Za kilka godzin Sąd Apelacyjny w Katowicach wyda wyrok w procesie zomowców, którzy w grudniu 1981 roku strzelali do górników z kopalni "Wujek". Zginęło "dziewięciu z "Wujka".
Proces ten relacjonuję od samego początku, czyli od 10 marca 1993 roku. Nie wiem, jaki wyrok zapadnie dzisiaj w Sadzie Apelacyjnym w Katowicach. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale niewykluczone, że proces rozpocznie sie od nowa...
Na ławie oskarżonych zasiada dziś siedemnastu zomowców. Na początku oskarżonych były 23 osoby, m.in. b. zastępca komendanta wojewódzkiego MO Marian Okrutny, b. dowódca oddziału ZOMO Kazimierz Wilczyński, b. dowódca plutonu specjalnego ZOMO Romuald Cieślak oraz 20 członków plutonu.
Dowódcy zomowców (za wyjątkiem Cieślaka) na razie uniknęli kary. Jak? Chorując...
Dzięki opinii kardiologa prowadzącego interesy z gangsterami od pietnastu lat nie może rozpocząć się proces Kazimierza Wilczyńskiego dowódcy ZOMO w czasie pacyfikacji kopalni „Wujek" w Katowicach.
Pierwsza rozprawa w sprawie śmierci dziewięciu górników odbyła się w katowickim sądzie 10 marca 1993 roku. Pułkownik Kazimierz Wilczyński od pięciu miesięcy siedział w areszcie. Skarżył się na zły stan zdrowia. Chciał wyjść na wolność. Za wszelką cenę. Na sali rozpraw kilkakrotnie mdlał. Rodziny zabitych górników, czujnie obserwujące ławę oskarżonych wcześniej zauważyły, jak pułkownik przed zasłabnięciem połyka jakąś tabletkę. - Chodzi mu o to, żeby proces sparaliżować - mówił wtedy Stanisław Płatek, przywódca strajku w „Wujku".
Ciągłe przerwy ogłaszane „ze względu na stan zdrowia" Wilczyńskiego były powodem tego, że dopiero po 7 miesiącach prokuratorowi udało się odczytać akt oskarżenia. Proces mógł ruszyć.
Wilczyński brał w nim udział krótko. W listopadzie 1993 roku sąd wyłączył sprawę dowódcy ZOMO do odrębnego postępowania. Przed sądem może stanąć dopiero wtedy, gdy stan zdrowia mu na to pozwoli.
Bezcenna opinia profesora
Jednym z najważniejszych świadectw lekarskich, dzięki którym sprawa płk Kazimierza Wilczyńskiego została 15 lat temu wyłączona do odrębnego postępowania była opinia lekarzy z Wojewódzkiego Ośrodka Kardiologii w Zabrzu.
Kliniką w Zabrzu kierował wtedy prof. Stanisław Pasyk.
Profesor Pasyk uznał, że „pacjent Wilczyński wymaga poważnego leczenia w warunkach klinicznych". Dzięki m.in. jego opinii pułkownik po kilku miesiącach opuścił areszt. W październiku 1993 roku dr Andrzej Rowiński, jeden z lekarzy, który opiekował się Wilczyńskim zeznał, że to na polecenie profesora wystawił kolejne zaświadczenie: że „jest wskazane, aby chory nie uczestniczył w toczącej się rozprawie sądowej".
Jak kilka lat temu napisała „RZ" u profesora leczyli choroby serca politycy i ich rodziny, prokuratorzy, sędziowie i gangsterzy. Tym ostatnim profesor Pasyk jednak nie tylko wystawiał zwolnienia, które chroniły ich przed zatrzymaniem czy aresztowaniem. Prowadził z nimi interesy.
Opinia profesora Pasyka jednak wtedy wystarczyła, bo miał wówczas opinię bez skazy. Sprawa stanu zdrowia Wilczyńskiego wraca jak bumerang. Kilka tomów akt procesu poświęcone jest znalezieniu odpowiedzi na pytanie, czy stan zdrowia dowódcy ZOMO pozwala mu na uczestniczenie w rozprawach? Na to nadal nie ma odpowiedzi.
Proces „Wujka" toczy się już po raz trzeci. Wciąż bez Wilczyńskiego, który dowodził oddziałami ZOMO. Dziś pułkownik ma 78 lat i, jak twierdzi żona, żyje w swoim własnym świecie.
Uniki za wszelką cenę
Wątpliwości co do choroby Wilczyńskiego wciąż ma Leszek Piotrowski, pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych, czyli rodzin zabitych górników. Adwokat mówi wprost, że główni oskarżeni robili wszystko, aby nie stanąć przed sądem w Katowicach w czasie dużego procesu.
- Tak uniknął procesu w Katowicach generał Czesław Kiszczak, były szef MSW którego sprawa dzięki zaświadczeniu lekarskiemu wydanemu przez kardiologa prof. Jacka Żochowskiego trafiła do sądu w Warszawie, a więc daleko od miejsca zbrodni. Dopomógł mu w tym Jerzy Hop, ówczesny szef prokuratury wojewódzkiej w Katowicach, która prowadził śledztwo w sprawie pacyfikacji. Zrobił błąd, bo nie aresztował Kiszczaka po przesłuchaniu. To było wbrew ustaleniom - mówi Piotrowski.
W pierwszych dniach stanu wojennego w grudniu 1981 roku od kul zomowców elitarnego plutonu specjalnego zginęło dziewięciu górników kopalni „Wujek". Pacyfikacją śląskich kopalni kierowali były zastępca komendanta wojewódzkiego MO Marian Okrutny oraz dowódca ZOMO Kazimierz Wilczyński.
Prokuratura zarzuciła Okrutnemu, Wilczyńskiemu oraz szefowi plutonu specjalnego ZOMO Romualdowi Cieślakowi sprawstwo kierownicze zbrodni - czyli wydawanie podwładnym w czasie pacyfikowania kopalni rozkazów, które doprowadziły do masakry. Razem z nimi oskarżonych było 20 zomowców. Żaden z nich nie przyznał się do winy.
Marian Okrutny (uniewinniony w III procesie) twierdzi, że o użyciu broni i pacyfikacji kopalni decydowali nieżyjący juz komendant MO w Katowicach Jerzy Gruba i jego zastępca ds. SB płk Zygmunt Baranowski. Zomowcy - że strzelali w powietrze, nie do ludzi.
Czują się niewinni. Przecież sądy do tej pory uniewinniały ich lub umarzały postępowanie. Na ławie oskarżonych zasiada już tylko 17 byłych milicjantów. Brakuje tylko tych, którzy nie żyją. I Wilczyńskiego.
To, że proces trwa tyle lat to skandal. Jednak jeszcze większym skandalem jest to, że rodziny zastrzelonych górników do dzisiaj nie doczekały się żadnego odszkodowania.
Poniżej tekst, który opublikowałem w "Rzeczpospolitej" cztery lata temu (z niewielkimi skrótami). Najbardziej jest szokujące to, że w tej sprawie nic się nie zmieniło... Wstyd i żenada.
"Rodziny dziewięciu górników, których zastrzeliła milicja podczas pacyfikacji kopalni Wujek w grudniu 1981 roku, do tej pory nie dostały żadnego odszkodowania. - Śmierć mojego syna wyceniono na 30 tysięcy starych złotych, bo tyle dostałam z jego polisy PZU rok później - mówi Janina Stawisińska, matka jednej z dziewięciu ofiar, która od dwóch lat procesuje się o odszkodowanie.
Janina Stawisińska od 11 lat przyjeżdża z Koszalina do sądu Katowicach na niemal każda rozprawę. O ile pozwala zdrowie. W czasie pacyfikacji kopalni zginął 21-letni Janek, jej jedyny syn. - Przez 23 lata zadaję sobie to same pytanie: Kto zabił mojego syna? I nadal nie dostałam odpowiedzi. Nikt z oskarżonych nas nie przeprosił... Czy pan wie, że po śmierci syna, w 1982 roku jedyne odszkodowanie, które dostałam to było 30 tysięcy starych złotych z PZU. Tak stanowiły przepisy - oburza się matka zastrzelonego górnika.
Bezkarność zomowców i przeciągający się proces, w którym nie ma na razie winnych, pchnęły Stawisińską do desperackiego kroku. Dwa lata temu złożyła w Sądzie Okręgowym w Warszawie pozew. Domaga się 50 tysięcy złotych odszkodowania za śmierć syna. Sprawa wędruje od jednej instancji do drugiej. Nie zapadł na razie żaden wyrok. Pełnomocnikiem Janiny Stawisińskiej jest mecenas Maciej Bednarkiewicz, który podjął się prowadzenia tej sprawy.
- W pozwie domagaliśmy się, żeby odszkodowanie zapłaciło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Sąd okręgowy nasze żądania oddalił, twierdząc że nasze powództwo jest bezzasadne. Wygraliśmy apelację. Teraz sprawa rozpocznie się od nowa - mówi mecenas Bednarkiewicz.
W czasie procesu prawnicy MSWiA twierdzili, że nie ono powinno być pozwane, i odszkodowanie powinien zapłacić następca Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Katowicach, czyli komenda wojewódzka policji. - Sprawa rozpocznie się od nowa. Mam nadzieję, że po wyroku sprzed kilku miesięcy, jaki zapadł w sprawie generała Czesława Kiszczaka, szefa MSW w czasie stanu wojennego, proces wygramy - dodaje M. Bednarkiewicz.
Działaczy „S" krok Stawisińskiej, domagającej się odszkodowania za śmierć syna, nie oburza. - Skoro internowani w stanie wojennym dostawali potem odszkodowania, to czemu nie maja ich dostać rodziny poległych na „Wujku"? - pytają.
- Tu nie chodzi o pieniądze, ale o zasadę - stwierdza Krzysztof Pluszczyk, z komisji „Solidarności" na kopalni Wujek w Katowicach. Tak jak inni górnicy, jest zły. Zły, bo od 1993 nie sąd nie osądził milicjantów z plutonu specjalnego ZOMO, którzy strzelali do górników. - Wychodzi na to, że jedynymi winnymi śmierci górników są oni sami, bo stawiali opór. Do tej pory prawomocnym wyrokiem skazano tylko uczestników strajku z grudnia 1981 roku - mówi Pluszczyk.
Wkurza go też, że rodziny dziewięciu zastrzelonych górników do tej pory nie dostały żadnego odszkodowania za śmierć ojców i mężów, bo w sprawie karnej przeciwko zomowcom nie zapadł prawomocny wyrok, niekoniecznie skazujący na więzienie. Wystarczy uznanie ich za winnych śmierci górników. Wtedy można starać się o odszkodowania od poszczególnych skazanych lub od państwa.
- Do 1989 roku wdowy nie dostawały nawet górniczych rent, bo śmierć górników od kul w czasie pacyfikacji nie była przez ZUS traktowana jako wypadek przy pracy. Zmieniło się to dopiero później, kiedy dzięki naszym staraniom, zajścia na terenie kopalni potraktowano jako wypadek w czasie pracy - dodaje Pluszczyk.
Wdowom i dzieciom górników przyznano w 1992 roku renty rodzinne i specjalne. Wdowy renty dostają, ale warunek jest jeden - przed ukończeniem 50. lat nie mogą wyjść za mąż. Inaczej renta przepada. Sieroty po górnikach z „Wujka", których jest sześcioro, mają gorzej. Czują się zapomniane.
- Rentę po ojcu dostawałam, kiedy się uczyłam. Zgodnie z przepisami takie świadczenie należy się do ukończenia 25 lat. Teraz nie dostaję nic - mówi Katarzyna, córka Bogusława Kopczaka. Kiedy zginął, miała półtora roku. To ją podano gen. Jaruzelskiemu na ręce, gdy jako prezydent III RP stanął pod kop. „Wujek" w rocznicę wydarzeń.
Kasia przyznaje, że ma zamiar wystąpić do sądu o odszkodowanie za śmierć ojca. - Wkrótce obchody kolejnej rocznicy. Wspólnie z innymi, którzy stracili wtedy ojców w czasie pacyfikacji, zastanowimy się, co robić dalej, i kto pomoże nam w tym od strony prawnej - twierdzi. Może po tym spotkaniu zmieni zdanie Agnieszka, córka Ryszarda Gzika. Na razie nie chce żadnego odszkodowania. - Wciąż czekam na wyrok w sprawie tych, którzy strzelali i zabili mojego ojca - dodaje. Jest nauczycielką, ale żaden z uczniów nie wie, że jej ojciec zginął 16 grudnia 1981 roku."
Kim były ofiary pacyfikacji?
Józef Czekalski (48 lat) pozostawił żonę i dorastającą córkę.
Krzysztof Giza (24 lata) przyjechał z Zamojszczyzny, gdzie w starym domku mieszkał z matką i pięciorgiem rodzeństwa, ojciec nie żył.
Ryszard Gzik (35 lat) mieszkał z rodziną w Katowicach. Jego córka, Agnieszka, miała 11 lat.
Bogusław Kopczak (28 lat) mieszkał blisko kopalni. Kiedy zginął, jego córka Kasia miała półtora roku.
Zbigniew Wilk (30 lat) miał dwoje małych dzieci, trzyletniego Marcina i pięcioletnią Magdę.
Andrzej Pełka (20 lat) był z zawodu cieślą. Pochodził ze wsi Niedośpielin (Piotrków Trybunalski), gdzie miał dwóch młodszych braci.
Joachim Gnida (28 lat) walczył ze śmiercią w szpitalu do 2 stycznia 1982 roku. Pochodził z Tychów. Żona z córką wkrótce wyjechały z kraju do Niemiec.
Jan Stawisiński (21 lat) miał dwie młodsze siostry.
Zenon Zając (22 lata) pozostawił rodzinę we wsi Cegielsko w Wielkopolsce, miał pięcioro rodzeństwa.
Inne tematy w dziale Polityka