(„NC”, 26 stycznia 2011) „Czas wszystko zmienia” – śpiewał Bob Dylan „osadzonym”, podczas swego tournee po amerykańskich więzieniach. Ale i nam, osadzonym w demokratycznym państwie prawa, członku UE i sygnatariuszu Traktatu Lizbońskiego, czas też wszystko zmienia, może nie wszystko, ale wiele.
Weźmy na ten przykład takiego premiera Tuska.Najpierw powiada: „Raport MAK jest nie do przyjęcia”. Skarcony wnet przez prezydenta Miedwiediewa powiada, że „wart jest poważnego potraktowania”, a po kilku dniach dodaje, że już tylko „wymaga uzupełnienia”. Ale, wot, szto - uzupełniony już być nie może, nawet w drodze arbitrażu. Ruscy szachiści pomyśleli dalej, niż piłkarze Tuska.
Są precedensy: „Potwór wylądował na Lazurowym Wybrzeżu”... „Napoleon maszeruje na Paryż”... „Witamy Najjaśniejszego Pana w stolicy” – tak czas zmieniał tytuły francuskiej prasy, gdy Napoleon wrócił z Elby.
Ale czas nie popuszcza i dalej zmienia premiera Tuska: jeszcze niedawno chciał wprowadzać stosunki polsko-rosyjskie na wysoki poziom wzajemnej miłości (klaka – czy raczej klika – już nawet zabrała się za artyleryjskie przygotowanie terenu pod tę nową miłość) – ale oto podczas sejmowej debaty nad raportem MAK premier... straszy nas Rosją! Daje do zrozumienia, że nasza twarda postawa wobec śledztwa smoleńskiego groziłaby wojną z Rosją. Psiakrew, to jak kochać się z takim partnerem? My mu chcemy zajrzeć głęboko w oczy, albo tylko w dekolt, a on nas – w pysk? Premier Tusk proponuje nam miłość masochisty.
Czas, który wszystko zmienia otwiera także jaśniejszą przyszłość przed ministrem Klichem, o którym powiadają, że za jego ministerium zginęło więcej generałów, niż podczas wojny. W razie odwołania może zostać głównym psychiatrą Platformy Obywatelskiej z przydziałem do politycznych masochistów, fetyszystów i ekshibicjonistów i doraźnej pomocy medycznej marszałkowi Niesiołowskiemu, który podczas wspomnianej debaty zdradzał objawy krańcowego wyczerpania nerwowego. A przecież i tak ma mocno zszargane nerwy. I trudno się dziwić. Co tu począć z tak kłopotliwymi pytaniami, jak: kto podjął decyzję wyboru ledwo załącznika 13 do konwencji chicagowskiej jako prawnej podstawy śledztwa? Czy zwołano w tej sprawie posiedzenie rządu? Z kim konsultowano tę decyzję? Dlaczego premier Tusk opowiadał przez kilka miesięcy opinii publicznej rzewne kawałki o całej konwencji chicagowskiej jako tej podstawie?...
Jak tu brutalnie, rygorystycznie nie egzekwować od posłów regulaminowej minuty na zadanie pytania, gdy pytają pryncypała, dlaczego uciekł na urlop przed raportem MAK, albo o Tomasza Turowskiego, wybitnego agenta komunistycznych służb, który nie zlustrowany nie tylko przechował się w MSZ, ale pod ministrem Sikorskim był kierownikiem politycznym polskiej ambasady w Rosji i nawet odpowiadał za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku?... Dlaczego minister Miller nie ujawnił wcześniej taśm z wieży kontrolnej?... Wyjątkowa, złośliwa i podejrzana bezczelność takich pytań musiała więc nie tylko zasmucać marszałka Niesiołowskiego, ale i zaciskać mu pięści w odruchu miłości. Będzie sprawą ministra Klicha ustalić, jaki to rodzaj miłości, gdy już obejmie to nowe stanowisko. Ale może i nie objąć, bo chociaż czas wszystko zmienia, niekiedy zapiera się i niczego, sukinsyn, zmienić nie chce. Jeśli więc minister Klich pozostanie na swym stanowisku to armia nasza może zostać zreformowana w sposób iście rewolucyjny: od dawna słychać przecież zarzuty, że więcej w niej generałów i pułkowników, niż podoficerów i szeregowych.
Jednak mimo swej neofickiej gorliwości – marszałek Niesiołowski nie był w stanie zatamować fali pytań, obnażających wstydliwe zakątki rządowego ciała i trudno było powstrzymać się od wrażenia, że rząd dał ciała, i to jak! Niemal na wszystkich polach swej działalności.
Premier Tusk, który w sprawie śledztwa smoleńskiego wykazał się co najmniej safandulstwem i niezgułowatością – w sprawie debaty przejawił charakterystyczne dla siebie cwaniactwo: zaraz na wstępie zaatakował opozycję najwyraźniej wychodząc z założenia, że najlepszą obroną jest atak, a krzyczeć „Łapaj złodzieja” to taktyka sprawdzona w niejednej zadymie. Ale – czas wszystko zmienia... – wydaje się, że taktyka ta już zawodzi PO. Słusznie powiadają: co za dużo, to i „młodzi, wykształceni z dużych miast” nie strawią. Toteż nigdy jeszcze ława ministrów nie przypominała bardziej ławy oskarżonych, jak podczas tej debaty... Czy surowy wyrok zapadnie podczas najbliższych wyborów parlamentarnych? Niekoniecznie. Czas, który wszystko zmienia, może przynieść na przykład wielkoduszne gesty premiera Putina, tuż przed wyborami w Polsce, który łaskawie przyzwoli na „sprawiedliwe podzielenie się winą” w kwestii katastrofy smoleńskiej, nizacz mając raport MAK i jego ustalenia. Dałoby do asumpt do ponownego wybuchu przygaszonych dzisiaj nieco uczuć Salonu do Kremla (stara miłość nie rdzewieje), co rozległa rosyjska agentura w Polsce nagłośniłaby medialnie już bez smoleńskiego tłumika. Prezydent Komorowski właśnie zapobiegliwie umizguje się do Salonu, wywdzięczając się za poparcie w kampanii.
No ale co z prawdą o katastrofie?
Co tu dużo mówić – i tu „czas wszystko zmienia”, tym razem dosłownie wszystko. Teraz już o żadnej winie polskich pilotów mowy być nie może, a hipoteza zamachu doznaje wzmocnienia i uzupełnienia. O ile widać, że kontrolerzy z wieży chcieli raczej zniechęcić pilotów do lądowania w Smoleńsku (chociaż podawana błędna informacja pilotom, że są „na ścieżce i kursie” pokazuje, że podgrywali i innemu wariantowi...) – to kanadyjski specjalista lotniczy, Peter Clark trafnie chyba rozpoznaje „drugie dno” operacji przeciw „tupolewowi”: „Uważam, że system elektronicznej ochrony lotniska działał cały czas (...) Jeśli lotnisko miało ochronę elektroniczną, to ten system powinien być wyłączony w trakcie tego lotu (...) gdyż powodował zakłócenia powodując, że TAWS w polskim tupolewie przekłamywał położenie. Jeśli mapa systemu TAWS, wskutek działania elektronicznego systemu ochronnego lotniska, była przesunięta o 1200 metrów względem rzeczywistego położenia samolotu, to pilot był przekonany, że ma pod kolami betonowy pas lotniska, a nie zbocze porośnięte drzewami. Wieża kontrolna wiedziała, że prezydencki tupolew wyposażony jest w system TAWS. Ta hipoteza dobrze wyjaśnia przebieg katastrofy” – dopowiada Peter Clark na portalu prawica.com.pl
Wygląda więc na to, że na wypadek, gdyby piloci nie zostali zniechęceni przez kontrolerów do lądowania w Smoleńsku – czekało ich „rozwiązanie ostateczne” w postaci nie wyłączonego systemu ochrony elektronicznej lotniska ( w gestii wojskowych, obecnych na wieży?...), zniekształcającego dane systemu TAWS co do położenia samolotu względem terenu. Kanadyjski specjalista Peter Clark wyjaśnia, że hipotezę tę można by zweryfikować „dokonując oblotu lotniska samolotem, z takim samym systemem TAWS”. Ale – co za przypadek – właśnie na taki oblot weryfikujący z udziałem Polaków nie zgodziła się Tatiana Anodina i jej MAK! Tym samym całkiem przypadkowym zbiegiem okoliczności magnetowidy na wieży nie zarejestrowały pracy radarów, bo „splątały się przewody”... Nie ma więc najistotniejszych materiałów, które przy obecnym stanie naszej wiedzy o okolicznościach katastrofy stawiałyby kropkę nad „i”.
Ale to, czego nie ma, jest bardzo wymowne. I tej wymowy nawet czas już nie zmieni.
Marian Miszalski
Inne tematy w dziale Polityka