Zaczęło się 20 kilometrów po starcie. Od peletonu oderwało się czterech kolarzy: Japończyk Arashiro z Bouygues Telecom, Niemiec Voss z Milram, Francuz Pineau z Quick Step i jego rodak Fouchard z Cofidis. Przez kolejne 100 kilometrów jechali kilka minut przed peletonem dzieląc między siebie punkty na górskich premiach i lotnych finiszach.
Peleton trzymał uciekinierów w miarę bezpiecznej odległości. Zajmowali oni dalsze miejsca w generalce, nie byli więc zagrożeniem dla liderów Giro. Ekipy mające w swym składzie dobrych sprinterów zabrały się na dobre do pracy dopiero na około 35 kilometrów przed metą. Plan był prosty. Zbliżyć się do uciekinierów na odległość minuty, a później skasować ich na 3 kilometry przed metą, ustawić "pociągi" i zgarnąć etapowy łup. Przewaga topniała w oczach. 5 kilometrów przed finiszem była to jeszcze prawie minuta, 1000 metrów przed metą uciekinierzy czuli już na plecach oddech pościgu. Widziałem takich finiszów mnóstwo, widziałem zrezygnowanych zawodników, którzy po prostu przestawali kręcić, a peleton połykał ich jak rekin rybę. Tym razem było jednak inaczej. Trójka kolarzy (wcześniej odpadł Niemiec) zacisnęła zęby i skoczyła do przodu. Jeszcze 200 metrów przed kreską wydawało się, że to na nic, a jednak udało im się utrzymać czterosekundową przewagę, a dla 30-letniego Jeroma Pinau zwycięstwo na 5. etapie Giro d'Italia było największym życiowym sukcesem. Utarł nosa dyrektorom sportowym wydającym kolarzom polecenia przez radio i sprinterom kryjącym sie za plecami drużyn. A co najważniejsze zrobił to na etapie poświęconym pamięci Fausto Coppiego, który pięciokrotnie wygrywał Giro w latach, gdy kolarze ścigali się, a nie rozgrywali wyścigi taktycznie.
Czasem po prostu warto uciekać.
Inne tematy w dziale Rozmaitości