Podczas wizyty w szpitalu psychiatrycznym zapytałem dyrektora w jaki sposób rozpoznaje się czy pacjent powinien być hospitalizowany.
- Więc - powiedział dyrektor - napełniamy wannę wodą i następnie wręczamy łyżeczkę, kubek oraz wiadro, prosząc go aby opróżnił wannę.
- Ach, rozumiem - odpowiedziałem - normalna osoba użyłaby wiadra, bo jest większe niż łyżeczka i kubek.
- Nie - odpowiedział dyrektor - normalna osoba wyciągnęłaby korek. Chcesz łóżko przy oknie?
***
Gdyby tak można było wyjąć korek z fali bólu, która nas zalewa....
Różnie radzimy sobie ze stratą - czy to zerwanie, czy śmierć, czy pożar /nie tylko płomieni/ strawił nasz dobytek.
Jest jednak taka skala bólu, która zabiera nas zostawiając tylko ciało.
Jemy, śpimy, robimy zakupy, rozmawiamy z innymi - ale nas nie ma.
Nie istniejemy, by nie czuć bólu.
I nie czujemy.
On też nie czuł.
W jednym z samolotów z 11 września była jego żona i 3 córeczki.
Od tamtej chwili stał się żywym sarkofagiem tragicznie zmarłej rodziny. Sam stał się martwy
Dał im życie po śmierci sam rezygnując ze świadomego życia. W tym nie było premedytacji, wyboru. Przy pewnej skali bólu - przestajemy istnieć.
I nie jest tak, że niemyślenie o utraconej żonie, córeczkach - nic nie kosztuje.
To jest potworny trud, bardziej taranujący niż przepracowanie żałoby.
Pytania terapeutki zagłuszał muzą w słuchawkach.
Ale nawet tak reanimował duszę.
Teściowe zarzucali mu znieczulicę. Jakże niewiele wiedzieli o sytuacji, w której cierpienie zabija w jednej sekundzie zostawiając ciało.
Oni potrzebowali fotografii córki i wnuczek. On nie, bo widział je wszystkie w twarzach obcych. Na każdym kroku.
Sprowokował napaść na policjantów, by tamci w obronie go zastrzelili. Nie udało się.
Dlaczego sam nie odebral sobie życia?
Bo był żywym sarkofagiem swoich kobiet. Uśmierciłby je powtórnie.
Werdykt sędziego uratował go przed latami w szpitalu psychiatrycznym. Bo nie zwariował. On jedynie nie istniał, bo tak cierpiał.
W zakulisowej rozmowie z sędzią dokonał się przełom w jego teściach, którzy widzieli wlasne ciepienie, a "odjechanemu" zięciowi zarzucali niepamięć o zmarłych.
Trudno przygotować się na śmierć bliskich, na ból...na etapy żałoby.
Dla niektórych to jak stanąć na autostradzie vis a vis pędzącego TIR-a.
Przeżywają zderzenie...ale jaźń zostaje na karoserii.
Ktoś obcy , nierozpoznany idzie dalej w swe życie bez życia.
Innych ból nie zdewastuje do tego stopnia.
Jeszcze dla innych żałoba będzie autentyczna, ale powiklana...bo coś.
Znajdzie się też taka grupa, która z batutą dyrygenta będą taranować wskazaniami, jak przeżyć żałobę.
Jeśli ktoś ma silę krzyczeć o swym bólu, to aż tak bardzo nie boli.
W ciszy, w spuszczonych kotarach powiek..rozgrywa się wręcz zabójcze cierpienie.
Do którego trudno wyszukać jakiekolwiek porównanie.
Gdyby tak można było jednym ruchem wyciągnąć korek z oceanu bólu.
Niech spłynie, uwolni...
Tam gdzie licytują ból - tam go nie ma.
Bo licytacja profanuje żałobę.
Nie istnieje więc taki korek.
Ale istnieją tacy, którzy zrozumieją bezgłośnych, bo uśmierconych przez skalę bólu.
Inne tematy w dziale Rozmaitości