Na dwadzieścia minut przed lądowaniem rządowego samolotu Tu-154 miały miejsce dwa zdarzenia: Prezydent Lech Kaczyński dzwoni z telefonu satelitarnego do swojego barta Jarosława. Mniej więcej w tym samym czasie do kokpitu pilotów wchodzi dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Nie musiało to mieć jakiegokolwiek znaczenia, ale mogło… Faktem jest zaś czasowa zbieżność obydwu tych okoliczności.
Z tego co mówią przedstawiciele Międzypaństwowego Komitetu Lotnictwa i akredytowany przy tej instytucji polski przedstawiciel Edmund Klich – pomiędzy gen. Błasikiem, a załogą Tu-154 musiało dojść do jakiejś formy rozmowy na temat lądowania w Smoleńsku. Taki sens mają wypowiedzi osób badających katastrofę, który można pośrednio wychwycić z ich słów.
Tatiana Anodina: „Kwestia wywierania wpływu na załogę, w związku z podjęciem decyzji o lądowaniu musi być zbadana. Ma duże znaczenie dla ustalenia przyczyn katastrofy”.
Edmund Klich: „Nie ma jakiejś tam takiej presji, nie odczułem tego, jak ja słuchałem, ale to było słuchanie takie, no ogólne, prawda, nie specjalistyczne”.
Szczególnie ta druga wypowiedź daje wiele do myślenia. Symptomatyczne jest, że Klich nie mówi, iż rozmowy pomiędzy dowódcą sił powietrznych a pilotami na temat lądowania w ogóle nie było. Mówi tylko, że nie odczuł czegoś w rodzaju presji. A stwierdzenie bądź zaprzeczenie wystąpienia presji jest pochodną istnienia określonej interakcji pomiędzy konkretnymi osobami. Musiała istnieć jakaś podstawa, w oparciu o którą Klich dokonuje kwalifikacji wykluczenia presji. Inaczej powinien powiedzieć, że gen. Błasik był w kokpicie, ale rozmowa z pilotami nie dotyczyła w ogóle lądowania. Jednak Klich tak nie powiedział. Nie zaprzeczył, że taka rozmowa miała miejsce. Wykluczył jedynie element presji, co jest zresztą tylko kwestią oceny. Bo jeżeli jakaś forma rozmowy pomiędzy pilotami, a dowódcą sił powietrznych w kontekście lądowania w Smoleńsku się rzeczywiście odbyła, to wszystkie dalsze konsekwencje są już tylko kwestią oceny.
Oczywiście nikt nie jest na tyle naiwny, aby stwierdzić, iż gen. Błasik wydał pilotom rozkaz lądowania. W zasadzie presją mogła być już sama rozmowa na temat lądowania, abstrahując od jej figury retorycznej. Więcej: sama obecność dowódcy w kokpicie mogła wywołać mechanizm presji. Piloci zdawali sobie, bowiem doskonale sprawę z kontekstu sytuacji, czyli składu delegacji i rangi uroczystości, na które się ona udaje. W praktyce wystarczyło najbardziej niewinne pytanie dowódcy sił powietrznych o kwestię lądowania, aby piloci poczuli się tym faktem zobligowani. Posiadali przesłanki, aby zinterpretować to jako pewnego rodzaju oczekiwanie. Jak było naprawdę tego nie wiemy, bo nie znamy zapisu z czarnych skrzynek.
Jedno jest natomiast pewne. Piloci podjęli decyzję o lądowaniu wbrew wszelkiej logice. Wiedzieli dokładnie jakie warunki panowały na lotnisku w Smoleńsku. Nawet jeżeli przyjmiemy tezę – już dzisiaj raczej nieprawdopodobną – że dane podawane w tym zakresie przez rosyjską wieżę kontroli lotów były nieprecyzyjne, to przecież alarmował jeszcze Mińsk i załoga polskiego JAK-a 40. Osoby prowadzące samolot Tu-154 musiały więc sobie zdawać sprawę z czyhających zagrożeń. Dlaczego zatem podjęły dramatyczną decyzję o lądowaniu?
Ostatnie pół godziny lotu ujawnia zastanawiającą chronologię wydarzeń. Około 8.14 kontrola obszaru w Mińsku informuje załogę Tu-154 o pogarszających się warunkach atmosferycznych na lotnisku w Smoleńsku. Siedem lub co najwyżej jedenaście minut później w kokpicie pilotów pojawia się dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Mniej więcej w tym samym czasie prezydent Lech Kaczyński dzwoni do swojego brata Jarosława. Zawsze robił to po wylądowaniu. Coś więc zaczyna się dziać... Wszystkie te wydarzenia mogą korespondować ze sobą.
Dlaczego tym razem prezydent Kaczyński zadzwonił do brata jeszcze w trakcie lotu? Wytłumaczenia są dwa: Po pierwsze mogła to być zupełnie nie związana z sytuacją samolotu rozmowa. Po drugie prezydent mógł poinformować Jarosława Kaczyńskiego o zaistniałych komplikacjach związanych z planowanym lądowaniem, albo fakcie przezwyciężenia tych komplikacji, na przykład poprzez jakąś formę załatwienia sprawy z gen. Błasikiem, skądinąd – jak wiadomo – ulubieńcem prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Tajemnicą poliszynela jest, iż prezydent Lech Kaczyński przykładał do uroczystości w Katyniu ogromne znaczeniu. Toczył w odniesieniu do tego wydarzenia korespondencyjny pojedynek z premierem Donaldem Tuskiem. To miało być coś w rodzaju moralnego otwarcia jego kampanii wyborczej.
Nawet jednak wszystkie te okoliczności razem wzięte nie wystarczą na ukucie teorii spiskowej. Choć zwolennicy tezy o zamachu, gdyby rozumowali w drugą stronę z pewnością by tak zrobili. „Jak umysł śpi, to budzą się upiory”. Poczekajmy na fakty.
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka