Spero Spero
555
BLOG

Mit współczesny, czyli najazd na Rzym

Spero Spero Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Czwartek 20 sierpnia 1987 roku, 10958 dni to jest 30 lat temu.


Tą ostatnią noc spędziliśmy na Żoliborzu w mieszkaniu Karola, a właściwie wuja jego żony,  który wówczas przebywał w sanatorium.  Dzieci już spały, a my od naszego przyjazdu z Lublina wieczornym pociągiem wciąż siedzieliśmy przy suto zastawionym stole. Spoglądałem od czasu do czasu na zegar ścienny, który swym miarowym, hypnotyzującym tykaniem zachęcał do zmrużenia oczu. Bałem się zasnąć. Udało nam się jednak skłonić panie do drzemki, a my dwaj poszliśmy zamówić taksówkę.
Noc była sierpniowa, chłodna, czuć już było smętną jesienną wilgoć; liście nie chrupiały pod stopami, przyklejone do chodnika.
Znaleźliśmy budkę. Karol wykręcił numer, ale nic nie załatwił. Zamówień z telefonów publicznych nie przyjmowano. O tej porze znajomych abonentów nie wypadało budzić. Karol zadzwonił do siebie do drukarni.
– No i?
– Taksówka może przyjechać, ale do drukarni, nie tu.
– Daleko stąd?
– Dość, żeby zaniechać.
Nie przypuszczałem, że w Warszawie będzie problem z zamówieniem taksówki. Wracając do mieszkania ustaliliśmy, że wyjdziemy wcześniej i będziemy łapać na skrzyżowaniu.
Nasze panie spały. Karol napełnił kieliszki, po czym wstał z fotela.
– Mam coś dla ciebie – oznajmił sięgając po coś do regału. To coś było małą książeczką pod tytułem „Księgi Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego.”
Wertując kartki poczułem, że senność mnie opuściła.
– „Duszą narodu polskiego jest pielgrzymstwo polskie,” – czytam na stronie pięćdziesiątej pierwszej.
– Dzięki, bracie, wiedziałeś co mi podarować... – powiedziałem.
Na stronie sto jedenastej otwiera się tekst „Litanii Pielgrzymskiej”.
 – „Od niewoli moskiewskiej... wybaw nas Panie” – czytam.
 – Ale... czy to nie wzbudzi podejrzeń?
– Nie powinno, skoro oficjalnie wydane w zeszłym roku przez Czytelnika.
 – Jaki nakład? – pytam i na przedostatniej stronie znajduję odpowiedź. – Sto tysięcy trzysta dwadzieścia.
Wracam do lektury.
– „Przez męczeństwo żołnierzy zaknutowanych w Kronstadzie przez Moskali, wybaw nas, Panie.”
– Przez męczeństwo oficerów zamordowanych w Katyniu przez Moskali – improwizuje Karol.
– Wybaw nas, Panie – odpowiedziałem patrząc mu w oczy.
Podszedłem do okna. Jaśniało już brzaskiem ciężkim. Usłyszałem, że Karol znów nalewa. Wyszedłem na korytarz. Z kupy bagażu udało mi się wygrzebać karton lepszych, jak się ówcześnie mawiało, peweksowskich. Palimy stojąc na maleńkim balkonie. Słychać świergotanie ptaków. Miasto powoli budzi się.
 – Ula – szepczę pochylając się nad śpiącą.
Wychodzimy o czwartej trzydzieści. Do Broniewskiego mieliśmy tylko kilkadziesiąt metrów, ale bagaż pozwolił nam się zmęczyć. Nieśliśmy ogromną czarną torbę z kółkami, które nie bardzo chciały się kręcić, ale przy tym, nie smarowane, czyniły hałas wielki, duży plecak ze stelażem, plecak mały, ale również ciężki, namiot i śpiwory, i trochę mniejszego bagażu podręcznego.
Ustawiliśmy to wszystko przy skrzyżowaniu i zaczęliśmy gwałtownie machać na każdy pojazd podobny do taksówki.
– Nie denerwujcie się, na pewno coś się zatrzyma – siliłem się na spokój.
Przypomniał mi się wtedy, jak zawsze, gdy ludzie się niecierpliwią lub obawiają się, że nie zdążą, pan Fileas Fogg, który odbył podróż dookoła świata.
Le Tour du monde en quatre-vingts jours
 
Po siedemnastu pełnych napięcia minutach zatrzymała się z piskiem opon wołga z radio taxi.
– Gdzie? – zawołał krótko kierowca nim dobiegłem.
– Na Okęcie! – dyszałem.   – Na Okęcie! – O, to ja nie mam czasu tak daleko. Za pół godziny mam pasażera stąd.
– Panie, za pół godziny mam samolot, muszę zdążyć!
W końcu się zgodził. Z trudem upchaliśmy bagaż. Ostanie uściski niedźwiedzie z Karolem.
– Uważajcie tam na te samoloty – starał się żartować.
– Z Panem Bogiem.
– Z Panem Bogiem.
Wsiadamy do taksówki.
– To znaczy dokąd konkretnie mamy jechać? – zapytał kierowca ruszając.
– No przecież na Okęcie – powiedziałem zdziwiony.   – Na lotnisko.
– Na jakie?
– Aaa,   – zrozumiałem wreszcie.  – Na dworzec międzynarodowy.
Kierowca włączył radio. Godzina piąta. Jest mówione coś, co mi podnosi ciśnienie. Słyszę oddechy Uli za sobą.
– „Polska Agencja Prasowa donosi, że dziewiętnastego sierpnia z podrzymskiego portu lotniczego Fiumicino zawrócono do Polski sześćdziesięcioro troje obywateli polskich. Włoska służba graniczna twierdzi, że w paszportach odkryto pewne nieprawidłowości, które wskazywały na zamiar pozostania we Włoszech.”
Odwracam się do Uli. Jej wielkie oczy szybko mrugają i zadają wielkie pytania. Kierowca na szczęście nie zagaja do nas, zajęty kalkulowaniem, czy zdąży zabrać swojego umówionego pasażera.
– „Rzecznik rządu , Jerzy Urban” – słyszymy dalej – „stanowczo skrytykował te działania włoskiej policji podkreślając, że urażono godność obywateli polskich i że rząd polski nie pozostanie obojętny wobec takiego traktowania naszych współobywateli. Wyjaśnił, że z sześćdziesięciorga trojga deportowanych pięćdziesiąt jeden posiadało ważną wizę, bilet powrotny i wystarczającą ilość pieniędzy na zadeklarowany okres pobytu. Rzecznik podkreślił, że osoby te udały się do Włoch na wycieczki zorganizowane przez biura podróży. Turyści polscy zatrzymani na lotnisku Fumicino oczekiwali na samolot powrotny pod strażą funkcjonariuszy, którym towarzyszyły psy policyjne.”
– „Rząd się sam wyżywi...” – wyszeptałem bezwiednie słowa, które zawsze pojawiają się w myślach w związku z osobą rzecznika rządu PRL.
„Koordynator duszapsterstwa emigracyjnego biskup Wesoły” – kontynuuje spiker – „potępił obecną falę wyjazdów młodzieży. ‘Jej miejsce’ – powiedział – ‘jest w ojczyźnie....’”
Żwirki i Wigury. Na liczniku czternaście kilometrów. Widać już lotnisko.
– Ile płacę?
 – Czterysta złotych.
Wyjąłem z portfela banknot tysiączłotowy, nie posiadając drobiejszych. 
– Nie mam wydać – odpowiada kierowca zaglądając to sakwy. – Wie pan, pierwszy kurs dzisiaj. Niech pan biegnie na dworzec. Tam jest kawiarenka, po lewej stronie od wejścia – naglił.
Zacząłem biec, ale po chwili zawróciłem.
– Jest w porządku – powiedziałem – dziękuję, reszty nie trzeba. I tak nam pan z nieba spadł.
Dworzec lotniczy, w odróżnieniu od tych kolejowych, nie był zatłoczony. Kilka osób stało w barze, czy kawiarence, pojedynczy przechadzali się, inni siedzieli przy stolikach, na drugim końcu stała kolejka do odprawy. Ulga? Nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji. To było nowe poczuć się klientem PLL Lot, zwłaszcza po niedawnej katastrofie w Lasach Kabackich. Wskazówki zegarów tykają miarowo. Dotykam miejsca przy lewym przegubie. Nic nie czuję. Dotykam punktów rownoległych do krtani. Buzuje we mnie. Zapalając lepszego stwierdzam, że drżą mi ręce. Przybywa ludzi. Coraz więcej kolejek. Nie wiemy co robić. A przy tym świadomość konspiracji. Poszedłem na zwiady. Jakiś kasjer lub oficer w okienku poradził, żebym czekał, aż głośniki oznajmią czas i numer odprawy.
A głośniki teraz już stale gadały. Że ci, co do London lub Londynu mają stać tam, a ci co do Burgii lub Burgundii są proszeni owam, a ci co gdzie indziej, niech gdzie indziej.
Ale oto, gasząc nie pamiętam już którego lepszego, słyszę „Rzym”,  „Rome”, te słowa jak wielkie wyzwanie, które nieubłaganie pociąga, choć można jeszcze zawrócić.
Biegiem uformowała się kolejka do odprawy.
– Ale to bilet w jedną stronę?! – celnie stwierdza celniczka.
To samo słyszę w odniesieniu do Uli.
– Niestety, nie może pani lecieć – mówi do niej celnik. Dostaliśmy telex, żeby pasażerów bez biletu powrotnego nie odprawiać.
– Ach, to dlatego, że my wracamy koleją – oznajmiam spokojnym głosem pokazując bilety kolejowe.
Wyraz twarzy celników, może naszych rówieśników, objawiał raczej ulgę niż zawód.
Dalej poszło gładko.
– Czy posiada pani jakieś kosztowności, futro?
– Czy ma pan złoto?
Bagaże spoczęły na taśmie. Jakaś dziewczyna jest przyczyną rozbawienia. Celnik stwierdza, że ma ona wszystkiego siedem dolarów na wczasy w, słonecznej przecież, ziemi Italów. Ale przepuszcza. Było tylko, żeby nie wpuszczać tych bez biletu powrotnego.
Siedliśmy naprzeciw pewnego Anglika z wąsikiem trochę podkręconym, fajką pachnącą i tweedem.  Zdradzał on dyskretne zainteresowanie nami albo czymś za nami. Patrzył na mijającego nas mężczyznę. Ujrzałem głowę płową wystającą znad średnich rozmiarów plecaka barwy czerwonej. Po chwili człowiek ów zawrócił. Nad okazałą, okrytą jaskrawymi kolorami sylwetką górowała twarz ozdobiona niebieskimi oczami i grubymi, jasnymi włosami. Z przykrótkich rękawów wystawały nad wyraz rozwinięte, kanciaste dłonie. Wkładał on je do kieszeni swej niebieskiego koloru  marynarki, i wyjmował, to znów tylko jedną dłoń chował, a mieściła się ona zaledwie do połowy. Marynarka była kroju można krótko powiedzieć amerykańskiego. Spodnie nosił dżinsy „teksasy” polskie i trampki „stomil” biało–zielone. Popatrzyłem na siebie – nieco za duża kurtka, zamówione u krawca spodnie z szarego sztruksu, które po praniu trochę się zbiegły, zamszowe buty.
Kupiłem parę dodatkowych kartonów Marlboro made in USA po osiem dolarów za karton. Cena była dwukrotnie wyższa niż za Marlboro produkowane na licencji w Krakowie, ale smakowały dużo lepiej.
Jeszcze przejażdżka autokarem i już wkrótce siedzieliśmy w samolocie.  Był to mniejszy ich rodzaj, Tu-134. Ich rodzaj większy, IŁ-62,  stał nieopodal, ze spuszczonymi dziobami, czekając na werdykt. Ale – mówię do Uli – czyż nie ma wśród ptactwa ich rodzaju nielotnego?
W roli pasażera PLL Lot zacząłem się czuć zupełnie komfortowo. Samolot, po miłych uszom i sercu, spokojnych słowach powitalnych kapitana gładko wystartował. Międzylądowania w Krakowie nie było, wbrew naszym obawom. Niebawem lecieliśmy już nad Tatrami i dalej nad sławnymi krainami zielonymi. To duże miasto, jak poinformował sam pan kapitan to Wiedeń, ocalony przez króla Jana Sobieskiego i jego skrzydlatych Sarmatów. W międzyczasie podano śniadanie. Jedliśmy sławną na cały świat polską szynkę, smarowaliśmy musztardą z torebek, były drinki, niektórzy po kilka, także ów płowy, teraz już znany nam z imienia, Zdzisław. Brano też na później, a pewna pani, zadowolona z posiłku, schowała jednorazowe nakrycie i sztućce, a także torebki z cukrem i przyprawami na pamiątkę.
Gdy nasz statek powietrzny osiągnął morze, bardziej profilaktycznie niż z potrzeby lub ciekawości, zajrzałem do toalety pachnącej. Myjąc ręce poczułem, że się odchylam od pionu. Uśmiechnąłem się jeszcze do lusterka i wychodząc zobaczyłem, że ludzie mieli zapięte pasy. Widząc w oczach  Uli ponaglenie spiesznie stąpałem po pochyłym pokładzie, aby na tą ostanią chwilę lotu spocząć w bezpiecznych objęciach fotela i pasów.
Samolot spadał gwałtownie, telepiąc skrzydłami i niejednemu serce podskoczyło do gardła, może ten i ów wyrzucał sobie, że tak pochopnie zdecydował się na podróż; pocono się wszak bardziej teraz niż podczas wcześniejszych kilkukrotnych turbulencji. Ale samolot, widać w tym perfekcję pilota, siadł bezpiecznie ku oklaskom ulgi i niezmiernej wdzięczności, a także słowom uznania Zdzisława i niektórych innych panów i pań.
Wsiedliśmy do szerokiego autokaru, o dziwo mniej wygodnego niż ten na Okęciu. W poczekalni, nie obyty w podróżach lotniczych, darmo wypatrywałem Bogdana, który miał nas odebrać. Nagle spadła wiadomość, że wyganiają sprzed okienka i korytarzyka odpraw. Brzmiąca z łacińska, niezrozumiała mowa Italów nic nie wyjaśniła. Angielski komunikat każe nam na coś czekać. Tyle to wiemy i bez komunikatu. Tłum Polaków zafalował.
– Nic, a nas zawrócą,   – twiedzi ruchliwy chłopak z syneczkiem lub córeczką w dłoniach i zaraz podnosi niemowlę do góry, i przepycha się przez zgromadzonych w kierunku okienka. Dziecię płacze, a matka i żona postępuje za dzielnym.  – Uwaga, dziecko!
Przewidywania i opine w tłumie różne. Pytanie każdy zna, ale hipotetycznych odpowiedzi sam mógłbym dać wiele.
– Ale jakim prawem! – pyta w prawie szczerym oburzeniu mężczyzna w średnim wieku.
– Tyle pieniędzy, tyle pieniędzy...   – dochodzi mnie z boku zatrwożony głos młodej kobiety, która, przerażona wizją deportacji, już widzi siebie z powrotem w Polsce.
Deportacja dla wielu z nas oznaczałaby karastrofę. Niejeden zadłużył się, niejeden sprzedał majątek inwestując wszystko co posiadał w tą podróż do wolnego świata. W moim przypadku suma ta stanowiła równowartość niemal dwuletnich zarobków. „Samolot do Rzymu 54 tysiące – liczyłem – plus powrotny bilet pociągiem 110 tysięcy, wykupienie trzytygodniowych wczasów do Wenecji 36 tysięcy nie wliczając dewiz – razem 200 tysięcy.  W Wenecji biuro podróży gwarantowało tylko miejce na kempingu. Czułem jeszcze bezsilną złość na wspomnienie okoliczności zakupu biletu kolejowego. Kosztował 70 tysięcy złotych i 40 dolarów. Dolary nabyłem po czarnorynkowej cenie 950 złotych, a przelicznik w kasie kolejowej wynosil 340 złotych – w takiej cenie państwo odkupiło ode mnie te dolary.
– Człowiek, gdyby wiedział, wykupiłby wczasy do Bułgarii – oświadcza niski, łysawy pan w średnim wieku.
– Albo do Burgii – dodała moja dzielna narzeczona. Jej dłonie były chłodne w trzydziestostopnowym zaduchu. Spokojne zegary odmierzają czas. Pan Fileas Fogg znów przychodzi z pomocą. 
Nagle dobiegł nas od przodu jakiś pomruk. Wyciągamy szyje. Po chwili wiemy. Wypuścili z naszego lotu wszystkich podróżnych szczycących się posiadaniem innych niż polski paszportów, którzy, mimo flegmy, zaczęli się buntować. Wpuścili też kilkoro Polaków – ci jeszcze na pokładzie zwrócili moją uwagę. Byli ubrani stosownie do klimatu włoskiego, a przecież w Warszawie było tego sierpniowego ranka istnie listopadowo. Ubrany byłem w gruby sweter z szarej owczej wełny i niecienką też kurtkę. Ludzie ci nie posiadali też żadnego bagażu podręcznego. Jedna tylko młoda dama, nawet jeszcze chyba nie dwudziestoletnia, blondynka, istota godna okładek magazynów, będąca w towarzystwie starszego od niej pana, może ojca lub męża, albo brata dźwigała kosz pełen szczeniąt szlachetnej rasy francuskiej z kokardkami.
– Mogliby już wziąć pod uwagę fakt, że tu są też dzieci! – słychać jeszcze głos młodego ojca.
Smagli, aczkolwiek niscy i tęgawi oficerowie byli nieubłagani wbrew śmiejącym się amancko do blondynek wąsikom.
– Jak ja mogę tym panom wyjaśnić – pyta płaczliwym głosem starsza kobieta,   – że ja przyjechałam do syna?  On na pewno czeka i może ci panowie pozwoliliby mi skontaktować się z nim. Podałabym chociaż parę drobiazgów i kasetę od synowej i wnuków. Tak długo się nie widzieli...
Ula czegoś szuka w moje torbie.
– A co ty tu masz?! – pisnęła nagle z trwogą wyjmując dar serdeczny od przyjaciela.
– Księgi Pielgrzymstwa. To prezent pożegnalny od Karola.
– Ach! – żyła w niej spóźniona obawa.   – Ta dedykacja mogłaby nas zdradzić..
W tym czasie poczekalnia się przepełniła. Przybyły setki egzotycznie wyglądających ludzi. Dała się zauważyć wzmożona aktywność wśród funkcjonariuszy, których też przybyło. Jakiś najwyższy rangą, maggiore albo colonello, wydawał śpiewnie brzmiące rozkazy. Zaczęły gadać głośniki. 
– Puszczają!
Z dalekiego przodu powiało przychylnym wiatrem.
– Puszczają!
– Trzeba okazać sumę dewiz potrzebną na pobyt – oznajmił ktoś tonem osoby bardzo dobrze poinformowanej, która bywała w świecie.
– I bilet powrotny – dodał pewien pan.
Orientalnym przybyszom,  w większości Arabom i Hindusom, oraz Sikhom w turbanach kazano czekać.
– Obawiają się, że wśród nich są terroryści – wyjaśnił ten sam głos, który wcześniej mówił o konieczności posiadania dewiz.
Kolejka nasza topniała, milkł płacz dzieci. Wreszcie i nasza kolej, jako przedostatnich, gdyż przepuścił nas ten pan od dewiz, ze względu, że byłem z kobietą.
Grzecznie się uśmiecham, pokazuję bilety powrotne i całą wymienialną walutę, której sumę wstyd wymienić, to znaczy sto czterdzieści dolarów. A może właśnie honor, jeśli mieć na względzie wagę własnego ryzyka. Nie postąpiłem jak ten pan, który pomiędzy pliczek zielonej waluty włożył plik waluty polskiej. 
Celnicy jednak nie patrzą na walutę, tylko automatycznie walą pieczęć w paszporcie.  Wzmocnieni posiłkami, celują swój wzrok na przybyszów ze Wschodu.
W chwili, gdy odnaleźliśmy bagaże pojawił się uśmiechnięty Bogdan, Rzymianom podobny, opalony, jakby zmężniał, pełen powitania.
– Co tak długo?
– Były komplikacje, zdaje się z powodu terrorystów – wyjaśniam.
Wyszliśmy z budynku na skwar. Miałem wiele pytań do Bogdana. On, czułem to, dawał odpowiedzi dwuznaczne, wymijające, lub w ogóle nie odpowiadał. Nie chciał na przykład powiedzieć, na ile starczy posiadana przeze mnie gotówka i kapitał ulokowany w papierosach i aparacie Zenit. Zmieniał temat i uśmiechał się smutno albo nawet ironicznie.
– Do Rzymu jest stąd kawałek, trzeba jechać Acotralem.
– Trawmajem?!
­– Autobusem, takim PeKaeSem.
– Ile kosztuje bilet?
– Pięć tysięcy lirów.
– Ile to dolarów?
Bogdan milczy.
– Gdzie wymienia się walutę? – pytam.   – Ile wymienić? Dwadzieścia wystarczy na początek?
– To idź, wymień.
Ustawiam się w kolejce do kantoru cambiavalute. Poczułem się niepewnie widząc sumy wymieniane przez turystów niemieckich. Położyłem moje dwadzieścia dolarów w okienku, ale kasjerka nie od razu sięga po banknot, jakby spodziewając się, że dołożę więcej. Posunąłem banknot dalej okazując, że tylko tyle zamierzam wymienić. Dostałem w zamian około dwadzieścia siedem tysięcy lirów.
Jedziemy zatłoczonym autobusem. Wcześniej przebraliśmy się, ale pocimy się bardzo.
Po półgodzinie autobus przejeżdża obok znajomo wyglądajacych starożytnych ruin.
– Coloseum – wyrywa mi się.
– Coloseo   – powtarza po włosku Bogdan.
Wreszcie wysiadka i znowu mordęga z dźwiganiem bagażu. Zwracamy na siebie uwagę; albo mi się tak tylko wydaje. W podziemiach metra znowu wydatek – bilety po siedemset lirów. Tłok, zgiełk, zaduch. Spocone, klejące się ciała. Cyganka z siedmiorgiem dzieci przeciska się z jednego końca wagonu na drugi i z powrotem. Pasażerowie łapią się za kieszenie i torebki. Ula dzielnie się trzyma. Uśmiecham się, choć nie przychodzi to łatwo.
Wysiadamy na Watykanie. Nie mamy czasu ani sił oglądać, podziwiać. Tysiące turystów z aparatami. Charakterystycznie kroczący Japończycy. Głośno szwargocący Niemcy i my  czekamy cierpliwie na zielone światło, by ruszyć na drugą stronę jezdni; inni przechodnie przebiegają zygzakiem jeszcze na czerwonym.
Uwagę zwraca chmara cygańskich dzieci. Niektóre niosą przed sobą prostokąty z kartonów, zagięte nad przedramionami i dłońmi. Na jednym z nich napis: bisogno mangiare. Dzieci tak zamaskowane obstępują przechodniów, robią tłum i jeśli ktoś jest niezbyt kategoryczny albo, dla przeciwieństwa, zbyt litościwy, lub po prostu nie ucieknie jak tamta staruszka, w międzyczasie może zostać sprytnymi dłońmi zza tych tarcz pomysłowych na mgnienie wysuniętymi, bezszelestnie okradzionym.
Wchodzimy na plac św. Piotra. Przystajemy przy każdej fontannie. Bogdan proponuje odpoczynek. Siadamy w cieniu, opierając się o potężne kolumny portyku okalającego Plac św. Piotra.
– Na attyce tuż nad nami stoi posąg św. Jacka Odrowąża – mówi Bogdan. – Na sto czterdzieści posągów świętych jest tylko jeden poświęcony Polakowi.
Wstaję, żeby zobaczyć.
– A stamtąd – pokazał ręką w stronę przeciwną do frontu bazyliki – mostem św. Anioła wjeżdżał trzysta pięćdziesiąt lat temu wspaniały orszak posła polskiego Jerzego Ossolińskiego.
– Ten, którego konie gubiły złote podkowy – kojarzę.
Pragnienie się nasila w coraz większym upale. Bogdan na chwilę nas opuszcza, by wrócić z kilkoma puszkami zimnej coca-coli. Zauważam, że jest zbyt słodka jak na mój gust.
Czas ruszyć dalej. Zajmujemy przyczółek na przystanku. Sześć Ataców odpuszczamy, ale widząc, że wszystkie tak samo zatłoczone, wciskamy się do siódmego. Pędzimy starożytnymi ulicami, niczym ten taran niegdysiejszych barbarzyńców przebijamy się przez łuki, tunele i bramy skrzyżowań, aż osiągamy słynną Via Aurelię, gdzie znajdujemy znany olimpijskim atletom hotel Sporting Residence. Jeszcze kilkadziesiąt metrów pieszo, uliczką wąską, psimi lub kocimi brązowymi odchodami usłaną tak obficie, że Bogdan naszą torbę nieść musi miast ją toczyć. Skręcamy na dziedziniec,  gdzie zaskakuje nas atmosfera podwórkowa – są dzieci z piłkami, tatusiowie, a i kawalerka w krzakach usta wycierająca, co patrzy spode łba.
Bogdan zostawia mnie przy bagażach, a sam z Ulą znika w rezydencji. Przypadkowi przechodnie, z minami bywalców, nagabują mnie jak długo, skąd i dokąd,  parę dosadnych truizmów i epitetów politycznych, ale wszystko jakby mimochodem. Uderza w oczy widok odzianych w białe skarpety, wciśniętych w niebieskie plastykowe klapki basenowe, stóp.
– W co ja się tu wplątałem?
Przysuwam się bliżej ogrodzenia. Rozglądam się. Z wysoka, z okna hotelu, płynie muzyka.  – Vorrei essere libero, libero come un uomo, vorrei essere libero come un uomo…
Budzą mnie z zamyślenia jakieś głosy.
 – Avete delle fiammiferi?
Ten śpiew palm daktylami brzemiennych.
 – Proszę pana?
Ależ nie, to tylko chłopcy z jakimiś pazłotkami i rurkami w delikatnych dłoniach, jeszcze atramentem nie poplamionych.
 – Co proszę?
 – Czy ma pan zapałki? – pyta chłopczyk.
 – A po cóż tobie zapałki?! – odpowiadam nieomal z troską.
Widziałem kilka lat wcześniej w tragicznej Dacji bosych malców podbiegających do naszego pociągu Nord Orient-Express i proszących o długopisy lub sigaretty dla tatusiów swoich, ale tutaj?!
 – Bo my...  – jąka się kupidynek, na pazłotka, to na rurki filuje – bo my... bo tato nam pozwolił pójść na boisko! – przypomina sobie wreszcie z ulgą.
Jego koledzy, może bracia, nieco starsi, robią miny, chichoczą, czując, że nic z tego nie będzie.
 – A ile ty masz lat?
 – Pięć i ... pół – rzecze chłopczyk, rurkami srebrnymi i złotawymi po lokach się gładząc.
 – O, to pewnie Polskę pamiętasz?
– Uchmnn... nieee.  – Ale mój brat był harcerzem!
Ileż dumy w tej legendzie, ile szumu leśnego i plusku fal mazurskich, ile miłości w malcu do nie własnych przecież wspomnień. Doprawdy, jest poemat do napisania, ojcowie, sonata matki, bo pieśń serca same śpiewają.
Tymczasem przyszli trzej posłannicy Bogdana i spytawszy o tożsamość, do rezydencji mnie przemycają, pozorując przy wejściu małe zamieszanie. Mijamy oszkloną kabinę, recepcję jakby, gdzie urzęduje kilku portierów albo raczej strażników i schodzimy na trzecie piętro w dół, do suteryn, żeby nie rzec lochów. Zauważam na półpiętrach wnęki o ścianach z surowego muru, od których powiewa amoniakiem, mimo otwartych na oścież okien.
Na minus trzecim piętrze szereg owych lochów,  gdzie powtrącano rzesze naszych rodaków, krewnych słowiańskich i braci Madziarów, których z dalekich stepów waleczny Arpad niegdyś nad Dunaj do zielonej Panonii przyprowadził.
Z ciemnego, wąskiego korytarza wchodzimy do jednej z tych suteryn. Wewnątrz jest ciasno, ale na pierwszy rzut oka schludnie i przytulnie. W gronie osób dostrzegam Bogdana, ale nie widzę Uli. „Bierze prysznic,” – uprzedza moje pytanie młoda lokatorka, ściszając radiomagnetofon, z którego brzmią przeboje włoskie.
…felicita e un bicchiere di vino con un panino.
La felicita e lasciarti un biglietto dentro al cassetto.
La felicita e cantare a due voci quanto mi piaci.
La felicita felicita...
Nalewają mi chłodnego wina rozcieńczonego wodą mineralną. Po chwili dołącza do nas Ula. Sprawia wrażenie zrelaksowanej. Kolej, abym ja się odświeżył.
Pora na posiłek. Okazuje się, że nasi gospodarze to ojciec z synem i narzeczona syna, zaś ów silnie zbudowany abstynent (nie pił wina i nie palił),  zażywający odpoczynku sjesty,  był współlokatorem, lada dzień oczekującym wylotu do Stanów Zjednoczonych. Ojciec przyjechał do Italii li tylko z misją odszukania syna, który pewnej marcowej nocy przepadł był bez wieści. Trop wiódł do Italii, gdzie go w końcu odnalazł. Zasmakowawszy jednak klimatów śródziemnomorskich, starszy pan zaniechał sprowadzenia uciekiniera do domu, a i sam nie zamierzał wcale wracać. Mijał już trzeci miesiąc od radosnej chwili spotkania. Młodzi właśnie zakupili obrączki. Ślub miał odbyć się na Watykanie w kościele św. Anny.
Dla nas ważniejszym jednak było nie słuchanie najciekawszych choćby historyjek obyczajowych, ale uświadomienie sobie naszego położenia. Co dalej?
– Słuchajcie,  – pocieszano nas  – dacie sobie radę, tysiące takich jak my szczęśliwie przez to przebrnęło.
– Czy wiedzieliście, że zawracają do Polski?
– Tak – kiwam głową. – Ostrzegł mnie tydzień przed wyjazdem mój dziadek, gdy pojechałem pożegnać się z nim.  Ni stąd ni zowąd powiedział mi, że z biletem w jedną stronę on by nie wybierał się za granicę. Przecież nie mógł wiedzieć, że mieliśmy bilety w jedną stronę.
Wszyscy pokiwali głowami na znak uznania dla dziadka.
– Jedziecie do Latiny?
– A co radzicie?
– Jechać musicie, nie ma dwóch zdań – radzi ojciec.
– Pewnie – zgadzają się z nim inni.  – Tam trzeba zacząć.
– A tak na własny rachunek to nie da rady? – pytam.  – Mogę pracować i wynająć mieszkanie.
– Pracę to my sami nie zawsze mamy. Wy musicie najpierw oddać paszporty i dostać profugi.
– Co to jest profugi?
– Profuga, to taki dokument zastępczy, przepustka poświadczająca, że jesteś uchodźcą.
To co nam pokazali wygląda z formy jak legitymacja uczniowska. W prawym rogu niebieska pieczęć Ministero Interno.
Wieczorem wychodzę z Bogdanem, żeby kupić coś do jedzenia. Supermercato obfitością towaru olśniewa mnie. Zapominam przeliczać ceny, wszystko wydaje się tanie przez swą obfitość i dostępność. Za sześć bułek rosetti, karton mleka, ser i piernik płacę siedem tysięcy. Po powrocie okazuje się, że Ula nie lubi pierników, co mnie szczerze zaskoczyło, bo dotychczas nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś może nie lubić pierników.
Radiomagnetofon gra już głośniej.
...Devi crederci
Ci sara’ - una storia d'amore e un mondo migliore.
Ci sara' - un azzurro piu' intenso e un cielo piu' immenso.
Ci sara' - la tua ombra al mio fianco vestita di bianco.
Ci sara' - anche un modo piu' umano per dirsi ti amo di piu'...
Młodzi szykują się do wyjścia.
Była siódma a pokój Rafała, do którego przyjechaliśmy, był ciągle zamknięty. Przez zakratowane okienko wpadają światła zmierzchu. Dochodzą odgłosy jakby sprzeczki i śpiewów. Słychać brzęk tłuczonej butelki. Patrzę za okno. Nie widać ani skrawka gołej ziemi  – szary asfalt aż do wysokiego muru, którego nie sposób byłoby przeskoczyć. 
Pukanie.
Tym razem wszedł Rafał. Jest naprawdę osłupiony. – Wy? Tutaj?
Pokój Rafała był mniej przytulny. Cztery łóżka przy ścianach, materac schowany za szafę,  ze trzy półki i stos czasopism pod oknem, a na środku kwadratowy stół z metalowymi nogami.
– To wy tu siedźcie – proponuje Rafał,  – a ja pójdę coś kupić.
– My już jedliśmy – informuje Ula.
– To dobrze. Ale kupić coś trzeba.
W czasie jego nieobecności przychodzi dwóch współlokatorów, Adam z Krakowa i Zbyszek z Lublina. Nie są zbyt nami zainteresowani, to raczej dobrze. W ogóle ludzie ci są jakby z innego wymiaru. Bogdan i Rafał też. Nowy gatunek, profuga, albo homo exul profugus, jeśli można. W międzyczasie przychodzi do Zbyszka narzeczona, Czeszka, i zaraz wychodzą.
Rafał wrócił z torbą prowiantu w jednej i z dwiema butelkami wina w drugiej ręce.
– Ula i Grzesiek przyjechali...  – cieszył się.
Zaraz też stół nakrył i zaprosił nas. 
Rafał przebywał we Włoszech od ponad roku. Czekał na lot do Montrealu w kanadyjskiej prowincji Quebec, marzyciel polarny, pragnący iść śladami Nansena i Amundsena, Shackletona i Scotta, którzy przybliżyli bieguny świata. Sam smętnie wyglądał, szukając lodu w chłodziarce.
 – Pojedziecie jutro do Latiny. Tam pójdziecie na kwesturę – decyduje.
– A jak wy się znależliście w tym hotelu? – pytam.
– Po okresie kwarantanny w obozie w Latinie każdy dostaje skierowanie do jakiegoś ośrodka, jedni tutaj, inni do innych hoteli.
Rafał informuje nas, że w Sporting Residence mieszkali sportowcy biorący udział w olimpiadzie w 1960 roku. Teraz, na wyższych piętrach hotelu, a tych nad gruntem jest dziesięć, mieszkają rodziny bezdomnych i bezrobotnych Włochów, często wyeksmitowane z własnych mieszkań za niepłacenie czynszu czy rachunków, żyjące z zasiłków socjalnych, w sumie około tysiąc osób. Na niższych piętrach mieszkają uchodźcy z demoludów, około tysiąc sto osób, z których większość stanowią Polacy. Właścicielką hotelu jest signora Laura Armellini, określana przez rezydentów mianem despotki zdolnej odłączyć światło, jeśli ktoś ośmiela się skarżyć na warunki mieszkaniowe czy jakość wyżywienia. Były donosy do władz za nadużycia, kwaterowanie ludzi w pomieszczeniach gospodarczych i piwnicach. Miasto płaci właścicielom takich hoteli dwadzieścia dwa i pół tysiąca lirów dziennie za każdego lokatora, a ONZ podobno przeznacza aż pięćdziesiąt dolarów dziennie na każdego uchodźcę.
 – To bardzo dużo pieniędzy, siedemset tysięcy lirów miesięcznie – obliczam. – Pięćset dolarów.
– Ta kohabitacja z Włochami  – kontynuuje Rafał – prowadzi niekiedy do napięć. Przedwczoraj wieczorem włoscy lokatorzy demonstrowali przed budynkiem hotelu. A wczoraj rano protestowali  przed Pałacem Senatorskim. Utrzymują, że im nie chodzi o Polaków, z którymi żyją raczej w zgodzie. Skarżyli się tylko z powodu pijackich śpiewów i krzyków do późna w nocy.
– Wiesz, Włosi piją dużo wina, ale się nie upijają – wtrąca Adam. – Podobno we włoskim kodeksie nie ma nawet paragrafu dotyczącego jazdy w stanie nietrzeźwym, bo to się raczej nie zdarza. Włosi są świetnymi kierowcami.
Ula już śpi na łóżku Rafała, Bogdan na materacu pode drzwi rzuconym, a ja leżę na łóżku nieobecnego Zbyszka, okryty jeno prześcieradłem.
Z przyciszonych głośników magnetofonu płynie ponury śpiew ...”Some are born to sweet delight, some are born to sweet delight, some are born to the endless night, end of the night, end of the night…
Mimo nieprzespanej, tej ostatniej w Polsce nocy i pełnego wrażeń dnia sen nie przychodzi. Rafał, leżący z braku innego miejsca pod stołem, napełnia ponownie kielichy. To znaczy tak by się chciało te naczynia nazwać – w rzeczywistości kubki jakieś, szklanki, a on sam pił z blaszanego.
Smakujemy wino niemal do podkurka, a taśma Doorsów jest puszczana w kółko.
Budzi mnie słońce stanowczo muskając moje powieki i policzki jasnymi, ciepłymi promieniami.  Nie spodziewałem się ujrzeć tam tyle światła. To mnie nastraja pozytywnie. I ta muzyka, bardzo dobrze znana mi piosenka, la felicita felicita...
…Senti nell'aria c'e gia
un raggio di sole piu caldo che va
come un sorriso che sa di felicita…
Jesteśmy sami, jeśli nie liczyć żądnych jadła kocurów, których rude oczy czarują przez kraty okien. Ula przygotowuje śniadanie, dla mnie piernik. Bogdan majstruje przy radiu.
– Słuchajcie! – woła. – To o nas!
Spiker obwieszcza, przez Bogdana tłumaczony, że exodus narasta. Profughi polacchi oblegają bramy obozu w Latinie, który został zamknięty kilka tygodni temu. Sytuacja pogorszyła się po zawaleniu się na początku sierpnia piętrowego budynku w centrum obozu. Zmusiło to prefekturę do znalezienia zakwaterowania dla około sześciuset poszkodowanych, spóśród dwóch tysięcy tam mieszkających. 
Pytam dlaczego zatem wszyscy radzą nam wyjazd do tej Latiny, ale Bogdan ucisza mnie, chcąc wysłuchać doniesień do końca.
– Właśnie powiedzieli, że opieki nad Polakami podjęli się ojcowie franciszkanie w znajdującym się siedemdziesiąt metrów od obozu kościele dell' Immacolata, czyli pod wezwaniem Niepokalanej. Profugi stawiają namioty na dziedzińcu, inni leżą na kartonach i kocach w kruchcie kościoła. Korzystają z jednej łazienki.
Patrzę na Ulę. Nasze oczy spotykają się na chwilę.
– Padre Giuseppe Federici zwrócił się z prośbą o pomoc dla uchodźców do Prefektury, Kwestury, Kurii i Caritasu. Tymczasem doraźnej pomocy udzielają parafianie.
Ula przygląda się stosowi czasopism. Bierze do ręki leżącą na samym czubku gazetę i kładzie ją na stole.
 – Patrzcie!
– „è impossibile continuare a vivere nella Polonia di Jaruzelski”** – czytamy podkreślone długopisem słowa.
Żeby to zdanie zrozumieć nie potrzebujemy tłumacza.
– Prawda. Nie da się żyć w tym opresyjnym państwie zaprzyjaźnionym z Koreą Kim Ir Sena – wtrąciłem.
Opuszczamy rezydencję bez bagażu, nie licząc kilku niezbędnych rzeczy, dokumentów, aparatu zenit i papierosów.
Wracamy do città del Vaticano. Tym razem wstępujemy do Bazyliki. Widzimy jak straż odsyła od wejścia turystów w szortach i zbyt skąpo ubrane turystki. Podchodzimy do Piety, chronionej przez szybę pancerną odkąd piętnaście lat wcześniej jakiś szaleniec uszkodził ją kilkudziesięcioma uderzeniami młotkiem. 
– W Poznaniu, w kościele Matki Boskiej Bolesnej, znajduje się wierna kopia Piety – informuje szeptem Bogdan.   – Użyto jej jako wzorca przy restaurowaniu.
– ...et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo. – Dochodzą nas słowa modlitwy w języku łacińskim. W kaplicy św. Sebastiana odprawiane jest nabożeństwo.
Wygląd i wystrój kaplicy – kamienna balustrada i ołtarz, malowidła i freski, świeczniki, klęczący ludzie –  wydaje się nam bardzo znajomy, zupełnie jak w kościołach w Polsce. To też dodaje otuchy. Nie jesteśmy tutaj obcy.
Przez chwilę pozostajemy w modlitewnym skupieniu. Z bazyliki idziemy na pocztę, skąd, zwyczajem turystów, wysyłamy kolorowe pocztówki. Stamtąd udajemy się na dworzec kolejowy Termini.
Do Latiny przyjechaliśmy już po czasie sjesty. Dostawszy się na teren obozu przy Viale XXIV Maggio, spotykamy Darka i kolegę zwanego Grekiem. Mieszkali oni wraz z dziesiątką innych w jednej z sal jednego z kilkunastu białych niegdyś baraków.
Radzą iść pod kościół. Bogdan idzie ze mną.
Teren między barakami pokryty był w całości namiotami. Tłum. Od stojącego po drugiej stronie alei kościoła dzieli nas tylko sto kroków. I tu tłum. Kto miał namiot rozbił się na dookolnym trawniku. Dla beznamiotowych surowy beton podziemii nowoczesnej świątyni. Umiarkowany spokój. Każą pytać o pana Marka. Czyli jest już jakiś samorząd.
Pan Marek zajmował z rodziną osobne pomieszczenie, wielkie, równe poważaniu jakim się cieszył. Przyjął mnie grzecznie. Siedząc, jadł kolację z naczynia aluminiowego, zerkając na jakieś pisma, to znów spoglądając wymownie na żonę, która mnie wpuściwszy, do niemowlęcia powróciła. I to żona właśnie wyrzekła słowa o wielkim znaczeniu.
– Nowych już nie przyjmują. Wczoraj wieczorem zamknięto listę.
– Zamknięto?! – upewniam się.  – Przez samorząd?
– Przez jaki samorząd?! – reaguje mąż.  – Tu już nie ma miej–sca! – woła sylabami przejmująco.  – Ludzie śpią na gołej...
– Widziałem – przerywam grzecznie.   – Ale ja nie szukam noclegu.
Niemowlę, świeżo przewinięte, gaworzy.
– Zapisz się do stołówki – słyszę łagodny głos matki.
Patrzę pytająco.
– Trzyma to Dzidek – mówi już spokojniejszym głosem pan Marek.  – Znajdziesz go jutro przy wydawaniu śniadania.
Mam jeszcze wiele pytań, ale wychodzę, bo już niczego więcej od nich chyba bym się nie dowiedział.
Idę amfiladą ponurych, niewykończonych sal w podziemiach kościoła. Nie wiem jak mam przepraszać tych leżących, nad którymi przechodzę, nie mogąc ich ominąć. Nikt nie protestuje, niejeden uśmiecha się z zakłopotaniem.
Na zewnątrz cudowny chłód, pośród którego brzmienie dysput w namiotach; na trawie, na dziedzińcu, na schodach, barierkach i poręczach, w krzakach, na ławkach – wszędzie gdzie nie spojrzeć – profugi. Nie wyglądali na zrozpaczonych lub zagubionych bynajmniej. Stąd i owąd dały się słyszeć przyjacielsko brzmiące słowa, poklepywania poufałe, a i plusk nalewanego płynu z wielkich gąsiorów.
– Vino da tavola – odpowiada moimi oczom Bogdan.  – Trzy tysiące lirów za taki trzylitrowy gąsior. Tańsze niż woda mineralna.
Bogdan proponuje przechadzkę ulicami Latiny, miasta zbudowanego na rozkaz duce, którego legie wsławiły się w Abisynii. W mężu onym wzbudziły się duch i męstwo Rzymian pochodzących od Eneasza, syna Priamowego, którego gród potężny przez szereg lat stawiał opór walecznym Achajom.
Spacerując zjedliśmy gelati, łyknęliśmy źródlanej wody akweduktami z gór sprowadzanej. W barze Caffetteria Cifra wypijamy po filiżaneczce espresso.
– Nie mała nawet, a maleńka czarna – stwierdzam.
– Jest bardzo mocna, pomaga przetrwać te upały.
– Bardzo dobrze smakuje, taka ... gęsta, sama esencja.
Z wystaw uśmiechają się okryte futrami manekiny, z innych błyszczy biżuteria. Młodzież dosiadająca motorowerów dokonuje popisów zręczności. Kto potrafi pomknąć na jednym kole bez trzymanki? Bogdan zauważa, że, choć bladszy, fizjonomią i fryzurą podobny jestem do owych młodzieńców, w ogrodach serenady śpiewających i pluskających się w fontannach.
W obozie płowi profughi, niczym dawni barbari, odpoczywają po bataliach i udrękach upalnego dnia, posilając się mięsiwem z konserw i winem da tavola. Ich kobiety kołyszą do snu w namiotach dziatwę, gdy starsze dzieci rozpierzchły się pośród kwitnących oleandrów, magnolii i palm. Młodzież przechadza się alejami, jakby wróżąc z gwiazd, które obficie rozprysły się w nieskończoności Universum.
Wchodzimy do izby. Na stole śmiało rozpłatane głowy arbuzów. Najadam się do syta orzeźwiającym miąższem. To łupy tych, którzy wrócili właśnie z pola. Mimo zmęczenia całodziennym zmaganiem ich opalone twarze promieniują zadowoleniem:  zarobili po piętnaście tysięcy.
– A melonów można wziąć ile uniesiesz!
Darek pochłonięty był walką z karaluchami, mnożącymi się w czarnej komodzie. Palił je ogniem zapalniczki.
Nadszedł czas spoczynku. Dla nas przygotowano zawczasu namiot. Sen przyszedł szybko.
Rano zastajemy w izbie tylko Bogdana, który, żeby nam towarzyszyć, zrezygnował tego dnia z pracy na myjce samochodów. Nic nie zjadłszy, idę pod kościół. Robi się tam coraz tłumniej. Ostatni z przybyłych to grupa około trzydziestu osób, którzy, jak twierdzą, zostali odesłani spod polskiego kościoła Św. Stanisława, Biskupa i Męczennika, przy via delle Botteghe Oscure w Rzymie. Ktoś dzieli się ciekawostką, że to właśnie tam, obok kościoła, w bocznej uliczce od Botteghe Oscure, znaleziono w bagażniku samochodu podziurawione kulami ciało zamordowanego przez Czerwone Brygady premiera Aldo Moro. Minęło już dziewięć lat od tamtych pamiętnych wydarzeń, ale policja nadal trzymała tam, na via Caetani, honorową straż.
Przy wejściu do, jak myślę, plebanii , czy biur kościelnych, obok schodów, znajduję długą kolejkę stojącą do stolika, za którym władał Dzidek, gładząc swoją czarną, spiczastą bródkę.
Przysłuchuję się rozmowom w kolejce. U jakiegoś dziecka stwierdzono bardzo wysoką gorączkę. Ksiądz sprowadził lekarza, który stwierdził, że to z powodu udaru słonecznego. Pewną kobietę będącą w ósmym miesiącu ciąży skierowano na badania do ginekologa. Każdy ma swoją historię do opowiedzenia. Mimo niewygód nikt się jednak nie skarży. Wszyscy zgodnie twierdzą, że sam fakt bezpiecznego wyjazdu z Polski i znalezienia się tutaj jest sukcesem. I jedno jest pewne – nikt nie chce wracać.
Po kilkunastu minutach staję przed Dzidkiem.
– Cześć, przysłał mnie tu Marek – oznajmiam opierając ręce na blacie. – Prosił, żebyś wpisał mnie na listę.
– Ile osób?
– Dwie.
– Paszporty!
Przy sobie miałem tylko swój.  
– Wpisz nas teraz, a ten drugi zaraz doniosę.
Jestem wręcz wyśmiany. Porządek musi być. Biegnę po paszport Uli i zaraz jestem z powrotem.
Posiadanie paszportu nie jest warunkiem wystarczającym do zaistnienia na liście. Dzidek sprawdza, czy znam własną oraz mojej narzeczonej datę i miejsce urodzenia.
Po tym teście Dzidek wpisuje nas na listę i wręcza mi dwa kupony, za które otrzymuję dwa plastikowe kubki mleka i kilka bułeczek z dżemem.
Wróciwszy do obozu zastałem towarzystwo na kocach leżące przed namiotem. Był już Rafał. 
– Najważniejsze – nauczał – to być na jakiejś liście. A wy już jesteście.
Siedzieliśmy tak do pory obiadowej. Bogdan i Rafał poszli do kuchni obozowej, a ja do kościelnej. W kolejce pewien osobnik o niesymetrycznym układzie ust i spojrzeniu patrzącym nie na mnie tylko gdzieś w bok usiłował wszcząć konwersację ze mną zadając mi dość wścibskie pytania.
Dowiedziałem się, że na naszej kuchennej liście są podobno trzysta osiemdziesiąt cztery nazwiska. Faktem jest też, że pod kościołem krąży kilka niezależnych, alternatywnych list z pretensjami bycia tymi najoficjalniejszymi. Jakieś podobno nie budzące wątpliwości autorytety polityczne lub naukowe podjęły się trudu ich redagowania, przy pomocy i poparciu pomniejszych działaczy. Niemniej i nabór do tych legii był już zamknięty i na nic nie zdały się żadne prośby i próby, by zafigurować. Nawet też nie próbowałem rozmawiać z owymi mężami. Wziąłem należne mi jadło, podane na jednorazowych talerzach, tak giętkich i wątłych, że połowa z tych jarzyn i zup wsiąkła w piasek nim dotarłem do namiotu.
Po obiedzie idziemy na miasto. Pijemy wodę z fontann, tryskającą z paszcz kamiennych, mitologicznych bestii. Jemy owoce, lody. W parku siadamy w cieniu ogromnych magnolii i oleandrów. Powiało optymizmem.
– Ula i Grzesiek przyjechali...  – słychać jakby w powiewie wiatru i szeleście liści palmowych.
– Gdy już was stąd zabiorą, a na to wygląda, zarejestrujcie się w jednej z organizacji emigracyjnych – naucza Rafał.  – Jest ich pięć. Wiem, że do niektórych już też nie zapisują, ale spróbować musicie. Ja już niezadługo wyjadę do Quebecu, to ostatecznie dostaniesz pracę po mnie.
Rafał, historyk i znawca sztuki, miłośnik wspinaczek górskich i podróży polarnych, szybownik, pracował ówcześnie w wytwórni napojów orzeźwiających, gdzie przez dwanaście godzin dziennie rześko zdejmował z taśmy na paletę kartony butelek.
– A ty do jakiej organizacji należysz? – pytam.
– PAIRC, czyli Polish American Immigration and Relief Committee***.  Biuro jest w Rzymie, przy Viale Parioli, pół godziny pieszo od Piazzale Flaminio. Prowadzą je państwo Witold i Elżbieta Zahorscy.
Zapisuję nazwę organizacji i adres w notesie. Rafał podarował mi swoją komunikacyjną mapę Rzymu, z alfabetycznym spisem ulic.
Do obozu wracamy przed kolacją. Rafał postanawia towarzyszyć mi pod kościół.
– Zapisują na nową listę – mówi łeb kolejki.
– Nową? – pytam.
– Nową. Wszystkie poprzednie już nieważne.
Ach! Przecież przeczuwałem... Nie ma już list wczorajszych i przedwczorajszych, tych list najostatniejszych, na które już nawet sam pan Marek nie miał władzy lub odwagi wpisać.
Okazuję urzędnikom włoskim paszporty.
– Przyszliśmy w samą porę – skonkludował Rafał.
O zmierzchu odprowadzam go na przystanek. Musi wracać do Rzymu.
Idę z powrotem pod kościół. Urzędników już nie ma. A nowi profugi wciąż przybywają. Dla nich to już raczej nie będzie tutaj żadnej listy. Nawet do kuchni.
Mijam zaparkowaną na dziedzińcu dużą limuzynę z czeską rejestracją i wbiegam po schodach by stanąć przy tablicach ogłoszeniowych wiszących przy wejściu do kościoła. Po chwili staje obok mnie brodaty mężczyzna w średnim wieku. Trzyma w jednej dłoni gazetę.
– Czy mógłby mi pan odsprzedać papierosa? – pyta.
– Chętnie poczęstuję.
Wyciągam z kieszonki koszuli paczkę wiarusów. 
– Jeszcze krajowe – mówię częstując.
Twarz mężczyzny drgnęła szybkim grymasem, jakby uśmiechem i na ułamek sekundy nasze oczy się zetknęły.
Ludzi na dziedzińcu przybywa. Za chwilę mogą wywiesić listy z nazwiskami. Już są! Te najbardziej aktualne i oficjalne, z pieczątkami. Każda lista posiada numer i napis PULLMAN obok numeru.
– To autobus? – pytam siebie.
– Tak – potwierdza ten, którego poczęstowałem papierosem. – Jutro o ósmej trzydzieści wyjazd.
 – Czy jest coś na ten temat w prasie? ­– pytam wskazując na gazetę.
 – Piszą, że sytuacja jest alarmująca. Skończyły się pieniądze w budżecie na pomoc dla uchodźców, już 30 czerwca. Dwadzieścia dziewięć miliardów lirów – odpowiada. – Brakuje im pomysłów jak rozwiązać ten problem.
 – Jeśli jeden uchodźca kosztuje ich siedemset tysięcy lirów miesięcznie – liczę w pamięci – czyli osiem milionów rocznie, to ... wystarczy to na pomoc dla zaledwie trzech, czterech tysięcy ludzi.
– A dotychczas zarejestrowano dziewięć tysięcy – mówi i mocno zaciąga się. – Nikt tego nie potwierdził, ale włoskie ministero degli Interni miało opracować plan deportacji. Na razie szuka się tylko sposobu na powstrzymanie fali. Spowodowało to protesty niektórych partii politycznych. Opowiedziały się one za zniesieniem ograniczeń dla uchodźców i umożliwieniem im pobytu we Włoszech. 
– Czyli jeszcze mogą nas rano zawieźć z powrotem na lotnisko?
– Trudno powiedzieć – odrzekł wzruszając ramionami. – Tutaj piszą, że nie można wykluczyć, iż zmuszeni siłą do powrotu uchodźcy polscy mogliby zostać poddani represjom przez rząd polski za próbę ucieczki z kraju. Deputowany Rutelli, w imieniu grupy federalistów europejskich, złożył nawet wotum nieufności wobec ministra spraw wewnętrznych Fanfaniego.  Do dymisji miałoby formalnie dojść z chwilą rozpoczęcia deportacji uchodźców do Polski.
– Czy pan wie gdzie jedziemy jutro? – pytam.
Tego nikt dokładnie jeszcze nie wie, nawet tłumacze, których było aż troje.
Dało to asumpt do kolejnych spekulacji. Zrodziła się wieść i jak Boreasz zmroziła nas wszystkich, że na lotnisko.
– Na pewno nas deportują – twierdzą pesymiści.
– To niemożliwe! – oponują optymiści.  – Choćby z tego prostego powodu, że zamknęli listę. Gdyby mieli zamiar nas deportować, spisaliby wszystkich.
Logika tego rozumowania zwycięża. Spokojny wracam do namiotu, gdzie czeka na mnie narzeczona.
Pod kościół idziemy przed ósmą. Siadamy na stopniach. Wchodzimy zaraz na chwilę do wewnątrz, gdzie nieliczni modlą się. Wracamy na dziedziniec. Dowiadujemy się, że w nocy ktoś zerwał z drzwi świątyni listy z nazwiskami. Przypomina mi się niesymetryczny nagabywacz spod kuchni.
Tymczasem – zbiórka pieniędzy na upominek dla proboszcza.
O dziewiątej przyjeżdżają niebieskie pullmany, kolejno, podług ich liczby.
Odczytywane są nazwiska przez megafon, pullmany się powoli wypełniają. Profugi posiadający samochody, załadowane całym dobytkiem, proszeni są o przyłączenie się do kolumny pullmanów.
Jedziemy obserwowani przez gawiedź latyńską, ofiarnych parafian, fotografowani, nakręcani i komentowani przez przedstawicieli mediów.
Miejsce należne przewodnikowi wycieczki zajmuje, jak przypuszczam, przedstawicielka Czerwonego Krzyża.
Wertując słownik i rozmówki staramy się nauczyć najprzydatniejszych w naszej nowej sytuacji słówek i zwrotów włoskich. Siamo insieme, fidanzati.
Siedzący po lewej stronie, ostrzyżony na jeża, osiłkowaty mężczyzna z wielkim zachwytem podziwia pędzące na autostradzie samochody, komentując je podłóg ich marek.
– A! Rzuuum! Paaa! Widziałeś go! Ferrari!
A obok entuzjasty samochodowego, czupryna jakaś płowa, pachnąca winem, dopinguje go żwawo.   – Uuuu, a ten merc...! – Poznaję Zdzisława, znajomego z samolotu.
Wycieczka trwała długo. Eskortująca nas policja kilka razy zgubiła drogę. Tracimy z oczu inne autokary z naszej karawany. Kierowcy komunikują się przy pomocy krótkofalówek. Wpadamy do jakiegoś starożytnego miasteczka, o uliczkach bardzo wąskich, stosownych dla komunikacji przy użyciu zwierząt pociągowych a nie nowoczesnych pullmanów. A nasz utknął na zakręcie; ani do przodu, ani do tyłu. Ocieramy się o kamienne ściany kamieniczek, aż w końcu, centymetr po centymetrze, kierowcy udaje się wydostać z pułapki.
 Jedziemy krętą jak w bajce drogą – dokładnie taką jaką pamiętamy z podręczników do historii i albumów malarstwa. Gaje oliwne, winnice, tu i ówdzie białe woły na polach i objuczone muły. W dali, na wzgórzach dotykają nieboskłonu wieże mijanych miasteczek, jak te w Montemassi, uwiecznione na sienieńskim fresku Szymona Martiniego, ufundowanym na cześć kondotiera Guidoriccio da Fogliano.
Guidoriccio da Fogliano all'assedio di Montemassi
Machają do nas przyjaźnie wieśniacy z oliwnych gajów i winnic, przygotowujący się do zbiorów.
– Będzie praca! – wnioskują jacyś siedzący dalej za nami profugi.
– No, jeszcze ze dwa tygodnie – przewiduje pan, który zapewne zna się na winobraniu.
Jeden z tłumaczy, siedzący tuż przed nami, zajęty jest czytaniem gazety. Widzę, że pokazuje coś towarzyszącej mu kobiecie.
 – Przepraszam, czy piszą coś o nas? – pytam.
 – Taaak, właśnie czytam... Z tysięcy aplikacji o azyl polityczny złożonych w prefekturze w Latinie, specjalna komisja do spraw uchodźców przejrzała trzydzieści przypadków. Stwierdzono, że żaden nie kwalifikuje się do przyznania statusu uchodźcy politycznego.
 – Ciekawe...
 – To znaczy, można przypuszczać, że Włosi zdają sobie sprawę z sytuacji politycznej w Polsce, nikt tego nie nazwie demokracją, ale ... azyl polityczny przewiduje pomoc tylko dla bezpośrednio prześladowanych.
 – A dla tych pośrednio nie? – śmiejemy się.
 – Od dawna pan we Włoszech? – pyta.
– To nasz czwarty dzień tutaj. Nikt nas jeszcze nie pytał o poglądy polityczne.
– Wie pan, cyrki z tymi aplikacjami o azyl. Ludzie wypisują niesamowite historie, jakoby byli torturowani, wyrzucani z pracy za działalność w Solidarności.
– Dlaczego niesamowite? – dziwię się. – Tak było. Może nie wszyscy byli torturowani, ale ... sam byłem aresztowany za spacer w czasie dziennika telewizyjnego. Tak naprawdę to my wszyscy jesteśmy uchodźcami politycznymi.
– Jeśli przyjąć, że Polacy sobie tego ustroju sami nie wybrali, tylko został nam narzucony, to... – zgodził się.
– Jaka to gazeta?
– La Republica*.
– Nie wydaje się, że jedziemy na lotnisko, trasa trochę inna? – zauważam, chcąc dowiedzieć się więcej.
Młody tłumacz się roześmiał.
– Wracając do tego, co pan czytał... Co się dzieje w przypadku odmówienia azylu?
Spojrzał w gazetę .
– Prefektura w Latinie wydała nieoficjalne oświadczenie, że przyznawane będą wizy pobytowe do czasu, aż uchodźcy uzyskają zgodę na emigrację do wybranego przez siebie kraju. Ci z azylem będą szybciej wyjeżdżać.
Podniósł głowę znad gazety.
– Większość decyduje się na emigrację do USA,  Kanady lub Australii – sprecyzował. – Nieliczni do Nowej Zelandii i RPA. Wielu wyjeżdża na niemieckie pochodzenie do RFN.
– Jest to przyczyną wielkiego smutku Ojca Świętetgo – informuje nas tłumacz czytając dalej.   – Rzecznik Watykanu oświadczył, że należy powstrzymać emigrację z Polski. A wczoraj, w swej letniej rezydencji w Castel Gandolfo nieopodal Rzymu, w krótkim oświadczeniu Jan Paweł II stwierdził – „To niezmiernie smutna sprawa.” – „Również dlatego, iż jak wiem, wielu z nich posiada wyższe wykształcenie” – dodał. Zapytany o opinię co do ewentualności wysłania ich z powrotem do Polski odrzekł – „O ile tego sami by chcieli.” Smutek papieża potęgowany jest faktem, że jest to ucieczka z Polski specjalistów i pracowników wykwalifikowanych.
Poczułem, jak Ula przytula się do mojego ramienia.   – Biedny... – szepnęła.
Szczególnie dla Uli ta emigracja była niezwykle trudnym wyborem – rezygnowała z bardzo dobrze zapowiadającej się kariery naukowej w neuropsychologii. Czułem, że ciągle dopuszczała możliwość powrotu.
– Tak, to nie jest droga na lotnisko – zgodziła się z moim wcześniejszym spostrzeżeniem.
Tłumacz znów zagłębił się w gazecie. – Te akty solidarności z Polakami wpłynęły na decyzje rządu włoskiego. Tu piszą o naszej grupie – podjęto decyzję o przyznaniu zakwaterowania dla około pięciuset Polaków pozostających pod opieką proboszcza z Latiny. Czterysta osób zostanie przesiedlonych do centrum Protezione Civile w Castelnuovo di Porto koło Rzymu. Innym il ministero degli Interni zapewni kuchnie polowe, racje żywnościowe i łóżka polowe, koce, pościel  – dzięki interwencji ministro della Difesa, czyli ministra obrony Valerio Zanone. Napływ uchodźców pozostaje poza kontrolą, ocenia się, że ich ilość wzrasta w tempie stu osób dziennie. 
Przypomniało mi się co wcześniej usłyszałem od Rafała o protestach ubogich Włochów przed Pałacem Senatorskim i zaczynam się czuć jakbym dokładał do ich mizerii... Ale Rzym był celem najazdów głodnych hord barbarzyńskich co najmniej od czasów Marka Aureliusza. A my przecież też jesteśmy ofiarami najazdów hord – germańskich i sowieckich. Włosi na pewno to wiedzą i dlatego tak nas rozumieją, pocieszałem się w myślach. Zresztą, sami też są temu częściowo współodpowiedzialni – przecież byli sojusznikami Niemców, gdy ci najechali na Polskę.
– Zdaniem ambasadora polskiego my jednak jesteśmy emigrantami, a nie uchodźcami – przerywa moje zamyślenie studiujący dalej gazetę tłumacz. – „Dlaczego wszystkich innych cudzoziemców określa się mianem ‘emigranci’ lub ‘imigranci’, a moi rodacy nazywani są uchodźcami?” – oświadczył protestując przeciwko używaniu terminu profughi pod adresem napływających w alarmującym tempie Polaków. Ambasciatore Józef Wiejacz zwołał wczoraj w siedzibie ambasady konferencję prasową, by ogłosić pewne zmiany w procedurach wydawania paszportów. „Wielu przyjeżdża do Włoch,” – wyłaśniał Wiejacz wspólnie z konsulem Zbigniewem Orewczukiem, „ponieważ tutaj jest łatwiej uzyskać wizę do Stanów Zjednoczonych czy Kanady. Ci, którzy pozostają we Włoszech by czekać na wizy”,   – wskazywali,   – „to niewielka część osiemdziesięciu tysięcy Polaków, którzy co roku odwiedzają Włochy. Według najnowszych danych to około dziewięć tysięcy osób. Ale każdy umysł, każda para rąk są przydatne w Polsce. U nas,” – podkreślił ambasador,   – „bezrobocie nie istnieje. Ale prawdą jest również to, że dla młodych ludzi życie nie jest proste ze względu na niski poziom płac. To wpływa na ich decyzję, by szukać szczęścia gdzie indziej.”
– „Nowa polityka emigracyjna rządu” – kontynuował tłumacz,   – „której przepisy weszły w życie pierwszego  lipca, zakłada, że wszyscy obywatele polscy posiadający paszporty konsularne mogą wjeżdżać i wyjeżdżać z Polski w dowolnym czasie. Polskie konsulaty mogą przedłużać ważność paszportów do dziesięciu lat. Kto zdecyduje się wrócić do kraju po tym okresie nie będzie poddany żadnym sankcjom z tego tytułu. Ułatwi to process łączenia rodzin, zgodnie z duchem Aktu Końcowego z Helsinek. Będą ułatwienia w wydawaniu paszportów na wyjazdy za granicę, a także dla tych pozostających za granicą, by umożliwić im powrót do kraju. Jesteśmy w Polsce na drugim etapie reformy gospodarczej” – „konkludował ambasador,   – „i te wszystkie środki są częścią procesu demokratyzacji zachodzącego w naszym kraju.”
– Interesujące, żyjąc w Polsce nie słyszałem nic o tych reformach – rzekłem, starając się  przypomnieć sobie jakieś dzienniki telewizyjne czy komunikaty radiowe na ten temat.   – Ale to czyni zrozumiałym fakt, że nagle bez problemów otworzyli granice. Myślę jednak, że bardziej chodziło im o pozbycie się malkontentów, oni za wszelką cenę chcą uniknąć powrotu Solidarności.
– Wielu przekracza też granicę w Trieście, ale i tam ich przyjmują... – dodaje tłumacz składając gazetę.
Coś zwraca uwagę z tyłu, niektórzy podnoszą się z siedzeń. To policjanci na motocyklach, którzy mieli eskortować naszą kolumnę w końcu nas odnaleźli. Do celu docieramy już bez przeszkód.
Oczom naszym ukazały się białe pawilony ustawione na rozległym, otoczonym drucianym ogrodzeniem terenie. Wjeżdżamy pod podniesionym szlabanem przez bramę, pilnowaną przez wigilów, którzy, jak czytamy w informatorze turystycznym, zostali powołani do strzeżenia bezpieczeństwa Rzymu jeszcze przez generała Jana Henryka Dąbrowskiego.
Pullmany parkują przed tym pawilonem najbardziej w głębi. Wchodzimy z bagażem do dużego hallu czy, jak ktoś woli,  foyer, o białych i szklanych ścianach. Nieliczni siadają na czerwonych fotelach i otomanach. Wielu gromadzi się przy recepcji, do której, jakby instynktownie, ustawia się szybko wydłużająca się kolejka.
W centrum uwagi znajdują się tłumacze. Wiadomo już, że tutaj zamieszkamy. Pokoje są jedno-, dwu-, trzy- i czterosobowe. Przypomina mi się rada Rafała, żebyśmy nie pozwolili aby nas rozdzielono.   – „Nie jesteście małżeństwem, więc mogą was ulokować w osobnych kwaterach. Jeśli pokoje są wieloosobowe, dobierzcie sobie inne pary i z nimi zamieszkajcie."
Dobieranie długo trwało, bo każdy ostrożny był i jeden na drugiego podejrzliwie zerkał, pytał, starając się nawzajem wybadać gusta i zainteresowania, temperament, a także wierzenia.
Dogadaliśmy się z trzema innymi parami i kolejno odstawaliśmy swój czas w kolejce, z której wystawały ręce, do której wskakiwały i wyskakiwały dzieci.
Wydawano klucze i pościel.
Gdy była moja kolej stania, przybyła ekipa z kamerami i dziennikarze. Pstrykanie, filmowanie, zadawanie pytań. Tutaj znów zatrudnienie znajdują tłumacze.
Właśnie dowiedzieliśmy się, że pary narzeczeńskie mogą mieszkać razem, czyli ja fidanzato z moją fidanzatą, ale już nie ma wolnych dwójek. Godzimy się więc mieszkać po dwie pary do czasu, gdy uda się uzyskać samodzielne locum.
Dostajemy klucze z numerem 34 i cztery komplety pościeli, i ruszamy na piętro. Mój kolega po funkcji, niski łysawy fidanzato, niezmiernie poważny pan, przyspiesza kroku, biegnie już za naszym przewodnikiem, wpada do pokoju i zajmuje dwa łóżka przy oknach. Pokój jest duży, jasny, plastikiem pachnący, zaopatrzony w kaloryfer, nie, raczej urządzenie do klimatyzacji. Łóżka stoją jakby w kabinach, oddzielone ściankami koloru słomkowego. Takiegoż koloru są meble, nowe, nieporysowane jeszcze. Łazienka, kompletnie wyłożona bialymi ceramicznymi płytkami, zaopatrzona jest w dwie umywalki, prysznic, a w ubikacji obok muszli - bidety.
Dostaje mi się za ten brak przezorności od mojej fidanzaty, która uważa, że powinienem był wywalczyć łóżka przy oknach. Prysznic bierzemy pierwsi.
Zdobywca miejsc, czyli kabin lepszych, chodzi i duma nad workiem puszeczek i słoiczków.
Odświeżeni schodzimy na dół do oszklonej dużej jadalni, z wyjściami na patio kwitnące oleandrami. Kolejka z tacami posuwa się sprawnie. Żołnierze nakładają nam swą żołnierską pastę, kostki mięsa wołowego z jarzynami, podają kubek stalowy, do którego proponują wino białe lub czerwone. Niektórzy profugi wypijają od razu, każąc sobie nalewać, raz białe, raz czerwone. Zdzisław, widzę, gdy się dowiedział, przybiega z powrotem po dolewkę. W czasie posiłku oznajmiono nam, że o szesnastej będzie zebranie.
Jest czas na krótką sjestę. Nasz poważny współlokator znów duma pochylając się nad workiem. Chodzi, szuka, jakby skrytki.
– Czy wy będziecie korzystać z tych picuarów? – pyta nagle doznawszy olśnienia.
– Z pisuarów – poprawia jego fidanzata, jakby lekko zawstydzona.
– Nie ma tu lodówki, a ja mam kawior – oznajmia wskazując na worek.   – Szkoda, żeby się zepsuł. Jest warty dużo pieniędzy.
Patrzy nam mnie jakby oczekiwał zrozumienia i zgody.
– To znaczy... co masz na myśli? – pytam ostrożnie.
– W picu-, w pisuarze bym trzymał pod bieżącą wodą, dopóki kupca nie znajdę.
– Ach tak, rzeczywiście – zgadzam się – szkoda by było... Taki luksusowy towar...
– Sprzedałem ciężarówkę na ten wyjazd i za resztę znajomi doradzili mi kupić kawior. Tutaj jedzą w restauracjach.
Kolega pozwala mi obejrzeć wartościowe pojemniczki z etykietkami wypisanymi cyrylicą.
– Nie widzę nigdzie daty upływu ważności – stwierdzam.   – Nie ma rady, musisz to zabezpieczyć.
Koledze ulżyło. Idzie z workiem do ubikacji i ostrożnie układa zawartość w bidecie. Opowiada przy tym, że był plantatorem w okolicach Zamościa. Miał umowę z przetwórnią warzyw na uprawę kapusty. Ale w zeszłym roku przetwórnia niestety nie wywiązała się z umowy. Jedyny pożytek z tego mieli lokalni myśliwi, gdyż niezebrana z pola kapusta na pewno przyczyniła się do wzrostu populacji zajęcy.
Pora udać się na zebranie. Opuściwszy pokój błądzimy parę chwil nim odnajdziemy schody prowadzące do foyer. Ktoś macha do nas gestem ponaglenia. To Dzidek, były dawca kuponów i strażnik listy kuchennej z Latiny.
– Ależ proszę się pospieszyć – woła – do auli, do auli, prosimy, szybciej!
I owszem, korzystamy z zaproszenia. Wchodzimy do dużego, znajdującego się w sąsiednim pawilonie nowoczesnego audytorium, jakby sali wykładowej lub teatralnej. Foteli jest więcej niż zebranych. Ktoś w liczeniu bieglejszy szacuje na siedemset osób.  – Z grubsza siedemset, tak, siedemset albo osiemset – precyzuje.
– A gdzie tam – nie zgadza się inny, kto wydaje się być lepiej poinformowany.   – Pod kościołem było osiemset czy dziewięćset. Z tego pierwszą połowę wzięli do Capui, to nas tu jest około czterysta osób.
To ostatnie oszacowanie liczby profug zgromadzonych w audytorium zbliżone jest do tego, które znamy z artykułu w Republice. Ta pani w średnim wieku, matka dwojga dzieci, należy do osób wszędzie towarzyszących naszemu młodemu tłumaczowi.
Tymczasem na scenie pojawili się tłumacze w otoczeniu znanych nam działaczy i kilku dżentelmenów w mundurach. Zaczęła się oficjalna część zebrania. Ciepło powitał nas najpierw sam pan generał. Zaskoczył nas dobrą znajomością historii Polski, wskazał na podobieństwa cywilizacyjne naszych narodów, łaczące nas więzy, przypomniał, że podobnie jak w polskim hymnie są odniesienia do Włoch, tak i we włoskim są odniesienia do Polski. Sławił też czyny wojsk 2 Korpusu Polskiego wyzwalającego Włochy spod faszyzmu, szczególnie wsławionego zdobyciem Monte Cassino i wyzwoleniem Aknony i Bolonii. Dodał, że ma zaszczyt osobiście znać wielu naszych bohaterów.
Tłumacze gorliwie tłumaczyli wzajemnie się poprawiając i uzupełniając. Mowa, przerywana często oklaskami, trwała dobre piętnaście minut. Wreszcie, w imieniu rządu włoskiego, generał złożył nam życzenia osiągnięcia zamierzonych celów.
Biliśmy burzliwe brawa. Ale oto ktoś stojący z boku, dotychczas oparty o ścianę, jął wszystkich uciszać. Był to pan, którego w Latinie poczęstowałem papierosem.
Gdy sala ucichła, uznał on za stosowne w imieniu nas wszystkich wyrazić z serca płynące głębokie podziękowanie panu generałowi za takie przyjęcie. Odwdzięczył się równie ciepłymi słowami pod adresem narodu włoskiego, kraju, w którego słynnych uniwersytetach kształciły się przez stulecia nasze elity. Przypomniał ochotników włoskich z Francesco Nullo na czele biorących udział w powstaniu styczniowym, a szczególnie pułkownika Stanislao Bechi, który oddał swe życie w walce o wolność Polski.
– I zobowiązujemy się   – kontynuował – dopełnić zaleceń niezbędnej dyscypliny, abyśmy okazali się godni okazanej nam gościny.
Wtedy wstał pan generał i powiedział, że ma do nas zaufanie i wierzy, że będzie tak, jak jego przedmówca w naszym imieniu przyrzekł.
– I żeby ułatwić współpracę proponuję, abyście wybrali spośród siebie trzyosobową komisję z przewodniczącym i dwoma zastępcami do kontaktów z władzami.
– Zdążyliśmy się już poznać podczas naszej bytności na probostwie w Latinie – mówiła tłumaczka.   – Wiemy, kto najbardziej się udzielał, pomagając innym.
Podczas mowy tłumaczki pojawił się w jej otoczeniu, zbilżając się zwolna, Dzidek. Zbliżyło się też paru innych panów, jeden władający biegle angielskim blondyn w okularach, i inny, brodaty blondyn w średnim wieku, wyglądem przypominający wykładowcę filozofii. Dreptało wokół nich parunastu innych, starających się wyjść z cienia i być zauważonymi.
Ludzie się zastanawiają, padają jakieś niewyraźnie z powodu gwaru brzmiące imiona, nazwiska.
– Czy mamy już kandydata na przewodniczącego? – pyta tłumaczka zwracając się do widowni.
– Ten pan, który tak ładnie za nas dziękował! – wołam.
– Kto?
– Ten pan, co dziękował – podchwytują inni, niektórzy używając dłoni złożonych w trąbkę.   – Tamten pan z brodą, pod ścianą!
Sala jest jednomyślna. Wybrany przez aklamację kandydat odrywa się od  ściany i schodzi bez ociągania czy fałszywej skromości na dół, pewnym krokiem, pełen pomysłów organizacyjnych. Idzie pośród braw, aby odebrać nominację od generała.
Otacza go od razu grono kandydatów na zastępców, wolontariuszy chętnych służyć radą. I my zeszliśmy, ja i moja fidanzata, pogratulować zwycięzcy i zasięgnąć języka.
Przewodniczący, okazuje się, przybył do Włoch prosto z Kuwejtu, gdzie przebywał na kilkuletnim kontrakcie pracując jako construction engineer w firmie budowlanej czy drogowej. Po zakończeniu kontraktu udał się stamtąd na urlop do Włoch, gdzie spotkał się z żoną i dwoma nastoletnimi córkami. W kraju nie był od dłuższego czasu. Przypomniałem sobie moment, gdy częstowałem go wiarusem.
Stojący obok mnie brodaty intelektualista, jakby nadal starając się o funkcję w komisji, wtrąca do dość luźnej, towarzyskiej rozmowy propozycję, aby na najbliższym posiedzeniu komisji opracować regulamin.
– Byliśmy świadkami wielu nagannych zachowań naszych rodaków i na pewno towarzysze zgodzą się, że ten postulat jest jak najbardziej na miejscu.
Na te słowa spojrzeliśmy jedni na drugich i wtedy intelektualista zreflektował się jakim to epitetem nas zaadresował.
­– Panowie,   – usprawiedliwiał się chrząkając.   – Pracowałem w redakcji Trybuny Ludu, stąd te nawyki językowe.
Zaśmialiśmy się z ulgą, że jednak miał odwagę to wyjawić.
Wychodzimy z sali bez żadnych ustaleń. Wiadomo, że generał i przedstawiciele ministerstwa spraw wewnętrznych zechcą wktótce spotkać się z komisją. A teraz czas na relaks i odpoczynek.
Słońce z wolna opada za pokryte gajami oliwnymi i winnicami wzgórza. Za siatką okalającą nasz ośrodek jacyś ludzie, do nas podobni z wyglądu, stawiają namioty. Jest ich wielu, coraz więcej. Wciąż nadjeżdżają kolejne samochody, przyczepy kempingowe. – Halo! – wołają dostrzegłszy nas.

 

_____________________________________________
Pisząc powyższą notkę korzystałem z następujących artykułów dostępnych w archiwum quotidiano.repubblica.it:
*  Stefano Constantini,"' PER QUEI PROFUGHI NON CI SONO PIU' SOLDI' ," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 12 VIII 1987, web, 17 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/12/per-quei-profughi-non-ci-sono.html>
 
"LATINA 300 PROFUGHI DORMONO FUORI DAL CAMPO," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 11 VIII 1987, web, 15 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/11/latina-300-profughi-dormono-fuori-dal-campo.html>
 
Stefano Constantini i Toni Vinsentini,"IL VATICANO: 'TROPPI VISTI AI POLACCHI' ," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 19 VIII 1987, web, 17 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/19/il-vaticano-troppi-visti-ai-polacchi.html>
 
Stefano Constantini,"POLACCHI, PORTA CHIUSA," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 20 VIII 1987, web, 17 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/20/polacchi-porta-chiusa.html>
 
"SESSANTA POLACCHI RESPINTI ALL' AEROPORTO DI FIUMICINO ," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 21 VIII 1987, web, 17 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/26/sessanta-polacchi-respinti-all-aeroporto-di-fiumicino.html>
 
** Paolo Campostrini, "LATINA, PAURA TRA I PROFUGHI PER MOLTI VARSAVIA E' VICINA," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 21 VIII 1987, web, 15 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/21/latina-paura-tra-profughi-per-molti-varsavia.html>
 
"LEVICO, GIA' IN CRISI IL CAMPO PROFUGHI ALTRI 100 A LATINA," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 22 VIII 1987, web, 16 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/22/levico-gia-in-crisi-il-campo-profughi.html>
 
Carlo Ciavoni i Stefano Constantini,"MARCIA INDIETRO DEL VIMINALE," quotidiano.repubblica.it, Divisione Stampa Nazionale — Gruppo Editoriale L’Espresso Spa , 23 VIII 1987, web, 16 XI 2013 <http://ricerca.repubblica.it/repubblica/archivio/repubblica/1987/08/23/marcia-indietro-del-viminale.html>
 
oraz książki
 ***Janusz Cisek, “Polish Refugees and the Polish American Immigration and Relief Committee,”  McFarland & Company, 1 III 2006, ss 86, 210
Spero
O mnie Spero

„Nie przyjmujcie niczego za prawdę, co byłoby pozbawione miłości, ani nie przyjmujcie niczego za miłość, co byłoby pozbawione prawdy; jedno pozbawione drugiego staje się niszczącym kłamstwem” św. Edyta Stein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura