Głęboko wierzę w sukces dialogu polsko-niemieckiego. Obie strony stać przecież nie tylko na deklaratywne, ale i rzeczywiste partnerstwo i odpowiedzialność za Europę.
Ufam, że nasi niemieccy przyjaciele sprostają wyzwaniu, jakie stawia przed nimi rzeczywistość. Jestem przekonany, że potrafią zdobyć się na swobodny dystans względem krępujących myślenie stereotypów o komunistycznej, a często nawet dziewiętnastowiecznej proweniencji. Sądzę, że będzie ich stać na świeże spojrzenie i zdefiniowanie własnych interesów bez hipokryzji. Z podniesioną przyłbicą. Bez uciekania się do frazesów ubranych w szaty "europejskiej" retoryki. Wbrew dającym o sobie znać niepokojącym tendencjom wierzę, że wielki naród niemiecki i jego polityczne elity stać na udźwignięcie brzemienia własnej, trudnej przeszłości. Na wyciągniecie wniosków i konstruktywne podejście do problemów.
Europa musi się powoli przyzwyczaić do faktów. Trzydziestoośmiomilionowy kraj między Niemcami a Rosją nie jest już petentem wiecznie antyszambrującym u drzwi kolejnych salonów. Mimo wojen i dziesiątków lat grabieży, do opisu dzisiejszego porządku panującego nad Wisłą, nie da się sensownie zastosować tradycyjnego, pruskiego określenia „polnische Wirtschaft”. Bez mała trzy lata, jakie minęły od wejścia Polski w struktury UE, pozwoliły mieszkańcom naszego kontynentu trochę lepiej się poznać. Wbrew obawom zgłaszanym przez niektórych, otwarcie granic nie doprowadziło do zalania niemieckiego rynku przez hordy polskich gastarbeiterów. Na zarobek Polacy nadal chętniej wybierają się do Irlandii, Szkocji i Anglii.
Od kiedy przewodnictwo Unii obrały Niemcy, ambicją rządu kanclerz Angeli Merkel jest przyjęcie odrzuconego wcześniej przez Holendrów i Francuzów Traktatu Konstytucyjnego. Tekst Deklaracji Berlińskiej, o której poparcie niemiecka kanclerz będzie zabiegać podczas dwudniowego pobytu w Polsce, ma stanowić preambułę dla europejskiej konstytucji. Z konserwatywnego, ale i zdroworozsądkowego punktu widzenia może się wydawać dziwne, że stojący na czele Unii chadecki polityk bez żalu gotów jest zrezygnować z odniesienia do fundamentalnych wartości i uszanowania historycznej prawdy. Podczas wywiadu udzielonego w miniony wtorek niemieckiej telewizji ZDF pani kanclerz wyraźnie stwierdziła, że na wzmiankę o chrześcijańskich korzeniach Europy w Deklaracji Berlińskiej miejsca nie wystarczy.
Mimo to Angela Merkel zamierza zabiegać o poparcie Polski dla niemieckich planów. To chyba dobra okazja, żeby pchnąć relacje między naszymi krajami na nowe tory. Świadomość zmiany jakości polskiej polityki zagranicznej zaczyna z wolna docierać zarówno do naszej (opozycyjnej) klasy politycznej, jak i do naszych zachodnich sąsiadów. Pomimo niechęci ze strony establishmentu, czego spektakularnym wyrazem był słynny list byłych ministrów spraw zagranicznych RP, pomimo niezwykle krytycznego stosunku większości nie tylko zagranicznych, ale i polskich mediów, obecnemu MSZ udaje się utrzymać kurs w kierunku wzmacniania narodowej suwerenności. Petycje dyskryminowanych za granicą obywateli polskich nie są – jak to się zdarzało do tej pory – kwitowane wzruszeniem ramion i pouczeniem o konieczności bezdyskusyjnego podporządkowania się najbardziej nawet skandalicznym praktykom obcych urzędników. Publikacja raportu o WSI, oczyszczanie pamięci Kościoła katolickiego, czy lustracja dziennikarzy (miejmy nadzieję, że wkrótce obejmie ona także naukowców i inne grupy zawodowe) to symptomy zjawiska o szerszej skali. W relacjach między państwami przybiera ono postać emancypacji z dawniej narzuconych zależności i sprawniejszego definiowania własnych interesów narodowych. Ów proces, jak zauważyli niedawno Mariusz Muszyński i Krzysztof Rak („Ganz normales Selbstbewusstsein”, "Die Welt" z 6.03. b.r.) w Niemczech trwał ponad pół wieku. Polska na wyzwolenie z postsowieckiej kurateli miała lat 15. Budowana z trudem normalność w relacjach z sąsiadami, aby była skuteczna, musi się wiązać z radykalnymi przewartościowaniami. Po obu stronach Odry i Nysy trzeba się raz na zawsze rozstać z myśleniem w kategoriach „promotor-protegowany”. Bez tego nie da się zbudować stosunków opartych na rzeczywistym partnerstwie. Zaś bez niego projekt europejski zamienia się w mrzonkę.
Za dwa dni przekonamy się czy rację mają ci, którzy twierdzą, że mimo zmiany środków, cele niemieckiej polityki zagranicznej pozostają stałe co najmniej od czasów Bismarcka. Dowiemy się, czy rząd Angeli Merkel stać na coś więcej niż retoryczne, „europejskie” ozdobniki maskujące partykularne, narodowe interesy i mniej lub bardziej mgliste deklaracje na temat troski o energetyczną solidarność.
Szansa na rzeczywisty przełom wciąż istnieje. Może w Warszawie lub w Juracie pani kanclerz, niczym - chciałoby się powiedzieć - „mąż stanu” zechce raz na zawsze rozbroić zegarową bombę, pieczołowicie konserwowaną przez środowiska, które nie pogodziły się z konsekwencjami rozpętanej i przegranej przez Niemcy wojny. Może rząd Angeli Merkel naprawdę weźmie odpowiedzialność za niemiecką historię. A my zamiast przypominać, że kwestia należnych Polsce reparacji z punktu widzenia prawa pozostaje otwarta, odetchniemy wreszcie z ulgą.
I zaczniemy wspólnie zmieniać Europę.
Inne tematy w dziale Polityka