. Natomiast jeżeli coś nie wychodzi w spektaklach operowych, to najczęściej nie z mojej winy. To wina dyrygenta który dyryguje za wolno albo za szybko, albo za głośno; to wina reżysera który ustawia śpiewaków wyłącznie według swych upodobań a nie wedle wokalnych potrzeb śpiewaków, którzy są przeczcież najważniejszymi osobami na scenie operowej. Obecnie nastąpiło jednak pomieszanie pojęć. Gwiazdami chcą być dyrygenci i reżyserzy, co jest absurdalne. Ludzie przychodzą by posłuchać śpiewaka i nawet jeśli reżyserem jest Zefirelli (choć on Bogu dzięki, wystawia wspaniałe przedstawienia), to nikt nie zastanawia się patrząc na „Traviatę”, kto to wyreżyserował ale słucha jak pięknie śpiewa ta Violetta, jak kiepsko ten Alfred. Oczywiście po zachwycie pięknym śpiewem idzie często zachwycenie mistrzostwem wystawienia. Generalnie jednak wszystko w operze winno być jednak podporządkowane śpiewakom.

* Znalazła Pani idealnego akompaniatora w osobie swego męża, Jerzego Marchwińskiego. Jak wygląda Wasza codzienna praca nad recitalami, Jak Państwo je planujecie i harmonizujecie ?

- Pracujemy nie tylko nad recitalami ale również przygotowujemy role operowe. Pracujemy właściwie bez przerwy. Jest to naturalne bo przecież jesteśmy małżeństwem i temat pracy dominuje w naszej codzienności. Skoro latami pracuje się np. nad rozmaitymi cyklami pieśni, to przenikają one w nasze codzienne życie. Stwarza mi to luksusowe warunki do pracy. Inni śpiewacy umawiają się ze swymi akompaniatorami jedynie na próbę czy koncert, a potem mówiąc sobie „cześć !” i rozstają się ze sobą, nie mając nic do powiedzenia. Jeśli coś było nie tak, to pewnie się nad tym głębiej nie zastanawiają. Cóż... było, przeszło. Natomiast my „wałkujemy” bez przerwy i to co było dobre i to co złe. W różnych momentach przychodzi nam do głowy, że jakiś fragment należy poprawić i robimy to od razu. Jest to bardzo wygodne i grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Mamy wszelkie możliwości, by wypieścić, wycyzelować każdy szczegół, każdy detal utworu, o każdej porze dnia i nocy. Jesteśmy zawsze dla siebie, również w pracy. Wielu nam tego zazdrości.

* Czy są jeszcze jakieś utwory, które uważa Pani za niedostatecznie wycyzelowane ?

- Ciągle czuję niedosyt. Z miesiąca na miesiąc zauważam zmiany w swym śpiewie. Jeżeli przesłuchuję nagrania sprzed miesiąca czy dwóch zauważam, że teraz śpiewam ti już zupełnie inaczej. Śpiewak winien ciągle się uczyć. Nie może powiedzieć: „Już to umiem i nie muszę robić nic więcej”. Wraz z każdym nowym utworem pojawiają się dla śpiewaka nowe problemy i wyzwania. Jeden ma problem z szybkim śpiewaniem, inny z wolnym, jeden z braniem górnych dźwięków, inny z dolnymi. Miałam kiedyś wielki problem z błahym na pozór, jednym dźwiękiem z III Symfonii Mahlera. Zaczęłam: „O, Mensch !” i nie mogłam tam zaśpiewać zwykłego „a” razkreślnego ! Wpadłam w panikę, niemal w histerię, myśląc w popłochu: „Matko Boska ! Nie potrafię postawić dwóch zwykłych nut; co się dzieje ?!”. Przygotowywałam ten utwór po raz pierwszy i dopiero potem dowiedziałam się, że wszystkie mezzosoprany mają w tym miejscu ten sam problem. Musiałam jednak opanować ten fragment i zrobiłam to. Paradoksalnie nie mam problemu z karkołomnymi technicznie problemami wokalnymi. Publiczność wtedy „rzucam na kolana”, a znajomi pytają: „Jak Ty to robisz ?”. Mnie to jednak nie sprawia żadnych trudności, podczas gdy mam niekiedy problemy z prostymi rzeczami.

* Czy ma Pani jakieś repertuarowe sympatie lub antypatie ?

- Teraz już chyba nie. Dawniej brała. jednak np. jakiś utwór i po przejrzeniu rzucałam precz mówiąc: „Cholera ! Jakie to paskudne ! Nie będę tego śpiewała.”. Przekonywałam się jednak potem wielokrotnie, że kiedy zaczynam uczyć się jakiegoś utworu, rozumieć go muzycznie, dramaturgicznie i technicznie, to jednocześnie zaczynam go lubić. Mówiąc żartobliwie, nauczyłam się lubić wszystko, co muszę zaśpiewać. Mam z tym wtedy stały kontakt, powiedziałabym nawet- namiętny kontakt, gdyż jeżeli się czegoś uczę, to cała się temu poświęcam. Przekonałam się, że po nauczeniu wszystko zaczyna być „łatwe i przyjemne”. Niechęć do utworu wywoływana jest niekiedy problemami z jego wykonywaniem.

* Wydaje mi się, że posiadanie unikatowego, idealnie „rossiniowskiego” głosu, postawiło Panią w bardzo trudnej psychologicznie sytuacji, gdyż musi Pani kreować często na scenie męskie role. To chyba niełatwe, gdy taka piękna i bardzo kobieca osoba, musi w ciężkiej zbroi i hełmie wymachiwać mieczem jako Rinaldo, Tankred, czy też jako Orfeusz przytulać po męsku odzyskaną Eurydykę ?

- Śpiewane przez kobiety role mężczyzn weszły już na dobre do klasyki operowej. Trzeba jednak nadać im wyrazisty charakter. Pamiętam, jak na scenie Metropolitan Opera śpiewałam Rinalda. Miałam to już tak ułożone gestach ciała, wykonywanych krokach, by postać wypadła jak najlepiej, bo przecież Rinaldo to jest rycerz, wódz a nie byle jaka łachudra. Jednak przed samym wyjściem na scenę reżyser mi powiedział: „Uważaj ! Musisz pamiętać, że to jest tylko konwencja, więc nie przerysuj tej postaci”. Było to 11 lat temu, byłam jeszcze niezbyt doświadczoną śpiewaczką i nie miałam w pełni własnego zdania. Reżyser tak mnie tym zbił z pantałyku, że po wyjściu na scenę z Rinalda zrobiłam ni to chłopa ni to babę. Była to jednak moja pierwsza rola tego typu. Teraz już świadomie dodaję nieco zamaszystego gestu, tak aby to nie było nazbyt miękkie. Bo Rinaldo czy Tankred to przecież nie amanci lecz odważni, męscy wodzowie. Natomiast przytulanie rozmaitych sopranistek rzeczywiście bywa niekiedy śmieszne ale również nastręczające psychologiczne problemy. My śpiewacy jesteśmy jednak również ludźmi sceny, więc odgrywanie takich ról należy do naszej profesji.

* Wielu napięć psychicznych przysparza również podróżującym po świecie śpiewakom konieczność rozstań z rodziną.

- Obserwuję niekiedy za granicą moje koleżanki. Spotykamy się, chodzimy razem na próby. Ze mną jednak zawsze jest Jurek, który podtrzymuje mnie na duchu a te bidne „sieroty”, „siedzą” na telefonach, majątki na telefonowanie wydają, byle tylko porozmawiać z bliskimi. Telefon nie zastąpi jednak żywego kontaktu i całe tygodnie odosobnienia są bardzo uciążliwe i oddalające uczuciowo. W moim przypadku nastąpiło cudowne zrządzenie Opatrzności, pozwalające na stały kontakt z rodziną. Dopóki nasza córka nie poszła do szkoły, to stale jeździła z nami, była nawet kilkakrotnie w Ameryce. Oczywiście, że potem nie będzie nic z tego pamiętała ale pozostanie gdzieś w głębi duszy świadomość, że cały czas byli wtedy przy niej mama i tata.

* Słuchałem niedawno wydanego przez sowiecką „Melodię” Pani pierwszego nagrania płytowego z zapisem z Konkursu im. Czajkowskiego w Moskwie w 1978 r. To nagranie było zwiastunem, że odtąd wszystkie Pani płyty są wydawane przez obce wytwórnie. Dowodem głupoty polskich firm nagraniowych jest fakt, że po ukazaniu się w 1979 r. małego singielka z dwiema ariami, w kraju nie wydano już żadnej Pani płyty. Czy otrzymała Pani jakieś propozycje nagraniowe od nowych, prywatnych firm polskich.

- Nie otrzymałam i pewnie nie otrzymam. U nas nie szanuje się artystów. Gdy ktoś wyrasta ponad poziom, to ściąga się go na dół. Za granicą nagrałam ponad 10 płyt. W mijającym roku pojawiły się m. in. nagrane dla „Forlane”: „Pieśni rosyjskie” i „Orfeusz” oraz „Tankred” i recital arii Rossiniego nagrane dla firmy „Naxos”.

* Czy Graham Johnson, Pani partner fortepianowy w nagraniu pieśni rosyjskich, angażuje Panią do realizowanego przez „Hyperion” monumentalnego cyklu nagrań pieśni Schuberta śpiewanych przez wybitnych śpiewaków, mającego się zakończyć w 1997 r., w 200 rocznicę urodzin kompozytora ?

- Nie. Przyznam, że niezbyt dobrze czuję się w repertuarze niemieckim. Nie jestem „zaprzyjaźniona” z Schubertem. Graham Johnson jest pianistą wyjątkowo predestynowanym do wykonywania Schuberta, a w tym repertuarze który ja śpiewam, nie jestem zbyt szczęśliwa ze współpracy z nim.

* Bo nie jest z Panią na co dzień...

- Pewnie tak.

* Jest Pani bardzo przywiązana do Polski. Daje Pani tu wiele koncertów i nie przeniosła Pani domu za granicę. Tym boleśniejsze było więc chyba osławione „wymówienie” z Teatru Wielkiego, z którym była Pani związana od dzieciństwa. O ile dobrze pamiętam, to jako trzyletnia dziewczynka biegała Pani po scenie jako „córka” Madame Butterfly. Po zmianie dyrekcji Wielkiego, ta scena znów stoi przed Panią otworem ale dyrektor Pietras ponoć odgraża się, że zamknie przed Panią podwoje Opery Poznańskiej. Nie szanowanie wielkich śpiewaków, których inne teatry przyjmują z otwartymi rękoma to przejaw głupoty.

- Oprócz braku szacunku dla śpiewaków łączy się to z brakiem szacunku dla polskiej publiczności. Mamy np. kilku wybitnych śpiewaków polskich i nie bardzo widzę powody, by wydawać setki tysięcy dolarów sprowadzanie zza granicy wokalnych emerytów. To nieprawda, że odrzucam ponoć polskie zaproszenia i żądam jakoby niebotycznych honorariów. To bzdura ! piewam stale koncerty w filharmoniach, na festiwalach, w polskich teatrach operowych.

* Pani operowym debiutem była, jeśli się nie mylę, rola Carmen na scenie Opery Krakowskiej. Czy będziemy mieli szczęście słuchać Pani pod Wawelem w ciągu najbliższych dwóch sezonów.

- To trudne pytanie i zależy w tym wypadku od dyrekcji krakowskich instytucji muzycznych. Nie mama w Polsce swego agenta artystycznego i wszelkie pertraktacje na temat występów krajowych są prowadzone bezpośrednio ze mną. Jeśli będę miała konkretną propozycję i dogadamy co do terminu, repertuaru itd., to chętnie w Krakowie zaśpiewam.

* Czy ma Pani w planach koncertowych występ w położonej w środku amazońskiej puszczy operze w Manaus, gdzie śpiewały największe divy operowe, obsypywane złotem i brylantami przez bogatych plantatorów kauczuku ?

- Ta opera od dawna zarasta palmami.

* Kilka lat temu przywrócono ją do życia i odbywają się tam koncerty. Z tego co wiem, ma Pani jakieś sentymentalne wspomnienia związane z tą operą.

- Chętnie skorzystałabym z zaproszenia do występu w Manaus. Z wielką radością i sentymentem powróciłabym do Brazylii. Tam spotkałam mojego męża, tam odbyliśmy podróż po Amazonce i oglądali operę w Manaus, tameśmy się zakochali i odtąd zaczęło się moje nowe, inne życie.

* Czy „kontralt lat dziewięćdziesiątych” doczekał się w świecie jakiegoś stowarzyszenia wielbicieli ? Celują w tym zazwyczaj Japończycy.

- Nic o tym nie wiem. Dostaję jednak bardzo dużo listów. Gdziekolwiek bym nie pojechała, zawsze “ściga” mnie korespondencja. Są melomani którzy śledzą moje trasy koncertowe i ślą za mną listy prosząc o fotografie, autografy itd.

* Pani głos kojarzy się przede wszystkim z wykonywaniem utworów Rossiniego. Czy idzie Pani w ślady Mistrza również w dziedzinie gastronomii: wymyślając, sporządzając i spożywając wykwintne potrawy. Czy w książkach kucharskich znajdziemy za jakiś czas obok tournedos a la Rossini również tournedos a la Podleś ?

- Nie ma chyba takiej potrawy której bym nie lubiła jeść. Gorzej z przyrządzaniem. Jedzenie jest często jedyną radością dla śpiewaków, gdy po wielu napięciach koncertowych, mogą w obcym mieście rozluźnić się w trakcie jedzenia kolacji w dobrej restauracji. Tam gdzie stale śpiewam znam już miejsca gdzie dają dobrze jeść i zazwyczaj chodzę tam z mężem. Np. w Mediolanie chodzę do mającej zaledwie cztery stoliczki, malutkiej restauracyjki, gdzie dają najlepsze kluski z serem gorgonzola. Gdy byłam kiedyś przez trzy tygodnie w Mediolanie to jadłam tylko te kluski. Przetestowałam na sobie chyba wszystkie diety. Teraz odnalazłam najodpowiedniejszą dla miłośników jedzenia- można jeść wszystko na co się ma ochotę, byle tylko nie mieszać podczas jednego posiłku różnych rodzajów jedzenia np. mięsa z kartoflami. Uwielbiam kartofle i mogłabym ich zjeść na raz chyba pół wiaderka. Objadam się więc niekiedy okropnie ale nie mieszam.

* Życząc smacznego dziękuję w imieniu czytelników “Czasu” za rozmowę.

 

 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura