ladynoprofit ladynoprofit
521
BLOG

Inwentarz Tyranii

ladynoprofit ladynoprofit Rozmaitości Obserwuj notkę 1

"Oto największa tajemnica, korzeń korzenia, zalążek zalążka, niebo nieba, drzewa zwanego życiem, co rośnie wyżej niż mu się zabraknie, a umysł zatai, o to cud, który rozdziela gwiazdy, noszę twe serce w moim sercu." E.E. Cummings -  "Nosze Twe serce ze sobą"

Niewiele jest filmów, które przeczołgały mnie emocjonalnie, wręcz wykończyły.

Żadne piły, laleczki, związane ulice czy inne horrory, które bardziej mnie śmieszą niż cokolwiek...

Kiedy zastanawiam się nad tym, dlaczego wykończyło mnie kilka obrazów, szukam przyczyn poza samym filmem. Może akurat iloczyn stanu mego ducha z treścią, kondycją, albo jej brakiem...Nie wiem.

Gdyby porównać - taki poligonowy morderczy małpi gaj - ale emocjonalny..

Tu zaliczę "Misery", "Lokatora" i "Candy".

To dłuższa lista, ale te jakby najbardziej.

Zatrzymam się przy "Candy".

Tytułem wstępu:

"Nie byłoby "Candy", gdyby nie Luke Davies i jego znakomita powieść, gdyby nie duet złożony z Heatha Ledgera (gra postać Dana) i Abbie Cornish (tytułowa Candy), gdyby nie silna potrzeba Neila Armfielda dotycząca zrealizowania filmu o miłości, i to miłości niebanalnej, nieprzeciętnej, takiej, której należy się wyrzec w imię jej samej.

"Candy" jest jednym z tych filmów, które pobudzają do autorefleksji, które skłaniają do myślenia o sensie przewartościowania wszystkiego.

To nie jest zwykły obraz uzależnienia, to opowieść o sile miłości z jednej strony, jej sakralności, ale i o jej zgubnym charakterze z drugiej.

Pomieszanie się trzech porządków: nieba, ziemi i piekła, pierwiastka apollińskiego z dionizyjskim stanowi niezwykłe tło filmu.

Mamy w nim do czynienia z taką rzeczywistością, która nie pozwala nam zapomnieć, że dzięki miłości można wznieść się ku bogom z jednej strony, z drugiej zaś popaść w skrajną depresję. Wszystko rozgrywa się w sposób symultaniczny, wszystko ze sobą współgra, nie ma mniej i bardziej ważnych zdarzeń, nie ma mniej i bardziej istotnych dialogów, gestów, rozwiązań, wszystko jest na równi relewantne.


Główni bohaterowie dramatu, Candy i Dan, to młodzi ludzie, przed którymi wszystko co najpiękniejsze, wydaje się na wyciągnięcie ręki, jak na ironię jednak nietrudno zauważyć, że wszystko to znika z ich pola widzenia w sposób proporcjonalny do coraz bardziej destruktywnego odrętwienia emocjonalnego.

Candy jest wszystkim dla Dana, tym samym Dan jest wszystkim dla Candy, a mimo to ich miłość zostaje poddana najtrudniejszej z prób, zostaje skonfrontowana ze śmiercią, bólem trudnym do ogarnięcia egzystencjalnym i niemożnością komunikacji.

Jakiekolwiek by było, w "Candy" nie ma satysfakcjonującego zakończenia, jest tylko konstatacja, że to, co najważniejsze, należy chronić, przed całym światem, przed ludźmi, ale co najokrutniejsze także przed sobą samym.
To także zapis choroby, depresji, zapadnięcia się w samym sobie. To zwierciadło zbolałej duszy dwóch głównych bohaterów, dosłownie i przejmująco zmagających się z miłością, nienawiścią, strachem, śmiercią, wstrętem, odrzuceniem, paraliżem emocjonalnym i całym inwentarzem uczuć, dostępnym tylko najwrażliwszym jednostkom. "polala


"Genialne studium miłości bezwarunkowej, miłości totalnej. Świetne australijskie kino."
 

Miłość bezwarunkowa, ale w imadle uzależnienia. Nie tylko od narkotyków, ale kochanków od samych siebie.

Jeśli nie potrafimy żyć bez tej drugiej osoby, nie potrafimy oddychać - to nie trzeba się wkłuwać, by mieć do czynienia z obsesyjnym uzależnieniem.

Spadanie w przepaść tych dwojga rozgrywało się na tylu poziomach, że nieświadomie leciało się z nimi. To niestety walor filmu, opowieści.

Niby widz jest poza, w wygodnym fotelu, swych realiach - ale kawał dobrego kina ma tę moc, że nas zabiera z tego fotela.

Nie utożsamiałam się z żadnym z nich. Nie było punktów stycznych, nawet w klimacie miłosnych reakcji.

Bezwarunkowość silnie konotuje mi się z przestrzenią. Oni jej nie mieli - na własne życzenie. Neurotycznie wtopieni w siebie.

To co uderzało, że pomimo całkowitego wniknięcia po osmozę - komunikacja u nich leżała. Domysły, podejrzenia, ucieczki, gniew.

Jest taka znamienna scena, gdy ona szminką werbalizuje siebie na ścianie. Na ogromnej jej połaci.

Usta nie potrafiły - dłoń tak.

Ileż razy w życiu dostawałam komunikat od mężczyzn, że mogą napisać, ale rozmowa? No chyba, ze po sporej dawce alkoholu.

Nigdy nie odkładałam słuchawki, słysząc po drugiej stronie patronat procentów.

Formuła nie ma znaczenia - kneblowany na trzeźwo komunikat - tak.

A przecież to ja jestem ikoną nieśmiałości. Ci, którzy poznali mnie osobiście - wiedzą to.

Czy choćby wspomnienie mego pierwszego netowego spotkania. Stolica, mój wyjazd służbowy na PAN-owską sesję naukową.

Odebrał mnie na Centralnym i odprowadzając  do hotelu, w którym miałam się zalogować - w pewnym momencie stanął, ujął moją bródkę, podniósł twarz do góry...bo zawstydzona /a przecież nie było czym/ skanowałam wzrokiem chodniki.

11 lat starszy, 190 cm...a w liście napisał, że pomimo lat przeżytych pierwszy raz w życiu doświadczył czułości, nie czułostkowości.

Nie w sytuacji intymnej, ale gdy słuchał mych opowieści.

"Candy" rozwalił mnie emocjonalnie parującym zaduchem, brakiem przestrzeni pomiędzy zakochanymi, jałową komunikacją między nimi. Tym rodzajem miłości, który kroił ich aż do ostatniego organu.

I owa tyrania posiadania siebie -  intensywniejszego niż więź uczucia.

Nie muszę posiadać, by czuć.

Tlen i wzajemność wystarczą.

I komunikat... drugiej strony...choćby szeptem, że podobnie...

 

Zakochana w suwerenności. Smakoszka autentyzmu. Ze słabością do erekcji intelektu. ministat liczniki.org

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości