W dawnych czasach królowie zaciągali długi. Weksel z podpisem króla – to był dobry weksel. Ale nie był pieniądzem. Pieniądzem było złoto i srebro. Potem robiło się coraz gorzej. Od dwustu lat za pieniądz uznaje się weksel z podpisem króla lub jego skarbnika. Wynikło z tego wiele nieszczęść. Od niemal czterdziestu lat pieniądzem jest weksel wystawiony przez bankiera, który ma odpowiednio dobrze uzbrojonego króla pod kontrolą. Każdy bankier ma skłonność do wystawiania weksli w nadmiarze. Tak więc demokratyczni królowie pod te weksle drukowali gotówkę, aż maszyny się grzały. Już się od kilku miesięcy nie grzeją.
System "monetyzacji długu" oczywiście musiał się przez pewien czas sprawdzać, ale nie mógł trwać w nieskończoność. Obecny kryzys wygląda na ostateczny kres tego systemu. Jeśli się mylę, możecie mi nawyzywać. Niestety wielu ludzi uwierzyło, że system przetrwa na wieczność. Oparli zatem swoje plany na dobrych relacjach z bankierami, którzy mają moc drukowania pieniądza. Ten błąd popełnił również zarząd mojego miasta. Jestem tym zaskoczony, bo kilka nazwisk w tym zarządzie kojarzy mi się z bankowością. Zwłaszcza zaś nazwisko byłej szefowej NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz. Fachowcy tymczasem powinni być ostrożni i posiąść zdolność przewidywania. Kiedyś, w dziennikarskich czasach, przelotnie poznałem prezydentkę, wówczas prezeskę NBP. Urocza i mądra kobieta!
Zarząd wszelako nieroztropnie obiecał wiele inwestycji i zaczął zaciągać długi na potęgę. Druga linia metra, Most Północny i wszystko inne ma być zbudowane za pieniądze ze sprzedaży euroobligacji. Sprzedaż obligacji – to po prostu zaciąganie długu, nic więcej. Od wiosny 2009 roku do wiosny 2010 roku euroobligacje jakoś się rozchodziły. Teraz już się nie rozchodzą, bo na świecie skończyły się pieniądze. Bankierzy – o ile coś jeszcze mają – boją się to wypuszczać z rąk, bo gotówka zawsze jest pewniejszym środkiem niż weksle, obligacje itp. Już nawet ponoć wielkie światowe mafie wypłukały się z realnej forsy ratując swoich przyjaciół z bankowości.
Hanna Gronkiewicz-Waltz – według mnie – wygra najbliższe wybory prezydenckie i pozostanie u władzy w Warszawie. Ma ogromne poparcie. Nie wiem jednak, czy jej tego życzę. Gdyby radni opozycyjni i niezależni zdołali wejrzeć w niezafałszowane przepływy pieniężne miasta, także te przewidywane realistycznie na najbliższe lata, wyłoniłby się katastrofalny obraz. Prawdę mówiąc, człowiek, który chciałby przejąć schedę po obecnym zarządzie, musiałby być kamikaze. Nic dziwnego, że nie ma nikogo chętnego, żeby wygrać.
Obecni kandydaci bowiem startują z bezpiecznym przekonaniem, że zwycięstwo im nie grozi. O kandydacie lewicy nie chcę nawet wspominać, z wielu powodów zresztą. Janusz Korwin-Mikke, mój idol, trwa natomiast przy haśle: „Będę mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę”. To piękne, ale zachodzi jedna przeszkoda… Nikt z ludzi nie zna całej prawdy. Dlatego wszyscy się nieustannie mylimy.
Nie ma kandydata. Nie ma kandydata. Nie ma nikogo, kto by powiedział: „Obecna władza obiecała za dużo”. Główna partia opozycji nawet nie próbuje znaleźć chętnego. A jeśli próbuje, to przecież nikt rozsądny się nie zgodzi. Dlatego Hanna Gronkiewicz-Waltz ze swą Platformą wygra w listopadzie i wypije wraz ze swą partią całe piwo, jakiego w dobrej wierze nawarzyła. To zaś oczywiście fatalnie odbije się na wyniku wyborów ogólnopolskich, kiedy już na początku kadencji wszyscy zobaczą, że w stołecznej kasie nie ma pieniędzy.
Inne tematy w dziale Polityka