Skończyła się pierwsza noc wyborów i porzucone balony nie
miały sił ulecieć w kierunku sufitu. Eleganckie pary oddaliły się,
nie dopijając szampana i pozostawiając tylko niewielki zamęt
w świetnie dobranej zastawie oraz ledwie napoczętym poczęstunku
na zaścielonychobrusami długich stołach. Pod ścianami, pod
wielkimiwygaszonymi już ekranami, snuły się zapomniane postacie
mało ważnych gości, którzy mogli zalewać się już do woli,
i paru zrozpaczonych entuzjastów wołających o ognisty deszcz.
Bataliony umundurowanych na biało kelnerów rozsypały się
w stada, które skubiąc ze stołówzastanawiały się nad możliwością szybszego
zakończenia imprezy. Nad jasną salą balową i nad stolicą unosił się z piątego
wymiaru peruwiański chichot.
Benek, który w hotelu czekał na Batora i wraz z nim
dotarł tu dopiero teraz, był oszołomiony. Z rogu sali
naprzeciw nich, wymachując wielkim, jaskrawoczerwonym krabem
w jednej i kryształowym kieliszkiem w drugiej ręce, wytoczył się Jerzyk,
odprowadzany ogłupiałymi spojrzeniami kelnerów.
– A oni myśleli, że mogą wygrać w pierwszej turze. – Jerzyk
zaśmiewał się, błogosławiąc ich krabem.
– Proszę pana, proszę pana, to dekoracja! –Dostojny kelner
podążał za Jerzykiem w bezpiecznej odległości.
– To była dekoracja. –Czknął Jerzyk, oddając kelnerowi kieliszek
i usiłując odłamać krabowi ogon. – To była dekoracja, na
byłej imprezie, byłego rządu! To Titanic, tyle że bez orkiestry,
a ty – zwrócił się do kelnera – nie krabami się zajmuj, a kondorami.
Wszędzie tu kondory winny bronić ducha tego miejsca, o!! –
Jerzykowi udało się wreszcie rozerwać kraba i podetknąć jego
ogonkelnerowi, który machnął ręką i odwrócił się na pięcie.
– Widzicie, już się obsługa psuje. –Zamlaskał Jerzyk. Białe
włókna mięsa, które zębami wyrywał ze środka skorupy, wplątały
się mu w brodę.
– Na szczęście wódy jest jeszcze dość. Sic transit gloriamundi.
Societka spierdoliła. Salon stał się swoją karykaturą. Skończyły się
kariery naszych przyjaciół. A my zostajemy. Bo chyba nas Wałęsa w skarpetkach nie puści?
Jak myślisz, wszędobylski Krzysiu? Pewnie się zabezpieczyliście.
A może ty wiesz, skąd się wziął ten szaman z czarną teczką? Ty, co
zawsze jesteś gdzie trzeba!
Krztusząc się słowami, Jerzyk popychał ich w kierunku stolika,
gdzie przed zagubionym kelnerem piętrzyły się ułożone w wymyślne
konstrukcje butelki. – Trzy absolutnie wielkie absoluty. –Zakomenderował.
Kelner po chwili wahania zaczął wypełniać szklaneczki.
– Ach co za bal, ach cóż za szał, ach niezrównany wdzięk. –Zaśpiewał
Jerzyk i wlał w gardziel sporą dawkę.
– Cóż tak się cieszysz? –Wybuchnął wreszcie Benek. – Że jedna
czwarta tego społeczeństwa to niepoczytalni, a więc strach wychodzić
na ulice?!
– Daruj sobie teogólnie słuszne stwierdzenia dla „Przeglądu”,
bo nie będziesz miał o czym felietonów pisać. –Zabulgotał Jerzyk,
który walczył właśnie z płynem powracającym mu z przełyku.
– Co ty pieprzysz?! Nie widzisz, co się stało?
– Nic się nie stało! –Wykrzyknął triumfalnie Jerzyk, któremu
udało się pokonać skurcz wnętrzności. –Będziemy znowu głosować
na Wałęsę i jakoś damy sobie radę, powiedz Krzysiu?
– Powinniśmy dać sobie radę. –Potwierdził milczący dotąd
i zamyślony Bator.
Prace nad powstaniem tygodnika i radia opóźniały się. Benek
odbył z redaktorami radia publicznego parę wstępnych rozmów,
które Bator uznał za celowe, paręspotkań z dziennikarzami,
których można brać pod uwagę przy tworzeniu nowego tygodnika,
alewłaściwie mógł tylko sygnalizować ewentualność powołania
nowych mediów. Zadecydował natomiast, że o swojej pracy
w Virtusie powiedzieć musi Wroniczowi.
Ku zaskoczeniu Benka Bator nie miał nic przeciwko temu.
– Powiedz, że zależałoby nam na jak najlepszych stosunkach
z „Przeglądem”. Przeproś go w naszym imieniu, jeśli sytuacja wyda
się dwuznaczna. Pamiętaj! Nie chcemy, żebyś stamtąd odchodził!
Po raz pierwszy Benek usłyszał polecenia od swojego nowego
przyjaciela, który zresztą chyba zorientował się, jak mogły zabrzmieć
jego słowa i dodał pojednawczo:
– No wiesz, bardzo by nam na tym zależało. Zdzisiek powtórzył
mi to parę razy. Szczerze mówiąc, zastanawiamy się nad zainwestowaniem
pieniędzy w ten tytuł, ale, powiedzmy, tojeszcze kwestia czasu.
—Bator odwrócił się od szyby, za którą noc zapadała zaskakująco
szybko, przypominając o nadchodzącej zimie, po czym spojrzał
uważnie na gospodarza gabinetu. Benek lubił swoje biuro i starał
się spędzać w nim jak naj więcej czasu. Nawet spotkania, zgodnie
z sugestiami Batora, odbywał zwykle w nim.
Usiłował zrozumieć oczekiwanieGargola, aby pozostał w „Przeglądzie”. Topewnieprowincjonalny rys. Fascynacja chłopca z Przemyśla, w którym drzemie jeszcze drobny handlarz, wielkimi
instytucjami polskiej kultury. Bator jest tylko pośrednikiem, ale
właściwie kim jest Bator? Nie chciał zainstalować się na wynajmowanym
przez Virtusa piętrze, które nadal świeciło pustkami.
– Nie potrzebuję gabinetu, ja dużo załatwiam w ruchu i nie
pełnię takiej odpowiedzialnej funkcji jak ty. – Benek nie wiedział,
czy to był żart.
Wronicz w naturalny sposób przyjął nieskładne wyjaśnienia
Benka.
– Ależ, panie Benedykcie... nie widzę żadnegoproblemu. Zdaję
sobie sprawę, że nie możemy płacić za dużo, podnosił pan to
nawet (a jednak pamiętał!), nasipracownicy dorabiają więc. Robi
tak większość kolegów. Bo, z drugiej strony, przecież nie wymagamy
od nich pełnej dyspozycyjności. Zgodzi się pan. – Benek
zgadzał się. – Słyszałem, że to obiecujące przedsięwzięcie... Życzę
panu powodzenia.
Od kiedy przestał być skazany na „Przegląd”, Benek zaczął
w jego redakcji czuć się znacznie swobodniej. Wywoływał również
większe zainteresowanie kolegów. Rozmowy, które prawie
skończyły się jakiś czas wcześniej,nieoczekiwanie zaczęły powracać.
Pewnego razu na piwo zaprosił go Śliwiński. Martwiła go
sytuacja w „Przeglądzie”.
– Trudno oczekiwać od Wronicza, aby dokonał rewolucji, zdobył
kapitał, zmienił charakter pisma. Nic mu to nie ujmuje. Swoje
już zrobił. Jednak dopływ świeżej krwi wydaje się konieczny. Gdyby
pojawiła się jakaś szansa... Inwestor z pieniędzmi i nową wizją,
wszystko jeszcze byłoby możliwe.
Benek potakiwał.
Na ulicach topniał pierwszy śnieg i witryny mieniły się kolorowo
nadchodzącymi świętami. Uwagę Benka,który jak zwykle
z biura, nieco nadkładając drogi, wracał do domu przez Rynek,
przykuła para siedząca przy oknie w „Lotosie”.
Zbliżał się wolno, starając się uspokoić oddech.
Dorota wpatrywała się chmurnie w blat. Bogdan mówił gwałtownie,
rysując palcem powietrze.Benek zatrzymał się na
chwilę i Dorota, która spojrzała na niego obojętnie, nagle zmieniła
wyraz twarzy i zaczęła machać, pokazując, aby wszedł. Jej oczy
błyszczały.
Poderwała się od stolika i kiedy zbliżył się, zrobiła w jego kierunku
parę kroków i wycałowała go w oba policzki.
– Nie chciałbym przeszkadzać... – zaczął.
– Siadaj, siadaj – Dorota prowadziła go do stolika przed nimi
Z krzywym uśmiechem ociągając się, ze stołka podnosił się Bogdan.
– No, jak tam u kapitalisty? – rzucił.
– Nie rozumiem...
– Przecież wszyscy wiedzą, że stałeś sięprzedstawicielem Virtusa.
Czasami dziwimy się, jak potrafisz godzić te wszystkie funkcje!
– Jestem pracowity. A co u was? Jak tam w telewizji?
– U Doroty doskonale. Jej literacki program...
– Tak – włączyła się z ciepłą ironią. – Jak na regionalną telewizję
to w sam raz, ale do ogólnopolskiej nie dorastam. –Spojrzała,
przekrzywiając głowę, na Bogdana.
– No, ale co u tygrysa polskiego kapitalizmu? –Ironia w głosie
Bogdana była wyraźna.
– Bardzo dobrze. Zdecydowaliśmy się nastworzenie prywatnej
telewizji. –Rzucił złośliwie Benek.
– Ogólnopolskiej!? Naprawdę? – Dorota zwróciła się do niego
z promiennym uśmiechem.
– Tylko sza, to jeszcze sekret.
– To ciekawsze, niż myślałam. Ja tylko słyszałam, że Virtus
chce wejść w spółkę z „Przeglądem” i ty masz być tą osobą...
– To ja się już pożegnam. –Zerwał się od stołu Bogdan.
Benek położył rękę na dłoni Doroty. – Jednak robisz tę telewizyjną
karierę, zawsze w ciebie wierzyłem. –Słyszał nie swój głos.
– Daj spokój. –Głos Doroty był niski i ciepły. – To ty robisz
karierę. Dobrze wybrałeś. „Przegląd” jestszacowny, ale świat staje
się gdzie indziej! A może to najlepiej, że chcesz połączyć renomę
starego z dynamizmem młodego.
Była taka, jak widział ją tyle razy, jej oczy świeciły, ciepło jej ciała
wypełniało odległość stolika między nimi. Złapał ją za ramiona.
– To co, pojedziemy do Warszawy? Może będę mógł cię komuś
przedstawić?
Delikatnie wysunęła się z jego rąk.
Może... Pokaż mi na początek swoje biuro tutaj.
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M