Czym jest Unia Europejska? Pytanie to przyprawia o mdłości najwybitniejszych specjalistów, którzy najczęściej są zdolni powiedzieć najwyżej, że UE jest organizacją międzynarodową sui generis. Rzeczywiście specyfika tej dziwnej organizacji nie pozwala na łatwą klasyfikację; nie przysługuje jej suwerenność, ale też nie można udawać, że nie wpływa na suwerenność składających się na nią państw. Nikt też nie wie, w jakich granicach się ma zamknąć, ani jaki jest ostateczny cel jej rozwoju. W pewnych kategoriach jednakże da się ją opisać.
Przede wszystkim Unia doskonale wkomponowuje się w mający źródło w XVIII-wiecznym racjonalizmie ideał państwa prawa, jako równowagi dla nieprzewidywalnego świata polityki. Ideał konstytucji wypracowany w wyniku tej koncepcji zakładał istnienie stałych reguł ograniczających, podczas gdy rząd miał się zajmować teraźniejszością w ramach tej konstrukcji. Wg jednego z najbardziej zagorzałych racjonalistów, Condorceta, mamy do czynienia z następującym podziałem: „z jednej strony system powszechnych reguł prawnych jako wyraz rozumu, z drugiej strony iracjonalny świat polityki zależny od zmiennych okoliczności i przede wszystkim od kaprysów władcy, od jego siły lub słabości” (M.A. Cichocki, Dlaczego UE nie może być wspólnotą polityczną [w:] Władza i pamięć, Kraków 2005, s. 169).
Źródła takiego postrzegania instytucji europejskich można dostrzegać już u początków ich funkcjonowania, w szczególności w wyniku działania Jeana Monneta czy Waltera Hallsteina, którzy określili metodę funkcjonowania naczelnych kontrolnych organów wspólnot na następne lata, głównie poprzez ścisłe ograniczanie kompetencji państw w dziedzinach oddanym instytucjom wspólnotowym. Ideał ten nabrał specyficznej charakterystyki w późniejszych latach, kiedy konstrukcja europejska zaczęła usamodzielniać się z początkiem nabywania przez nią wymiaru politycznego, czyli w przybliżeniu z chwilą wejścia w życie Traktatu z Maastricht.
Pod wpływem orzeczenia Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie Brunnera, w którym sąd dał wyraz dostrzeganemu zagrożeniu dla demokracji niemieckiej, jeden z najwybitniejszych znawców prawa europejskiego pisał o specyficznej konstrukcji prawnej w UE: „władza interpretacyjna najwyższych organów decyzyjnych różnych systemów musi być, w każdym systemie, ostateczną. Do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości należy interpretacja w ostatniej instancji oraz w autorytatywny sposób norm prawa Wspólnoty. Ale na tej samej zasadzie do najwyższego trybunału konstytucyjnego każdego Państwa Członkowskiego należy interpretacja konstytucyjnych i innych norm” (N. MacCormick, The Maastricht-Urteil: Sovereignty Now, ‘European Law Journal’, November 1995, s. 264). Nie jest przypadkiem, że mniej więcej od czasu Traktatu z Maastricht jesteśmy świadkami ostrożniejszego postępowania ETS-u – rozsądni sędziowie wiedzieli, że sukces europejskiego konstytucjonalizmu zależy „nie tylko, a nawet nie głównie, od wypowiedzi Trybunału, ale od ich akceptacji przez krajowych aktorów, głównie sądy, a szczególnie krajowe sądy konstytucyjne” (J.H.H. Weiler, The Reformation of European Constitutionalism, ‘Journal of Common Market Studies’, January 1997, s. 101). Również nie jest przypadkiem, że mniej więcej od tego samego czasu jesteśmy świadkami odważniejszego postępowania politycznych instytucji UE, głównie Parlamentu Europejskiego, który coraz odważniej poczuwał się do roli reprezentanta rzekomego europejskiego demos, zyskując coraz więcej kompetencji.
Na początku lat 90-tych określono podstawowe zasady prawno-aksjologiczne UE: demokracja, wolność, równość, poszanowanie praw człowieka, niedyskryminacja oraz państwo prawa. Czy sytuacja, w której nadaje się mocny sens takim pojęciom w przypadku braku wspólnoty politycznej par excellence może budzić niepokój? Otóż może. Jeremy Rabkin, konstytucjonalista amerykański związany z American Enterprise Institute, uzasadniając amerykańską niechęć wobec wiązania się międzynarodowymi paktami praw człowieka, zwraca uwagę, że „bez pewnego elementu formalności prawo staje się zwyczajną polityką (policy), a prawa jednostek są ustawicznie sprzeczne z polityką [państwa] w danej chwili” (Law without Nations? Why Constitutional Government Requires Sovereign States, Princeton 2006, s. 268). Ten element formalności to uznanie znaczenia sytuacji, w jakiej w danej chwili znajduje się państwo jako wspólnota polityczna. W takiej pozycji znalazła się Europa przełomu wieków. Francuski filozof, Pierre Manent, zauważa ironicznie, że osiągnęliśmy stan „czystej demokracji”, czyli „demokracji bez ludu – to jest demokratycznego zarządzania (governance), które bardzo szanuje prawa człowieka, ale odłączone jest od jakiegokolwiek kolektywnego obradowania. Europejska wersja demokratycznego imperium odróżnia się [od amerykańskiej – M.B.] radykalizmem, którym oddziela demokrację od każdego realnego ludu i konstruuję kratos [siłę – M.B.] bez demos” (Democracy without Nations? The Fate of Self-Government in Europe, Wilmington 2007, s. 7). Mamy więc w Europie schizofreniczny stan, w którym wyznajemy bezgraniczny szacunek dla „wartości demokratycznych”, lekceważąc demokrację samą w sobie. Uznając te wartości „zapomnieliśmy znaczenia samej demokracji – jej politycznego znaczenia, którym jest samorząd (self-government), samorząd ludu” (tamże, s. 40).
Jak w tą konstrukcję wpisuje się KPP? Otóż można powiedzieć (entuzjaści mogą nawet zakrzyknąć), że idealnie! Będąc szczegółową egzemplifikacją „demokratycznych wartości” UE, której nadaje się moc prawną, Karta jest idealnym alibi dla politycznych instytucji UE do ogłoszenia stanu spełnienia przez UE demokratycznych standardów i prób narzucania państwom tych standardów wg interpretacji dokonywanej na poziomie europejskim (już w chwili obecnej jesteśmy świadkami takiego procesu, na razie stosunkowo nieśmiałego). Co więcej, może też rozbudzić aktywność ETS, gdyż nadając konstrukcji europejskiej katalog praw indywidualnych wyleczy ten sąd z kompleksów wobec „rywala” w Strasburgu, które powodowały niechęć wobec zbyt silnego angażowania się w dziedzinę tzw. praw człowieka, jak i nada jego działaniom sankcję zgodności z „demokratycznymi wartościami” mającą swoje źródło wewnątrz systemu, w którym się znajduje. Taki rozwój wypadków będzie stanowił silny impuls dla dalszego odpolityczniania (w sensie partycypacji) przestrzeni europejskiej w kierunku narzucania „obiektywnych” i jedynie słusznych rozwiązań w systemach prawnych poszczególnych państw.
Co to ma wspólnego z jagiellońską wizją wolności? Otóż jeżeli uświadomimy sobie, że ta koncepcja, dla której kluczowym wydarzeniem było przyjęcie konstytucji nihil novi z 1505 r. („nic o nas bez nas”), polegała na aktywnym udziale obywatelskim w ramach wspólnoty politycznej, dokonywanym na forum Sejmu Walnego, a także, a właściwie przede wszystkim, sejmików prowincjonalnych, na kulturze politycznej, która pozwalała posłowi na sejm powiedzieć w oczy króla Stefana Batorego, że jest wolnym obywatelem mającym prawo obalać królów, na kulturze, która była tak atrakcyjna, że stanowiła zachętę do bezprecedensowego projektu międzynarodowego, jakim była Unia Polski z Litwą (zob. A. Nowak, Pytania o sens wspólnoty, „Rzeczpospolita” 20-21.10.2007 r., więcej w „Pressjach”, 10-11/2007) dostrzegamy, że projekt UE jest czymś dokładnie przeciwnym. W koncepcji jagiellońskiej mamy do czynienia z aktywnością obywatelską, z poczuciem wspólnoty, z tolerancją łączącą różne kultury. W koncepcji europejskiej natomiast dostrzegamy prawa jednostek będące ucieleśnieniem „demokratycznych wartości”, które, w postaci Kryteriów kopenhaskich, mają ekskluzywny charakter ograniczając możliwość partycypacji do wybranych, którzy zmuszani są do dostosowania się do z góry narzuconych standardów.
W tym kontekście należy się kilka wyjaśnień dotyczących ewentualnego (oby jednak rzeczywistego) przystąpienia Polski do tzw. „protokołu brytyjskiego” ograniczającego skutek prawny KPP:
-
po pierwsze kompletnie nie przekonuje mnie mówienie, że Polska wykonując ten krok skazuję się na rolę „hamulcowego Europy” – w historii integracji europejskiej mieliśmy do czynienia z osobnymi stanowiskami państw, z których najważniejszym była polityka „pustego krzesła” Francji w latach 60-tych. Wielka Brytania, Irlandia, Szwecja i Dania posiadają tzw. opt-outs w tak istotnych dziedzinach prawa UE, jak Schengen czy wspólna waluta. Niemcy są najczęściej blokującym decyzje krajem, a Traktat konstytucyjny upadł w referendach we Francji i Holandii. Z KPP zrezygnowała już Wielka Brytania. Polska nie będzie w swoim sprzeciwie osamotniona;
-
Polska nawet nie miała okazji do wpływania na kształt tego dokumentu, dlatego nasza tradycja prawna nie znajduje tam odbicia, a mówienie, że mamy do czynienia z powszechnymi standardami to czysta hipokryzja. Karta została uchwalona przez ciało, które na wyrost nazwano Konwentem, a któremu przewodniczył bezrobotny były prezydent Niemiec. Karta jest więc wytworem umysłów kilkudziesięciu osób, które chciały zabłysnąć w historii;
-
Jako obywatel wspólnoty politycznej, jaką jest Polska pragnę mieć realny wpływ na jej kształt. Jeżeli w ramach tej wspólnoty politycznej przegłosowane zostanie np. „prawo do aborcji”, z którym się nie zgadzam, mogę z boleścią to przyjąć, tym bardziej, że wiem, że być może kiedyś sytuacja się odwróci i będę miał szansę to zmienić w ramach kolejnego demokratycznego rozdania. Jednakże absolutnie nie zgadzam się na możliwość narzucania mi tego stanowiska przez instytucje międzynarodowe, które nie stanowią w żaden sposób wspólnoty politycznej, na którą mógłbym mieć wpływ (rzekoma legitymacja demokratyczna Parlamentu Europejskiego to czysty mit);
-
Sprzeciw Polski wobec Karty nie służy tylko Polsce – „nasz opór wobec KPP może przyczynić się do wymuszenia na [europejskiej] biurokracji określenia granic jej władzy” (J. Staniszkis w debacie z P. Sloterdijkiem, Czy Polska przetrwa w Europie?, „Europa”, 187/2007). To stwierdzenie wskazuje na najważniejsze zagrożenie UE – jej całkowite odpolitycznienie i przekształcenie Europy w imperialistyczny projekt oparty na odgórnie narzucanych prawach jednostek;
-
Sprzeciw wobec Karty nie ma nic wspólnego z sympatiami partyjnymi – myślenie w kategoriach partyjnych stanowi niestety przykry polski przypadek. Sprzeciw wobec Karty jest sprawą zdrowego rozsądku, sumienia czy troski o dobro wspólne (Szanowny Czytelniku, jeżeli się ze mną zgadzasz to sam wybierz – możliwa jest więcej niż jedna prawidłowa odpowiedź).
Istnieje wiele powodów sprzeciwu wobec Karty – ułańska przekora wobec próby odgórnego narzucenia gotowego projektu jest tylko jednym z mniej poważnych, choć w obliczu bezczelnego przekonywania mnie ze strony europejskich elit o rzekomej wspólnocie wartości wyrażanej w prawie, całkowicie mi wystarczającym. Powody są jednak dużo głębsze. Niemiecki filozof, Robert Spaemann zauważył, że „przyszła Europa może być wspólnotą prawa, w której wszyscy obywatele krajów o tradycji europejskiej znajdą wspólny dom, jeżeli pozwoli istnieć i zapewni ochronę wspólnotom wartości, sama jednak zrezygnuje z tego tytułu” (Europa nie jest związkiem wartości, „Europa”, 34/2004). Całkowicie podpisuję się pod tym stwierdzeniem. Jestem obywatelem wspólnoty politycznej kształtującej wspólnotę wartości i nie mam najmniejszego zamiaru z tego rezygnować…
Maciej Brachowicz
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka