Maciej Konarski Maciej Konarski
186
BLOG

Afryka wraca do starych nawyków

Maciej Konarski Maciej Konarski Polityka Obserwuj notkę 20

Wojskowy pucz obalił w czwartek prezydenta Nigru, Tandja Mamadou. To już czwarty, od 2008 r., zamach stanu na kontynencie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że po kilkunastu latach nieśmiałego rozwoju, demokracja w Afryce znów znajduje się w odwrocie.

Pałac prezydencki w stolicy Nigru, Niamej, został zaatakowany około godziny 13:00 czasu polskiego. Zbuntowani żołnierze przełamali szybko obronę Gwardii Prezydenckiej i wtargnęli do budynku, w którym odbywało się właśnie posiedzenie rządu. Prezydent Tandja Mamadou oraz jego ministrowie zostali porwani i wywiezieni poza stolicę. Niedługo potem, samozwańcza „Najwyższa Rada na rzecz Przywrócenia Demokracji” ogłosiła, iż obowiązywanie konstytucji zostało zawieszone, jak również wprowadziła godzinę policyjną i zamknęła granice Nigru.

Polityczne napięcie rosło w Nigrze już od wielu miesięcy. Tandja Mamadou rządził tym ubogim saharyjskim krajem od 1999 r., kiedy to zwyciężył wybory prezydenckie, rozpisane po zamordowaniu przez wojsko poprzedniego prezydenta, Ibrahima Baré Maïnassara. Początkowo Tandja radził sobie nienajgorzej, zdoławszy m.in. przyciągnąć do Nigru chińskie i francuskie inwestycje (ten saharyjski kraj jest jednym z największych producentów uranu, posiada też złoża ropy). Zbytnio rozsmakował się jednak w urokach władzy. W sierpniu 2008 r. rozwiązał parlament i trybunał konstytucyjny, a następnie w kontrowersyjnym referendum zalegalizował zmianę konstytucji, której nowe zapisy zniosły krępujący go dotychczas limit dwóch kadencji na urzędzie prezydenckim oraz dały Tandja niemalże dyktatorskie uprawnienia.

Opozycja gwałtownie protestowała, a Niger znalazł się w międzynarodowej izolacji. Regionalna organizacja ECOWAS zawiesiła go w prawach członkowskich, a USA i UE zakręciły kurek z pomocą rozwojową, nakładając jednocześnie sankcje na Tandija i jego współpracowników. Pogorszyła się sytuacja gospodarcza (w styczniu zanotowano wzrost liczby niedożywionych dzieci o 60 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym), wciąż niespokojnie było poza tym na północy kraju, gdzie od kilku lat trwa rebelia ludu Tuaregów oraz aktywnie działają komórki Al-Kaidy. Wojsko, które w 1999 r. dobrowolnie przekazało władzę cywilom zaczęło zdradzać objawy niezadowolenia. Napięcie rosło, a jego końcowy efekt mogliśmy zobaczyć wczoraj.

I może nie warto byłoby poświęcać tej sprawie aż całego artykułu, gdyby nie była ona wyraźnym potwierdzeniem pewnego trendu. Zamach stanu w Nigrze wskazuje bowiem, że po kilkunastu latach nieśmiałego rozwoju, demokracja w Afryce znów znajduje się w odwrocie.

Promyk nadziei

Truizmem będzie stwierdzenie, że Afryka ma za sobą długą tradycję wojskowej zmiany rządów. Gdy w 1963 r. zbuntowani żołnierze zamordowali prezydenta Togo, Sylvanusa Olympio, rozgłos był ogromny. Zimna wojna trwała wtedy najlepsze i wielu niepoprawnych marzycieli wierzyło, że uwolniony od „kolonialnego ucisku” Trzeci Świat (wtedy nazwa ta nie miała jeszcze tak pejoratywnego wydźwięku) przyjmie polityczną „trzecią drogę”, wolną od wypaczeń „realnego socjalizmu” i kapitalizmu. Pierwszy afrykański zamach stanu podziałał wtedy na co poniektóre głowy jak kubeł zimnej wody. A to był przecież dopiero początek. Tylko w ciągu następnych pięciu lat Afryka przeżyła sześćdziesiąt cztery wojskowe pucze, próby zamachów i buntów. „Mamy diabła w Afryce” oświadczył z bólem tanzański prezydent Julius Nyerere, gdy w 1966 r. wojsko obaliło legendarnego Kwame Nkrumaha z Ghany.

Kulminacja wojskowych rządów nastąpiła zwłaszcza w latach 70-tych. Bernard Mapalala obliczył, iż postkolonialna Afryka doświadczyła ponad 80 udanych wojskowych zamachów stanu oraz ponad 180 nieudanych buntów, prób puczu itp. Niektóre kraje doświadczały ich wielokrotnie – m.in. Mauretania blisko 16 razy, a bogata w ropę Nigeria około 12-krotnie. Świat patrzył na postępującą degenerację kontynentu dość obojętnie. ZSRR instalowało Afryce przyjazne sobie marksistowskie reżimy, które były niedemokratyczne z samej swej definicji. Zachód z kolei w imię powstrzymywania komunizmu tolerował nawet najbardziej brutalnych i skorumpowanych dyktatorów, jeżeli tylko stanęli oni po jego stronie. Na organizacje międzynarodowe też nie było co liczyć. Zimnowojenna rywalizacja w praktyce sparaliżowała ONZ, a Organizacja Jedności Afrykańskiej była skoncentrowana na walce z pozostałościami kolonializmu i białymi reżimami w Rodezji Południowej i RPA. Zresztą skoro większość jej przywódców była dyktatorami, to nie byli oni siłą rzeczy zainteresowani promocją demokracji.

Na początku lat 90-tych wydawało się jednak, że sytuacja zmierza ku lepszemu. Zimna wojna się skończyła więc marksistowskie reżimy straciły swojego głównego sponsora, a Zachód pokonawszy komunizm nie miał z kolei żadnego interesu by dalej wspierać „swoich” dyktatorów. Afrykańskim przywódcom rychło dano do zrozumienia, że jeżeli chcą jeszcze liczyć na pomoc rozwojową, to muszą choć częściowo zliberalizować swe reżimy. Nieudolne i skorumpowane rządy rozmaitych dyktatorów traciły również jakąkolwiek legitymizację wewnętrzną. Społeczeństwa przekonywały się bowiem, że rozmaite ideologie afrykańskiej „trzeciej drogi”, argumenty o rządach silnej ręki jako jedynym ratunku przed etnicznymi i religijnymi konfliktami są tylko zwykłym parawanem dla żądzy władzy i chciwości elit, które zamieniały każde z państw w swój prywatny folwark. Autorytaryzm nie zlikwidował też żadnego problemu, który obiecywał rozwiązać, a skutecznie tworzył nowe - z których nędza i korupcja były chyba najmniej dotkliwymi.

W rezultacie wielu afrykańskim państwom, rządzonym wcześniej twardą ręką, nadano konstytucje, przywracano system wielopartyjny, zezwalano opozycji na legalną działalność. Liczba krajów, w których przeprowadzane były wolne i wielopartyjne wybory wzrosła z pięciu w latach 80-tych do niemal czterdziestu w latach 90-tych. Niektórzy dyktatorzy jak Kenneth Kaunda w Zambii, Hastings Kamuzu Banda w Malawi, Pierre Buyoya w Burundi czy Mathieu Kerekou w Beninie pozwolili się pozbawić władzy w zwykłym głosowaniu. Nawet tam gdzie nie doszło do zmiany władzy, reżimy zazwyczaj liberalizowały swój styl sprawowania władzy. Rzecz jasna często były to zmiany powierzchowne, a z punktu widzenia ludzi Zachodu, demokracja w wydaniu afrykańskim aż nazbyt często bywała niepełna lub ułomna. Sprawy zdecydowanie szły jednak ku lepszemu. Nic więc dziwnego, że w Afryce pojawiły się głosy mówiące o „drugim wyzwoleniu”.

„Diabeł” znów hula po Afryce

W przeciągu ostatnich dwóch lat, na kontynencie doszło jednak do serii wypadków, które każą się zastanowić nad dalszymi losami afrykańskiej demokratyzacji. W sierpniu 2008 r. wojsko obaliło prezydenta Mauretanii Sidiego Mohammeda Abdallahiego i przejęło władzę w państwie. Cztery miesiące później, dzięki zamieszaniu wynikłemu po śmierci długoletniego dyktatora Lansany Conté, w zachodnioafrykańskiej Gwinei władzę przejęła junta wojskowa. Kierował nią kapitan Moussa Dadis Camara, dopóki ciężko nie postrzelił go jego własny ochroniarz (grudzień 2008). Na przeciwległym krańcu Afryki, na wyspiarskim Madagaskarze, armia obaliła prezydenta Ravalomananę w marcu 2009 r. W tym samym miesiącu z rąk zbuntowanych żołnierzy zginął prezydent Gwinei Bissau, Joao „Nino” Vieira. Zbyt wiele podobieństw, aby móc mówić o przypadku.

W tym samym czasie wielu afrykańskich prezydentów poszło drogą wspomnianego na samym początku Tandja. Zmieniają oni konstytucje, likwidując progi uniemożliwiające im ponowny start w wyborach prezydenckich; poszerzają swe prerogatywy. „Światowy ranking wolności prasy” wskazuje również, iż wolność słowa staje się na kontynencie coraz bardziej deficytowa.

Wielu widzi przyczyny tego zjawiska w rosnącym wpływie Chin (oraz innych krajów BRIC) na sprawy afrykańskie. Państwo Środka, którego szybko rozwijająca się gospodarka potrzebuje stałego dopływu surowców (zwłaszcza energetycznych), od kilku lat na potęgę inwestują w Afryce. Chcąc zapewnić sobie przychylność miejscowych rządów Pekin nie szczędzi również funduszy na niskooprocentowane pożyczki i pomoc rozwojową. W przeciwieństwie do zachodnich rządów i organizacji pozarządowych, Chiny nie naciskają jednak na miejscowe władze, aby te wdrażały reformy polityczne i gospodarcze, ani nie interesują się na co przeznaczane są ich pożyczki (czyt. czy są rozkradane przez miejscowe elity). W rezultacie państwa afrykańskie nie muszą już przyjmować zachodniej pomocy z dobrodziejstwem inwentarza i mogą uniknąć krępujących zobowiązań, w zakresie np. przestrzegania praw człowieka. Do tego trzeba jeszcze dodać światowy kryzys finansowy, paliwowy i żywnościowy („kryzys 3XF”), które mocno uderzyły w afrykańskie gospodarki. Rosnące ubóstwo budzi powszechny gniew i rozpacz, które stanowią doskonałą glebę dla wszelkiego rodzaju gwałtownych wstrząsów społeczno-politycznych.

Jedyne co budzi nadzieję, to fakt, iż afrykańscy przywódcy – niezależnie od tego jakimi despotami są czasem na swoim podwórku – są generalnie przeciwni obalaniu rządów przez wojskowe pucze. Unia Afrykańska i ECOWAS nie uznały żadnej opisanych powyżej zmian rządów, ostro potępiając ich sprawców. Również Zachód nie waha się, przynajmniej formalnie, zawieszać współpracy z krajami rządzonymi przez wojsko, choć humanitarne skutki tych posunięć są często dyskusyjne. To jedyne co sprawia, że wojskowe junty nie mogą się dziś czuć w Afryce stuprocentowo swobodnie.

Konflikty.pl - historia i militaria

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka